Pan Auťák a templáři w rysunkowej interpretacji Jana Černego

„Pan Auťák a templáři” wydany w języku czeskim w 1978 (wydawnictwo Albatros, wcześniej SDK) to pierwsze zetknięcie Jana Černego, czeskiego rysownika i ilustratora, z serią Zbigniewa Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika. Od razu rzuca się w oczy, że rysunki są tutaj prostsze, mniej wysublimowane niż w późniejszych dwóch tomach ilustrowanych przez Černego – „Pan Auťák a pražské tajemství” (1982) i „Pan Auťák a Vinnetou” (1987), a technika kreskowania piórem nie w pełni jeszcze wykształcona. Za to ilustracje bardzo precyzyjnie odnoszą się do fabuły powieści, z czym później bywało różnie.

Ciekawostką jest to, że w książce są również rysunki ilustrujące wydarzenia historyczne, o których mowa w powieści. W tym przypadku znacznie trudniej było mi dopasowywać je do odpowiednich fragmentów tekstu. Ale zaczynamy od rysunkowej interpretacji scen odnoszących się akcji książki.

Pod koniec czerwca, w samo południe, gwałtownie zaterkotał dzwonek przy moich drzwiach. Niechętnie wstałem od biurka, przy którym ślęczałem nad zawiłymi dziejami zakonu templariuszy, otworzyłem drzwi i napotkałem sympatyczne i miłe memu sercu twarze trzech harcerzy: Tella, Wiewiórki i Sokolego Oka.
– Panie Tomaszu! Panie Samochodzik! – wołali jeden przez drugiego. – Szykuje się nowa przygoda,prawda?

Okazało się, że z prawej tylnej opony uszło mi powietrze. Miałem ze sobą zapasowe koło, więc tylko kilkanaście minut zajęła nam wymiana. Ale bez zapasowego koła bałem się ruszać w daleką i pełną niespodzianek wyprawę. Zdecydowałem, że przedziurawioną dętkę dam w Białymstoku do wulkanizacji.
– A to pech! Znowu mnie pech prześladuje – powiedziałem ze złością.

– Karen. Na imię mam Karen. Podoba się panu moje imię?
Powiedziałem, że bardzo mi się podoba.
– A ja mam na imię Tomasz – rzekłem. – Thomas? – powtórzyła. I znowu się roześmiała.

– Zapukaliśmy do drzwi domku i z ciemności nocnej wyszła ta właśnie pani. Zapytała: „A wy, chłopcy, w sprawie tajemniczego dokumentu?”. Nie wiedzieliśmy, co jej odpowiedzieć, po prostu zapomnieliśmy języka w gębie. Wtedy ona rzekła: „Nie macie się co trudzić. Lepiej poszukajcie noclegu”. I wyjaśniła nam, że nauczyciel jest na kilkudniowej wycieczce.

— O Boże,  cóż to  za poczwara?
Taki okrzyk obudził mnie po nocy spędzonej w wehikule nad jeziorem. Podniosłem głowę ze swego posłania i przez szybę zobaczyłem czarno ubraną panią, która oglądając mój samochód głośno wydziwiała. Za dnia czarno ubrana osóbka nie wyglądała na „panią”, a raczej na młodą dziewczynę w wieku panny Petersen. Była także bardzo ładna, ale inaczej. Jej uroda mniej rzucała się w oczy, lecz jednocześnie nie sposób było nie zwrócić na nią uwagi. Oczy miała wesołe, z odrobiną ironicznego błysku. Dostrzegłem sympatyczne dołeczki na jej buzi. Jednym słowem, ta dziewczyna musiała się każdemu podobać.

Niechętnie podnieśli się ze swoich miejsc. W lesie panowała taka duchota, jakby wypompowano powietrze. Zbliżająca się burza jeszcze bardziej rozjuszyła gzy. Natarły na nas ze zdwojoną wściekłością,na głowach i ramionach okrytych pelerynami odczuwaliśmy nieustanne stuknięcia. To rozbijały się o nas pędzące na oślep muchy. Oczy zalewał nam pot, każdy krok wydawał się czymś ponad siły. Gdy przystawaliśmy dla złapania oddechu, słyszeliśmy to wznoszące się, to opadające głośne brzęczenie owadów.

Pobiegłem między drzewa do swego wehikułu. Zasiadłem za kierownicą, zapuściłem silnik. Dość długo trwało, zanim odnalazłem dogodny zjazd do jeziora. A wtedy mój wehikuł z ogromnym pluskiem wtoczył się do wody, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Zdawało mi się, że ktoś wołał do mnie z tarasu sali klubowej, ale nie zwracałem na to uwagi, gdyż wielka fala na chwilę zalała mi przednią szybę.

Jego mieszkanie przypominało graciarnię pełną najdziwaczniejszych przedmiotów. Na półkach zawieszonych wzdłuż ścian leżały kamienie zebrane podczas szkolnych wycieczek geologicznych, gdyż wiejska szkółka nie była w stanie pomieścić tego rodzaju eksponatów. Po kątach stały gliniane naczynia miejscowego ludowego wyrobu, kilka drewnianych rzeźb wykonanych przez ludowych artystów. Spod łóżka wyglądała rączka starego radła, które nie było w użyciu chyba od stu lat. Na ścianach zauważyłem dwa trumienne portrety szlacheckie i oprawione w ramki różnego rodzaju dokumenty: stare akty nadania ziemi z okresu uwłaszczenia chłopów, groźnie brzmiące obwieszczenia władz z czasów po drugim rozbiorze Polski, jakieś nieprawdopodobne stare afisze amatorskich zespołów śpiewaczych i tym podobne starocie.

Wracając do obozu, gdzie pozostawiliśmy harcerzy, już z daleka dostrzegliśmy kołyszącą się przy brzegu motorówkę. Kozłowski i Petersenewie zajęci byli rozmową z trzema moimi przyjaciółmi.
– Czekamy tu na pana – powiedziała Karen, gdy kajak nasz zarył się dziobem w nadbrzeżny piasek.
Kapitan Petersen zbliżył się do mnie pomrukując gniewnie i wymachując kartką papieru.
– Niech pan to przeczyta! Ja chyba zwariuję ze złości!

Poszedłem do swego wehikułu. Dogonił mnie Petersen i położył mi dłoń na ramieniu.
– Niech się pan na nas nie gniewa, mister Samochodzik. Podzielam pańskie zdanie, ale tym razem muszę ulec córce. W przyszłości jednak połączymy swoje siły, aby schwytać Malinowskiego. Myślę, że w tej sprawie mogę na pana liczyć, prawda?
– Tak jest – przytaknąłem. Uścisnęliśmy sobie ręce.

Szybkim krokiem pomaszerowaliśmy wzdłuż fosy aż do głównego wejścia na Zamek Średni. Zamiast mostu zwodzonego był tu teraz długi, na stałe umocowany most z drewnianych bali. W bramie stało dwóch strażników muzeum, którzy kontrolowali bilety. Do zamku nie wolno było wchodzić bez przewodnika i dlatego wypadało nam trochę czekać.

Nagle brzęknęła zasuwa, jęknęły odmykane ciężkie odrzwia celi więziennej. Struga elektrycznego światła buchnęła w głąb celi i poczęła wędrować po kamiennej posadzce. Wreszcie trafiła na mnie i oślepiła mnie.
– Kto to? – zawołałem gniewnie.
– Pan Samochodzik! Pan Samochodzik! – usłyszałem radosny szept harcerzy.
Światło przygasło i zmieniło kierunek. Zerwałem się z posadzki i podbiegłem do chłopców.

Poszedł do obozu Petersenów i zapukał do drzwi ich domku. Wyszedł do niego kapitan Petersen – przed chwilą mył się, bo był rozebrany do pasa, na owłosionej piersi zobaczyliśmy wytatuowaną niebieską kotwicę.
– Panie marynarz – rzekł do niego jegomość w kaszkiecie – kajaki wynajmuję.
– Co takiego? – spytał po angielsku kapitan.
– Kajaki wynajmuję. Yes. Kajaki – tłumaczył jegomość.
– Kajaki? – powtarzał zdumiony Petersen. – Co to jest: kajaki.

Znowu rozpoczęła się piekielna gonitwa. Próbowałem go wyprzedzić to z lewej, to z prawej strony, ale za każdym razem zastawiał mi drogę szerokim tyłem lincolna. Niekiedy udawał, że daje za wygraną, i gdy poczynałem go wyprzedzać, wówczas napierał na mój wóz bokiem samochodu i usiłował zepchnąć mnie do rowu lub na pnie drzew migających po obydwu stronach szosy.

Już z daleka zobaczyłem stojący przy szosie motocykl, a obok niego reperującego coś mężczyznę. Serce zabiło mi gwałtownie. „Mam cię Malinowski” – mruczałem, starając się tak zajechać mu drogę, aby nie zdołał uciec. Ale to nie był Malinowski. Jakiś wiejski chłopak reperował łańcuch SHL-ki,
– Panie! – zawołałem wyskakując z wozu. – Nie widział pan tutaj młodego mężczyzny z junakiem?
– Czy widziałem? A pewnie. Nawet go tutaj przywiozłem z Charzykowych. Miał w lesie schowanego junaka. Czy to jakiś pański znajomy?

Na ścieżce wiodącej od plebanii pokazała się czarna postać idącego wolno księdza w sutannie. Poczekaliśmy, aż zbliżył się do nas, po czym złożyliśmy mu ukłon. Przywitał się z nami serdecznie, zapewne sprawiło mu przyjemność, że z tak dużym zainteresowaniem oglądamy kościół. Ksiądz był już niemłody, o łysej czaszce i różowych policzkach. Uśmiechał się do nas z wielką życzliwością,
– Kościółek nasz jest mały, ubożuchny, ale za to bardzo starożytny. Z początków XIV wieku – powiedział podnosząc palec wskazujący ku niebu, jakby chcąc podkreślić wagę swych słów. – Dla turystów nie stanowi żadnej atrakcji, dlatego i gości rzadko tu widujemy. Choć okolica bardzo piękna, lasy, jezioro z dzikimi łabędziami…

Weszliśmy  do  piwnicy. Z początku ogarnął nas mrok, lecz po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Przez wąskie okienko wpadało trochę światła dziennego, a gdy zapaliliśmy latarki elektryczne, zrobiło się nawet całkiem widno. Widzieliśmy niski, łukowato sklepiony sufit wsparty na dwóch grubych filarach.
– To nie było budowane z przeznaczeniem na piwnicę – rzeklem. – Wydaje mi się, że to miała być jakaś sala zamkowa.
Zobaczyliśmy gładkie ściany z brunatnej cegły, tu i ówdzie wgłębienia w rodzaju niszy. A wszystko to zastawione było półkami, na których stały dziesiątki słoików z konfiturami, duże gąsiory i szeregi butelek mszalnego wina. W kątach piwnicy walały się połamane skrzynie i rozsychające się beczki. W lewym rogu piwnicy znajdował się zakryty deskami otwór studni.

O mało nie krzyknąłem ze wstrętu, zauważywszy na podłodze pod ścianą szkielet ludzki. Była to resztka człowieka ze strzępkami zbutwiałego ubrania, z resztką włosów na czaszce. Obok szkieletu stały puste gliniane dwojaki…
Przerażający wydał mi się nie sam szkielet, ale pozycja, w jakiej leżał. Był zwinięty w kłębek, dziwacznie skurczony, jak gdyby człowiek ten skonał w wielkiej męce. Wspomniałem legendę o chłopie, który z glinianymi dwojakami wszedł w podziemia i już z nich nie wyszedł. Trafił tu zapewne, podobnie jak i ja, przez studnię w piwnicy. Ale dlaczego nie wyszedł?

Zasunąłem płytę na dawne miejsce. Niczym nie różniła się od innych, z których zrobiona była posadzka. Zrobiłem więc na niej ołówkiem maleńki krzyżyk, abym w najbliższej przyszłości mógł znaleźć zejście do podziemi. Potem – na osłabłych nogach – chwiejąc się, wyszedłem zza ołtarza.
A właśnie maleńki, siwy staruszek, zapewne kościelny, zamiatał podłogę między ławkami. Zobaczył mnie, rzucił miotłę i z krzykiem: „Diabeł! Diabeł!”,   pognał   do   wyjścia. Biegł   truchtem,   bardzo rączo jak na swój podeszły wiek.

Przekręciliśmy chrzcielnicę i Karen – zakurzona, brudna i przerażona kilkugodzinnym pobytem w podziemiu – wyszła na wolność.
To już była inna dziewczyna niż ta, którą dotąd znałem. Spędziła w podziemiu okropną noc, chwilami traciła nadzieję, że zostanie uwolniona. Sąsiedztwo szkieletu człowieka, który umarł z głodu, i myśl, że – być może – i ją także czeka to samo, rozstroiły jej nerwy. Z płaczem rzuciła się w ramiona kapitana.
– Jedźmy stąd! Zaraz! Nie chcę już szukać skarbów! – mówiła gwałtownie.

Rysunki odnoszące się do wydarzeń historycznych, o którym opowiada powieść.

Muzułmanom niekiedy nie miał kto stawiać czoła i wówczas to, w czasie takiego właśnle niespodziewanego napadu muzułmanów,  do walki z nimi wystąpili także zakonnicy opiekujący się w Jerozolimie szpitalem Św. Jana. Muzułmanów odparto, ale zakonnicy na wszelki wypadek nie rozstawali się już z mieczami, byli jednocześnie zakonnikami i rycerzami. I tak zrodził się pierwszy na świecie zakon rycerski szpitalników Św. Jana, czyli jak ich nazywano: joannitów.



Gdy zdarzyła się ku temu okazja, a było to podczas oblężenia twierdzy Akkon w czasie wojen krzyżowych, niemieccy   szpitalnicy   założyli   własny   zakon,   pod wezwaniem  Najświętszej  Marii  Panny.  Z  początku rycerze  tego  zakonu  pozostawali  w  zależności  od joannitów,  potem  zaś  od templariuszy,  od których przyjęli strój: biały płaszcz, tylko że krzyże na płaszczach   nosili   nie   czerwone,   lecz   czarne.  

W tej sytuacji,   za   cichą   zgodą   papieża,   król   Filip  Piękny polecił uwięzić templariuszy, a stało się to w nocy z 12 na 13 października 1307  roku.  Pod  zarzutem herezji i oddawania  się nieczystym i bezbożnym praktykom wszczęto   śledztwo  przeciw  najwyższym władzom  zakonu – na  czele  z wielkim  mistrzem, Jakubem de Molay. W śledztwie poddano ich wyszukanym i okrutnym torturom, ale nie wydobyto z nich najważniejszego: nie udało się ujawnić, gdzie podziały się ogromne skarby zakonne. (…) Jakuba de Molay spalono na stosie pod zarzutem herezji.


Z paryskiego więzienia udało się jednak uciec najbliższemu współpracownikowi wielkiego mistrza, Piotrowi z Bolonii, który przedostał się do Szkocji, unosząc z sobą, jak powiada legenda, „testament Jakuba de Molay”, a także tajemnicę ukrycia skarbów zakonnych. Tam,w Szkocji, Piotr z Bolonii założył tajną organizację wymierzoną przeciw władzy papieża i głoszącą hasło zemsty za rozprawę z zakonem templariuszy.



Jedziemy przez krainę, którą Krzyżacy nazywali: Wildnis, czyli Dzicz. Po wytępieniu pogańskich Prusów i mieszkańców tych ziem, bitnego plemienia Jaćwingów, Krzyżacy pozostawili tu ziemie bezludne, porastające puszczą. Na granicy swego państwa, na przesmykach wielkich mazurskich jezior, wybudowali mocne zamki,  a  te tereny uczynili bezludnymi,  zabezpieczając się w ten sposób przed najazdami Litwinów i Żmudzinów.






I tu także krwawo zapisali się Krzyżacy w historii tej ziemi. Wytępili doszczętnie dawnych mieszkańców, a na ich miejsce sprowadzili obcych kolonistów. Zbudowano obronne zamki z czerwonej cegły, w których zakuci w stal zakonnicy z mieczami w rękach i krzyżami na płaszczach – czujnym okiem śledzili każdy objaw buntu czy samodzielności.





Przy tych drzwiach, obok Złotej Bramy, zamordowany został wielki mistrz, Werner von Orseln… Zabito go, gdy wychodził z kościoła po wysłuchaniu mszy świętej… Było to w 1330 roku. Zabił go brat zakonny nazwiskiem Endorf lub też Neudorf; nie jest to dokładnie ustalone. Krzyżacy opowiadali, że brat Neudorf był obłąkany. Inni znowu twierdzili, że chodziło o zemstę. Wielki mistrz nie pozwolił Neudorfowi wziąć udziału w wyprawie na Litwę.


Jak się taki wyrok odbywał? – opowiadałem. – Najpierw było tajne głosowanie. A gdy okazało się, że zapadł wyrok śmierci, wybierano przyszłego wykonawcę wyroku. Do specjalnego naczynia wrzucano tyle gałek, ilu było członków sądu kapturowego. Gałki z wyjątkiem jednej były białe. Kto wyciągnął czarną gałkę, musiał stać się wykonawcą wyroku. A ponieważ członkowie sądu kapturowego nosili na twarzy maski, nikt nie wiedział ani kto wydał wyrok śmierci, ani nie znał nazwiska mordercy, dopóki nie dokonał on zabójstwa.

Mówiłem o Piotrze z Awinionu, który przybył do Prus, aby wznieść stolicę. I prawdopodobnie w podziemiach wznoszonej budowli Piotr z Awinionu ukrył skarb zakonu. A potem, wezwany do Francji, zginął na stosie. Nie dokończył rozpoczętej budowy. Feuchtwangen musiał szybko przenieść się z Wenecji do Prus i wybrał Malbork na swoją stolicę. Czy jednak Malbork był tym miejscem, gdzie Piotr z Awinionu rozpoczął budowę stolicy krzyżackiej? Znak trójkąta pozostawiony na murach może wskazać miejsce, gdzie pracował Piolr z Awinionu.

A tej ilustracji nie potrafię dopasować do żadnego z wydarzeń historycznych przedstawionych w książce. Może ktoś z was ma jakiś pomysł?

Na temat rysunków ilustrujących czeskie wydanie „Pana Samochodzika i Templariuszy” możemy porozmawiać na NASZYM FORUM.







Źródło ilustracji: Wszystkie ilustracje wykorzystane w artykule są autorstwa Jana Černego i pochodzą z czeskiej edycji książki „Pan Auťák a templáři” – wydawnictwo Albatros 1978 rok.

Źródło cytatów: Cytaty pochodzą z książki Zbigniewa Nienackiego pt. „Pan Samochodzik i Templariusze”.