Plan był prosty i nieskomplikowany. Wstać grubo przed świtem żeby zdążyć na wschód słońca w Rewie. Nigdy nie byłam na Cyplu Rewskim więc dodatkowo w planie miałam krótkie szwendanie się po okolicy.
Wyszło tak, że dzisiaj leżymy z psem odłogiem, bo kilometraż nam się wydłużył i jesteśmy zaniemognięte.
Wschód przewidziano na 05:13. Zdążyłam dojechać przed czasem, fakt, że jechałam z zawrotną prędkością około 40 km/h i gdybym nie miała dachu jak w kabriolecie, to wiatr rozwiewał by mi włosy i w ogóle by wszystko mi rozwiewał. Niestety dach mam, więc tylko sobie wyobraziłam tę szałową scenę. Z parkingiem nie było problemu, w końcu kto o czwartej rano jedzie na wycieczkę? W Rewie spodobało mi się wszystko, bo pusto, cicho, ciemno i rześko. Nie śmierdziało rybami ze smażalni. Nie padał ani śnieg ani deszcz….bajka.
Wschód słońca przyćmiło mi lekko chmurzyste niebo. Ale z zegarkiem w ręku – słońce równo o czasie zaczęło się wynurzać zza linii horyzontu.
Pies się lekko wypanierował w piasku i stwierdziłam, że taka mała Rewa to za mało. Według mapki mamy jeszcze tutaj do obejrzenia kuter. A w zasadzie jego wrak. Odpaliłam nawigację i … uwaga…..wądołami* dotarłam na miejsce. Później okazało się, że mogłam iść normalnie jak człowiek a nie jak zwierzę po ugorach.
Znalazłam też taką jednostkę pewnie pływającą, ale póki co zaparkowaną. Nie wiem co to jest.
Przy okazji sprawdzania drogi do kutra w oczy rzuciły mi się Mechelinki. Byłam tam tylko raz, kiedy wracając bardzo dawno temu z pracy wsiadłam w nie ten autobus co trzeba i na dodatek zasnęłam. Obudziłam się właśnie w Mechelinkach i nie wiem ile jeździłam w kółko, w każdym razie słońce było już wysoko a pan kierowca uciekał wzrokiem, kiedy niemym spojrzeniem chciałam mu zrobić jakiś wyrzut czy coś.
Z Mechelinek pojechałam drogą krętą na Kazimierz. Na jakiś punkt widokowy Zaklęty Zamek. Nie dotarłam tam, bo najpierw wspinaczka, potem ślizg na czterech literach i obawa, że za moment będą mnie z tego lasu zabierać w kawałkach. Zdążyłam jednak odnaleźć kesza przy Pomniku TOW Gryf Pomorski.
W dalszą drogę poprowadził mnie gps tak, że klękajcie narody…..nie wiem, może oni tutaj po prostu mają takie drogi? Albo dlatego mi tak wyło, że opony mam zimowe? A może w coś wjechałam i dlatego dźwięki były takie…ostatnie? Ważne, że do Osłonina dojechałam piękną Aleją Lipową i znalazłam ruiny Mauzoleum rodziny von Belov.
A potem uciekł mi pies. No Aza jest trochę nie teges, ale żeby aż tak? Przeżyłam chwile grozy i w końcu znalazłam łachudrę. Zażywała błogiej kąpieli. Świnia nie pies.
Zostało mi tylko jeszcze rzucić okiem na Rzucewo. Tutaj w końcu wpałaszowałam śniadanie i z niejakim oporem dałam psu psie chrupki. Nie dość, że śmierdziała rybą to jeszcze naniosła mi do limuzyny kawałki lasu a na dodatek nakruszyła żarciem. Nie wiem skąd ja mam tyle cierpliwości. Chyba z wiekiem mi przychodzi.
A dalej spotkała mnie niespodzianka. Osada Łowców Fok. Nie byłam, nie znam, pierwsze słyszę. Idziemy.
A potem piękna plaża na Cyplu Rzucewskim i …. błogi relaks.
Czas się było zbierać, ale jako, że gps i tak poprowadził mnie najkrótszą drogą, to zahaczyłam jeszcze o Rezerwat Beka. Podobało mi się średnio. Z psem, koniem i jedzeniem nie można było wchodzić na teren rezerwatu – jak głosiły tabliczki, to sobie dalszą wędrówkę odpuściłam.
Czas było wracać. Nastawiłam sobie płytę z piosenkami do śpiewania i wesoło ruszyłam w drogę do domu. Szczególnie wesoło, gdyż droga z/i do rezerwatu jest drogą mocno szutrową i jechałam zygzakiem co by omijać większe kamienie.
*wądoły – moje ulubione słowo, używane zasadnie, gdyż zazwyczaj poruszam się właśnie takimi drogimi.