wujowatego osobnika w ciemnozielonym lodenie
"Wujowaty osobnik" brzmi zabawnie, zwłaszcza, że obecnie często używa się słowa "wuj" w zastępstwie innego, brzmiącego podobnie:) A loden to musiałem sobie wygooglować.
Gościa trzeba było przesadzić i tyle, zamiast wsuwać krem na stojaka. Grzecznie oczywiście. Rzecz najzupełniej normalna. Nie wiem czego wstydziła się koleżanka, skoro to Magda podjęła się tej misji. Ludzie są dziwni.
Kończymy powoli teksty z 1975 roku. Jeszcze nie wiem, czy cały następny rocznik jest już zdigitalizowany i dostępny w sieci w zasobach nielegalnych źródeł kultury.
Świat Młodych
nr 147 – wtorek 9 grudnia 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Hanka siedziała na krześle przy stole, a na samym jego środku stal talerzyk z wielkim, puchatym ptysiem. Hanka miała przymknięte oczy i coś mamrotała pod nosem. Liczby. „Sto trzydzieści osiem, sto trzydzieści dziewięć, sto czterdzieści…”. Osłupiałam. Hanka?! Która nie cierpi matematyki i wszelkiego liczenia a uwielbia puchate ptyśki?!
Okazało się, że to specjalnie tak na odwrót. Hanka postanowiła bowiem… ćwiczyć sobie silną wolę, czyli powstrzymywać się przed zjedzeniem ptysia zanim nie policzy do tysiąca. Roześmiałam się. Taka umartwiająca się Hanka, to był niezbyt codzienny widoki!
Teraz zastanawiam się, czy ja mam silną wolę? Chyba mam. Jak się kiedyś zaparłam, że zreperuję rozebrany w ramach działalności badawczej budzik, to przez całą niedzielę – choć pogoda była brylantowa, nosa z domu nie wyścibiłam i budzik do stanu chodzenia i dzwonienia doprowadziłam. Rodzice wrócili, babcia wróciła i formalnie ich zatkało. Po pierwsze, że potrafiłam, a po drugie, że nie rzuciłam tej babraniny w kat. Chcieliby. Żeby triumfować, że nie mam silnej woli za grosz.
To w ogóle jest ulubione rodzicielskie powiedzenie – „nie masz za grosz silnej woli!”. I najgorsze, że używają go w sytuacjach gdy i tak człowiek jest zmartwiony i zniechęcony — stopień kiepski załapał, coś nie wyszło… To tak trochę jakby niesprawiedliwie…
A z rozpaczy, to można wpaść i na taki pomysł jak Hanka wpadła! No bo czy takie wstrzymywanie się ze zjedzeniem przez ileś tam minut ptysia, o którym i tak wiadomo, że za chwilę spocznie spokojnie w żołądku, ma jakiś sens?!
Nie wyśmiewam się z Hanki, chociaż była nieziemsko śmieszna. Zresztą, nie jestem lepsza — sama postanowiłam kiedyś, że w ramach ćwiczenia silnej woli będę wstawała codziennie o 10
wcześniej, żeby nie pędzić na łeb na szyję tylko spokojnie sobie ze wszystkim zdążyć. I co? I nic! Za każdym dzwonkiem budzika miałam już przygotowaną (na własny użytek) szalenie mocną argumentację, że akurat dzisiaj wstawać jeszcze nie muszę. W łeb wzięło więc wszystko bardzo szybko. Nie miałam kogoś kto by mnie kontrolował!
Tak samo i Hanka z tym ptysiem. Raz policzyła do tysiąca, drugi raz policzy do tysiąca, a potem będzie… tekst skracała. Nikt nie widzi, nie słyszy!
Ciekawe skąd się bierze taki brak silnej woli, żeby z tym „silnowolowymi” ćwiczeniami tak nawalać?!
MAGDA
Jakiś sklerotyczny odcinek 😅
Hanka "nie cierpi matematyki i wszelkiego liczenia" ale jest w mat-fizie i jakiś czas temu "opowiedziała o swoim specjalnym zeszycie do matematyki, w którym rozwiązuje różne nadprogramowe zadania, żeby być — jak mówi — na poziomie."
I "Taka umartwiająca się Hanka, to był niezbyt codzienny widoki!", podczas gdy dosłownie w poprzednim tekście Hanka była specjalistką od umartwiania...
Jakiś sklerotyczny odcinek 😅
Hanka "nie cierpi matematyki i wszelkiego liczenia" ale jest w mat-fizie i jakiś czas temu "opowiedziała o swoim specjalnym zeszycie do matematyki, w którym rozwiązuje różne nadprogramowe zadania, żeby być — jak mówi — na poziomie."
I "Taka umartwiająca się Hanka, to był niezbyt codzienny widoki!", podczas gdy dosłownie w poprzednim tekście Hanka była specjalistką od umartwiania...
Trochę tak, ale, chyba już uzgodniliśmy, że idea tych powiastek jest inna, tu nie musi być konsekwencji i ciągłości, tylko poprawianie świata 🙂
Twtter is a day by day war
Niby tak, ale akurat tutaj wystarczyło zamiast Hanki dać Krysię albo Elkę i niekonsekwencji by nie było. A wychodzi jakby autorka właśnie chciała stworzyć wrażenie ciągłości, ale robi to po linii najmniejszego oporu, czyli używając Hanki jako pretekstowej przyjaciółki nawet tam, gdzie nie pasuje...
ale akurat tutaj wystarczyło zamiast Hanki dać Krysię albo Elkę i niekonsekwencji by nie było.
Tak.
Twtter is a day by day war
A mnie to całkiem umknęło 😀 Wynika, że zgodnie z założeniami autorki zwracam uwagę głównie na problemy odcinka, nie buduję sobie całościowego obrazu świata Magdy. Przy czytaniu w normalnym trybie, jeden odcinek tygodniowo, tym bardziej bym nie spostrzegł tej niekonsekwencji. Hanka jest najlepszą przyjaciółką Magdy i to wszystko, co powinien o niej pamiętać przeciętny czytelnik.
Świat Młodych
nr 150 – wtorek 16 grudnia 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Zastrzeliła mnie wieczorem moja rodzicielka dokumentnie. Słuchajcie, przychodzi wieczorem do domu, zamyka się z tatą w pokoju i wiodą tam „ściśle tajną dyskusję”. „Ściśle tajną”, to znaczy, że nie była ona przeznaczona dla moich uszu. Z tym, że przeznaczenie przeznaczeniem, a nowe budownictwo nowym budownictwem — słyszałam zupełnie dokładnie. A słuchając, zdębiałam! Bo ni mniej, ni więcej, dowiedziałam się, że… mama chce mi zafundować korepetytora. Z matematyki!
Pomysł powstał w czasie pogawędki mojej mamy z mamą Kryśki — siedzi dwie ławki przede mną. Mama się w czasie tej pogawędki dowiedziała, że Kryśka właśnie takowe korepetycje pobiera. Ja o tym nie wiedziałam. Zresztą, do głowy by mi nie przyszło — Kryśka nie jest głupia, uczy się zupełnie przyzwoicie, z matematyki miewa trójki i czwórki, czasami piątkę dostanie, no, normalnie! Przynajmniej mnie się tak wydaje. Ale nie rodzicom Kryśki. I nie rodzicom moim.
To jest wzruszające z ich strony, że nie chcą, abym była gorsza. Kryśka ma korepetytora, to dlaczego ja mam nie mieć? Ich też stać, nie będą dla swojego dziecka (niby dla mnie) żałowali tych paru groszy. To jest takie krótkie streszczenie tej „ściśle tajnej” narady.
I na razie to wszystko. Kropka. Koniec. Mowy na ten temat więcej nie było, ale czuję, że jeszcze będzie, bo mama poprosiła mnie, żebym wzięła w szkole od Kryśki telefon do jej mamy do pracy. Że niby ma sprawę jakąś. Nie wie, że ja wiem, iż się będzie o adres korepetytora pytała. I nie wie, że jestem w ciężkiej kropce — powiedzieć z góry, że nie potrzeba, czy dopiero potem, jak już oficjalnie się o sprawie dowiem. Tylko… czy to ma znaczenie jakieś, czy moja opinia zostanie tutaj wzięta pod uwagę?!
Moi rodzice są w ogóle fajni, ale boję się, że to będzie najcięższa z ciężkich spraw. Zostali po prostu z a h i p n o t y z o w a n i. Tak jak zostali zahipnotyzowani już przedtem rodzice Kryśki, jak zostaną zahipnotyzowani rodzice Hanki, Jagody, Marka… Bo na pewno, gdy się dowiedzą, że inni już korepetycje mają, to n i e p o ż a ł u j ą ich własnym dzieciom.
Znałam takie klasy, gdzie ponad połowa była w ten sposób prywatnie douczana. Rozśmieszało mnie to, nie przypuszczałam, że i nas to może spotkać. No, głupia sprawa! Przecież chodzi o niezłych uczniów. Protestować w pojedynkę? Gdyby tak wszyscy takie veto założyli…
MAGDA
Kolejny wydumany problem. Jeśli radzi sobie z matmą i ma dobre stopnie to rodzice to chyba wiedzą. Jeśli radzi sobie słabiej, korepetycje się przydadzą. A moment na dyskusję z rodzicami będzie wtedy, gdy padnie taka propozycja.
Świat Młodych
nr 153/154 – wydanie świąteczne, 23-25 grudnia 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Święta, to tak jakby człowiek… na Księżyc poleciał. Zupełnie coś innego, niecodziennego, po prostu — taka jakby przerwa w szarym życiorysie. No bo nie?! Można się rano powylegiwać, można wieczorem długo siedzieć, je się różne dobrości zamiast monotonnej mannej kaszy na śniadanie.
Ja osobiście to tak trochę nie jestem jeszcze przyzwyczajona do tego świętowania, trudno się… aklimatyzuję na tym „Księżycu”. Doszłam więc da wniosku, że powinien istnieć jakiś świąteczny przewodnik. Tak jak są przewodniki po Krakowie, czy Wrocławiu. Przyjeżdżasz sobie do innego, obcego miasta, bierzesz w łapę taką książeczkę i wszystko wiesz – którym tramwajem do muzeum, a którym na stadion…
Nawet Tadeusz, który ostatnio twierdzi, że moje pomysły są coraz bardziej głupawe, przyznał mi w tym momencie rację. Postanowiliśmy więc taki przewodnik napisać. Nawet nie przewodnik by to był, ale takie, jak to się modnie nazywa, Vademecum. Alfabetycznie by się zaczynało.
Pierwsza litera „A”. Pierwsze hasło – Apetyt. I dalej mniej więcej coś takiego: „Apetyt w czasie świat jest duży, co powoduje pewne niebezpieczeństwo natury głównie tuszowej (od tuszy). Ale nie tylko. Przyzwyczajasz się do obżartuchostwa, a potem ci tego brakuje. I przykro jest. Więc apetyt należy poskramiać. Istnieje kilka metod poskramiania apetytu. Pierwsza oparta jest na tzw. zasadzie silnej woli – postanawiasz go poskromić i tak się dzieje. Druga oparta jest na zasadzie np. obrzydzania. Zakładasz, że to, co jest smaczne wcale nie jest takie smaczne, a przeciwnie – obrzydliwe. I nie jesz. Istnieje jeszcze metoda konieczności – przed świętami najadasz się jakiegoś świństwa, o którym wiesz, że na pewno ci zaszkodzi, jesteś więc po prostu na diecie”.
Na kolejną literę alfabetu, czyli „B” wymyśliliśmy hasło – Babcia. W tekście powinno być coś o tym, że święta należy przygotować, a w ich przygotowaniu największą rolę odgrywa właśnie babcia – jeśli ona nie przygotuje, święta będą marne, młodsze pokolenia na świątecznych przygotowaniach się nie znają.
Nie zdążyliśmy tego hasła wymyślić do końca, a następnych w ogóle nie ruszyliśmy. Tadeusz bardzo się spieszył do domu, on nie ma babci.
Więc tak siedzę z tym zaczętym Vademecum i myślę, że może i inni by się do jego układania włączyli. Co wy na to?! Przyślijcie mi swoje pomysły haseł! Kto wie, może i prawdziwą książkę z tego wydamy…
MAGDA
Tu od razu dodam: nie bierzmy przykładu z Magdy! Kasza manna odmienia się jak wanna (że tak przypomnę), bo manna to rzeczownik, a nie przymiotnik.
Ja bym dodała: nie bierzmy przykłady z Magdy i nie zwalajmy świat na przysłowiową babcię 😉
Teraz to już coraz mniej aktualne, bo święta się prawie całkiem oderwały od ich religijnego i rodzinnego rodowodu, to już tylko jeden z wielu dni wolnych od pracy, dla zamożnych okazja do jakiegoś wyjazdu, dla mniej zamożnych do grilla.
Świat Młodych
nr 155/156 – wydanie noworoczne, 27-30 grudnia 1975 r.
Pięć minut z Magdą
UMIERAM z radości – nowy rok, nowe życie. Postanowiłam, że zupełnie inne, że takie mądre, że poważne, że bez wygłupów szczeniackich. Wiecie, to nie bagatela, w 1976 roku skończę 16 lat. Jeszcze co prawda trochę czasu mi do lipca zostało, ale przecież liczy się rok kalendarzowy, nie?!
16 lat. Babcia moja miała właśnie tyle lat, gdy wyszła za dziadka za mąż. Okropność! Gdy sobie pomyślę, że i ja już niedługo miałabym zacząć spędzać życie na cerowaniu mężowi skarpetek i niańczeniu dzieci, to coś mną wstrząsa. Nie sądzę, żeby mi taka perspektywa w w nowym roku groziła – na szczęście – ale tak mi to do głowy przyszło, gdy o tych swoich 16 latach myślałam.
Uświadomiło mi to równocześnie, jaka jestem strasznie stara. I dorosła. Nie jest to świadomość, która sprawia zbytnią radość. No, bo z jednej strony – fajnie jest być dorosłym, ale z drugiej – jaka odpowiedzialność! Gdy się jest dzieckiem, to wiele uchodzi. Można głupstwa popełniać, zmyślać, bimbać sobie… teraz to już niemożliwe.
Więc fajnie, że zaczyna się nowy rok. Muszę strasznie wiele rzeczy u siebie zmienić. Będzie okazja. Zaplanowałam sobie tych zmian bez liku – i że będę mniej leniwa, i że będę się do nauki bardziej przykładała, i że nie będę Tadeuszowi dokuczała, i że będę porządek w pokoju utrzymywała na stałe, a nie tylko od święta… To są plany. Ale mam również marzenia – żebym została przyboczną w drużynie, żebym dostała na wiosnę kostiumik z niebieskiego teksasu, żebym wyjechała w czasie wakacji na obóz żeglarski, żeby mi nogi zeszczuplały…
Ba! Fajnie tak sobie pomarzyć. I fajnie jest wierzyć, że marzenia się spełnią. I tak myśleć, że z nowym rokiem to wszystko jest możliwe, nawet… zmiana koloru oczu. Tylko, że… zdaje się, że przeholowałam. Że za bardzo liczę na tę jakąś cudowną granicę, dzielącą stary rok od nowego. Że niby tak się wszystko momentalnie zmieni.
Więc, czy w ogóle warto się cieszyć? Bo ja wiem… I czy w ogóle jest jakaś różnica między tymi moimi realnymi planami a abstrakcyjnymi marzeniami? Tak je sobie nazwałam – że te pierwsze to na mur, a te drugie, to już wola losu.
Teraz widzę, że nic tak na mur nie będzie od samego myślenia. Wiec chyba po prostu trzeba się będzie wziąć w garść – jestem taka dorosła, więc wszystko ode mnie zależy. Cieszyć się, czy martwić? Chyba jednak…
MAGDA
16 lat. Babcia moja miała właśnie tyle lat, gdy wyszła za dziadka za mąż.
Ciekaw jestem czy to komunistyczna propaganda czy nieświadomość autorki. Skoro Magda urodziła się w roku 1960, to jej mama pewnie w latach 1935-1940, a babcia w tej sytuacji 1900-1920. Przejrzałem tysiące wpisów do ksiąg parafialnych z tego okresu i małżeństw w wieku 16 lat sobie nie przypominam, raczej kojarzę wpisy, w których ojciec podpisywał zgodę na ślub młodej mającej 20-21 lat. To już nie były te czasy gdy nastolatki hulały do ołtarza.
Twtter is a day by day war
żebym została przyboczną w drużynie
Przyboczny, fakt była taka funkcja w harcerstwie. Była chyba i w zuchach bo skądś to pamiętam a tylko w zuchach byłem. W każdym razie słowo wyciągnięte z najgłębszych zakamarków wspomnień. Z dzisiejszej perspektywy "przyboczny" brzmi zabawnie.
Z lekkim poświątecznym opóźnieniem zaczynamy trzeci i ostatni rok felietonów Magdy. W 1976 dziewczyna skończyła szesnaście lat i zwyczajnie wyrosła ze "Świata Młodych". W sumie i tak późno. Ja swoją przygodę z gazetą urwałem w momencie rozpoczęcia nauki w szkole średniej. Inna rzecz, że mój młodszy brat nadal kupował gazetę, więc tytuł był ciągle w domu przynajmniej do mojej siedemnastki.
____
Świat Młodych
nr 3 – wtorek 6 stycznia 1976 r.
Pięć minut z Magdą
Pocieszałyśmy wczoraj z Hanką zupełnie zestresowaną Beatę. Beata to nasta klasowa prymuska – piątki od góry do dołu i od samego pierwszego września, poza tym zupełnie sympatyczna i fajna dziewczyna. W każdym razie tak mi się dotychczas wydawało, myślałam, że… jest normalna.
Nie żartuję. Naprawdę z Beatą coś nie jest w porządku. Wczoraj dostała spazmów i temu podobnych histerycznych wstrząsów tylko dlatego, że z klasówki z chemii dostała… czwórkę. Bogowie! Jestem w stanie jednym tchem wyliczyć nazwiska co najmniej 15 osób z naszej klasy, które modły dziękczynne wznosiłyby pod niebiosa, żeby taką właśnie czwórkę otrzymać. Z noszą chemiczką naprawdę nie ma żartów! Ale okazuje się, że z prawdziwym prymusem też nie ma! Musi być piątka. A jak piątki nie ma, to koniec świata!
Fascynująca jest jednak dusza takiego „prawdziwego” prymusa! Beata była autentycznie zrozpaczona. I autentycznie było mi jej żal. Nie, nie dlatego, że „tylko” czwórkę dostała, ale dlatego, że… jest taka biedna.
Biedna w sensie — chora. Bo to jest chyba jednak choroba. A najgorsze, że ona sobie z tego zupełnie nie zdaje sprawy, po prostu ma takie hobby, jedno jedyne — kolekcjonowanie piątek. Ma silę, na duś, wbrew… zdrowemu rozsądkowi.
Wyobraźcie sobie, że ta nieszczęsna istota spędza czas tylko nad lekcjami. Nie chodzi do kina, nie była na żadnej prywatce, nie ma czasu iść na łyżwy… Są bowiem przedmioty, które przychodzą jej z łatwością, są również takie, przy których na tą wymarzoną piątką musi się zdrowo namęczyć. To w końcu normalne – raczej nie zdarza się, żeby ktoś był „orłem” ze wszystkiego. Wiem to sama po sobie — w końcu nie uważam, że należę do tych najgłupszych — np. fizyka to dla mnie pestka, a historia… no, nie chciałabym się wdawać w szczegóły, w każdym razie moja ostatnia piątka z historii należy do… dalekiej historii. Pewnie, gdybym się uparła, to może przy nadludzkim wysiłku i teraz bym z historii piątką dostała. Tylko… czy to warto? Musiałabym na to stracić taką kolosalną furę czasu, że mi żal. Wolą ten czas poświęcić chociażby na doskonalenie się w fizyce. Bo to jest moja pasja.
Pasja Beaty jest zupełnie inna. Oszałamia mnie. Z jednej strony, to trochą ją podziwiam, za ten kolosalny wysiłek. Z drugiej – nie byłam jej w stania wczoraj pocieszyć, zupełnie nie rozumiem tej… „klęski”.
MAGDA
____
Z zasady nic w tych tekstach nie zmieniam, co było w „Świecie Młodych” to przedrukowuję, chociaż mam czasem chęć dodać albo usunąć jakiś przecinek. Tym razem nie potrafiłem nie ingerować. I to aż dwukrotnie.
Świat Młodych
nr 6 – wtorek 13 stycznia 1976 r.
Pięć minut z Magdą
Trzynasty. Pechowy dzień! Czytałam, że w bardzo eleganckich zagranicznych hotelach nie ma trzynastego piętra, a babcia opowiadała, że w Warszawie przed wojną nie było tramwaju numer trzynaście. Wszystko po to, żeby nie zapeszyć, żeby nikogo nie spotkało nic złego.
To jedna strona trzynastki. Druga, to – szczęśliwa. Nasz sąsiad, który namiętnie gra w Totka, zawsze zakreśla tę właśnie cyfrę, bo wierzy, że z nim jest odwrotnie, że jemu trzynastka przyniesie szczęście. I… chyba jednak mają rację stronnicy jej pechowości. Sąsiad gra już tyle lat i jeszcze nic nie wygrał.
W szkole, gdy zbliża się trzynasty, zawsze panuje taka trochę bardziej nerwowa atmosfera. Gdy kiedyś trzynasty wypadł w piątek, to była w klasie połowa ludzi – ci mniej wytrzymali psychicznie po prostu zdezerterowali. Żadne tam wagary; legalnie, z błogosławieństwem rodziców i uczciwym usprawiedliwieniem w dzienniczku. Oczywiście usprawiedliwienia były różnorodne — że wizyta u lekarza, że młodsza siostra zachorowała, że głowa bolała okrutnie… Nikt nie napisał, że feralny dzień i lepiej nie ryzykować. Jak kiedyś moja córka będzie chodziła do szkoły, to napiszę jej uczciwie, że z obawy przed pechem pozwoliłam jej zostać w domu. Ciekawe, co będzie?
Podzieliłam się tym pomysłem z Hanką. Liczyłam na wybuch śmiechu, a… Hanka spoważniała i zrugała mnie. Że stroję sobie śmichy-chichy, a rzecz jest poważna.
Nie wiem, czy jest sobie w ogóle nad czym głowę łamać, ale przecież to naprawdę jest śmieszne. Że trzynasty, że piątek. A dlaczego niby nie dwudziesty i nie środa? Albo sobota? Dla mnie najbardziej pechowa jest sobota, bo w domu jest wielkie sprzątanie i zawsze mi się coś przy okazji oberwie, że czegoś tam nie zrobiłam, czegoś nie dopilnowałam.
Moja babcia też wierzy w trzynastkę – w złą trzynastkę. Dzisiaj nigdzie nie wychodzi z domu. Na wszelki wypadek. Podśmiewam się z niej w duchu, ale babcia to babcia, a Hanka to co innego. Ale czarnego kota też się boi. Był na naszym podwórku taki jeden, strasznie śliczny i Hanka za nic nie chciała do niego podejść. A koty w ogóle bardzo lubi…
No nic, pal sześć koty. Jedno mnie tylko cieszy, że… urodziłam się czternastego. Zawsze tak jakoś raźniej, nie?
MAGDA
Świat Młodych
nr 9 – wtorek 20 stycznia 1976 r.
Pięć minut z Magdą
No i klops czyli – umarł w butach! Ten, kto wymyślił różne terminy ferii dla szkól średnich i podstawowych, to jakieś swoje racje miał. Mama mi tłumaczy, że to o wiele lepiej. Jej zakład pracy od lat urządzał zimowe kolonie w pewnym schronisku w górach. Miejsc tam jest na 50 osobników i jak wszyscy mieli ferie razem, to wyjeżdżała pięćdziesiątka. Teraz jeździ setka, w dwóch terminach.
To niby i jest argument, 100 procent więcej, ale przecież wiadomo, że ferie zimowe, to nie wakacje letnie i wyjazdy nie są zbyt powszechne. Na przykład u nas, w naszym szczepie w podstawówce, gdzie jestem od października przyboczną, na dwieście kilkadziesiąt osób wyjeżdża może dwudziestka. No i…?!
Moglibyśmy swoje, szczepu, zimowisko urządzić gdyby nie malutka niedogodność — większość kadry jest, podobnie jak i ja, uczniami szkół średnich i nasze ferie zaczynają się równo za dwa tygodnie. Akurat jak naszych podopiecznych (ojejku, jak to dumnie brzmi!) ferie się skończą.
W tej podbramkowej sytuacji postawiliśmy na tzw. zimę w mieście, czyli inaczej mówiąc fajne ferie w miejscu zamieszkania. Wyjście? No, jakieś wyjście to to jest, ale bynajmniej nie rewelacyjne. Bo silą rzeczy cala działalność skupiać się musi w czasie godzin popołudniowych. Zajęcia świetlicowe, to można natenczas zrobić, ale pokażcie mi takiego, kto w drugiej połowie stycznia wyruszy o godz. 16.00 na wycieczkę do lasu! Chyba, żeby mieszkał w Australii!
Więc jest po prostu do luftu. Na razie tylko jeden dzień feryjny minął, ale wątpię, żeby następne były lepsze. Oby tylko nie gorsze!
W tej sytuacji najlepiej jest… nie należeć do harcerstwa. Fakt! Bo weźmy najpierw tych, co chodzą do podstawówki. Nie mają zimowiska, bo kadra nie ma jeszcze ferii, nie mogą mieć zbiórek przed południem, kadra siedzi wtedy w szkole Więc nie mają nic, figę!
A my, czyli kadra ucząca się w szkołach średnich?! Ratujemy sytuację głupawymi popołudniowymi zbiórkami łącząc tę pseudoferyjną działalność z ostatnimi klasówkami i powtórkami. Pierwszoklaśnie, co?! Moglibyśmy za dwa tygodnie wyjechać na nasze własne, instruktorskie zimowisko, ale czy to byłoby uczciwe wobec tych młodszych?!
Więc dlatego stwierdziłam na samym początku, że… klops!
MAGDA
To już ktoś musiał pisać na ostrym kacu. Bałagan i logiczny i matematyczny. Wpierw informacja, że na zimowiska i tak nikt nie jeździ a później wydumany problem, że gdyby mieli ferie wspólnie to by mogli coś zorganizować. No ale przecież nikt nie jeździ na zimowiska to dla kogo organizować? A do tego dochodzi tekst "W tej sytuacji najlepiej jest… nie należeć do harcerstwa." bo wtedy co? Wtedy wyjedzie ktoś na zimowisko, czy zorganizuje coś dla młodszych? A ponieważ, jak jest napisane, nie wszyscy ("większość kadry jest, podobnie jak i ja, uczniami szkół średnich") są w szkołach średnich, to powinni ci, którzy nie są, zorganizować gry i zabawy dla młodszych. Może nie mogą bo to są akurat ci, którzy pojechali na zimowisko? I nie martwią się o to, czy to jest "uczciwe wobec tych młodszych"?
A tak poważnie. Zupełnie nie kojarzę problemów zuchowo-harcerskich tego typu z własnej szkoły czy własnego podwórka. Generalnie w tamtych czasach jeździło się na zimowiska z zakładów pracy. Bo większe zakłady miały swoje ośrodki, a mniejsze lub takie które nie miały kupowały "udziały" w innych zakładowych zimowiskach lub wynajmowały ośrodki wypoczynkowe w mniej atrakcyjnych zimowo miejscach, które by stały w takiej sytuacji puste. My standardowo jeździliśmy do Grybowa, gdzie Politechnika Warszawska cały czas ma swój ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy.
Twtter is a day by day war