Rozdział 3.
Co się ze mną dzieje? Ciąg dalszy leśnych niespodzianek. Rosnące zdumienie. Nadal nic nie rozumiem. Dziwni ludzie. Ucieczka. Więcej dziwnych ludzi.
Przez dłuższą chwilę nie mogłem się ruszyć, klęcząc na leśnej ścieżce jak sparaliżowany. Nie wiem, czy właśnie przeżyłem stan przedzawałowy, ale ostatecznie wziąłem kilka głębokich oddechów i opierając się o drzewo, ledwo dźwignąłem się na nogi. Pokonałem kilka kroków w stronę ruin. Nowoczesny budynek na terenie Ośrodka Wczasowego Wisła, do którego kilkakrotnie przyjeżdżałem od początku lat siedemdziesiątych, został całkowicie zrujnowany. Nie było okien, ściany wyglądały na spalone, dookoła walały się kawałki gruzu i pogięte stalowe pręty. Wnętrze stanowiło jedną wielką czarną otchłań, pełną powyginanych, pokruszonych szczątków. Obraz jak po wybuchu bomby. Co się stało z moimi współpracownikami? A z Dyrektorem Marczakiem? Czy wszyscy zginęli? Czy ktoś ocalał? Odwróciłem się na pięcie i bezwiednie, idąc ciężkim krokiem od drzewa do drzewa, zszedłem na dół, jakbym tam chciał znaleźć pomoc albo wyjaśnienie owej tragedii. Doszedłem do brzegu jeziorka i kucając, zaczerpnąłem rękami wody, a następnie kilkakrotnie zmoczyłem sobie twarz i włosy, które przecież nie zdążyły jeszcze całkiem wyschnąć po niedawnym wodowaniu. Ruszyłem przed siebie, wzdłuż brzegu, próbując zebrać myśli. Minąłem kilka niewielkich pawilonów, wydawały się opuszczone, a przecież poprzednio mogłem tu kupić lemoniadę a nawet zagrać w kręgle. Ale nie zdążyłem się nawet nad tym zastanowić, gdyż mój wzrok powędrował w głąb lasu, gdzie wśród drzew stał… samolot! Nie, nie była to żadna nowoczesna maszyna pionowego startu i lądowania, ale zwykły, popularny Antek, czyli dwupłatowy AN-2. Jak wpasował się między drzewa? Musiał chyba spaść z nieba. Lecz dlaczego się nie rozbił i nie spłonął? Jego kadłub z tej odległości wyglądał na dobrze zachowany. Dziwne. Może ten samolot uczestniczył w jakimś ataku na leśną knajpkę? Tylko dlaczego nigdzie nie było straży pożarnej? Ani milicji lub wojska? A przecież tamci ludzie nad wodą wydawali się o niczym nie wiedzieć i wyraźnie byli zadowoleni.
Nic tu się nie zgadzało. Jeszcze raz postanowiłem wspiąć się na górkę, aby obejrzeć zgliszcza. Szedłem wzdłuż jakiejś siatki i znowu stanąłem jak wryty. Za ogrodzeniem, znajdowały się zabudowania, a przy nich stał… Ów srebrny samochód! Tak, ten sportowy, niski model, który przecież dzisiaj mijałem. Ten sam, od którego zaczęły się te wszystkie niewytłumaczalne wydarzenia! Szedłem dalej czepiając się ogrodzenia i nagle natrafiłem na dziurę w siatce. Ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem i targającymi mną emocjami. Skradając się za drzewami ostrożnie zbliżyłem się do zabudowań. Okazało się, że na placu stały aż dwa takie pojazdy! Przez tę gonitwę myśli i natłok zdarzeń nie nadążałem nawet z analizą informacji, gdy na placyku zobaczyłem ruch.
– A jeśli to jakaś baza, może tajnych służb? – Ledwo to pomyślałem, gdy zza budynku trzech ludzi wypchnęło kolejny, tym razem biały samochód. Akurat ten pojazd znałem doskonale. Miał podobnie opływowe kształty, jak tamte srebrne, i podobnie – do góry otwierane – drzwi, ale tu po bokach wystawały niewielkie skrzydełka, a raczej stateczniki. To był Lotus Espirit, należący przecież do brytyjskiego agenta, z którym miałem już do czynienia.
– A więc to wszystko jakieś ciemne sprawki… – nie chcąc być zauważony wycofałem się za ogrodzenie i postanowiłem wrócić do wehikułu. Poczułem, że muszę natychmiast usiąść w jego kabinie, która wydała mi się obecnie jedynym bezpiecznym azylem. Nawet się nie zorientowałem, kiedy mój chód przerodził się w bieg. Ktoś, kto być może obserwował teraz moje zachowanie, mógł sobie pomyśleć, że salwuję się ucieczką. I chyba by się wiele nie pomylił.
Dobiegłem do pomostu, gdzie przy moim zacumowanym wehikule stała para z dzieckiem. Stała to mało powiedziane. Kobieta – zapewne matka – próbowała z całych sił utrzymać dziewczynkę, na oko pięcio- lub sześcioletnią, a ta wyczyniała niesamowite wygibasy, próbując wyrwać się z uścisku, wskazywała na mój wehikuł. Jednocześnie dziecko wydawało z siebie nieartykułowane dźwięki. Kobieta próbowała uspokoić dziewczynkę, prosząc usilnie:
– Uspokój się Dżejn, ja ciebie błagam, nie krzycz już, no proszę, pojedziemy do sklepu to sobie coś wybierzesz… Po chwili zwróciła się do męża, który stał z boku, prezentując pokaźnych rozmiarów brzuch, opięty ciasnym podkoszulkiem na ramiączka.
– No rusz się, co tak stoisz! Załatw tę łódkę! Nie widzisz że dziecko nie chce tej, tylko tamtą?!
Para była wytatuowana od stóp do głów, jakby zeszła z pirackiego statku. Co to w ogóle za imię, Dżejn? Chyba Dżana z dżungli! Cała scena zapewne wyglądałaby komicznie – gdyby było mi do śmiechu. Ale nie było. Minąłem więc rodzinkę i ku jej zaskoczeniu wskoczyłem do wehikułu. Nawet Dżejn znieruchomiała i zamilkła. Ale tylko na chwilę. Gdy tylko odwiązałem cumę, a tamci zrozumieli co się dzieje, na pomoście rozpętało się prawdziwe piekło. Dziewczynka zaczęła drzeć się wniebogłosy, kobieta wpadła w histerię, wyzywając mężczyznę od nieudaczników, a ten próbował się odgryzać, ale już nie usłyszałem szczegółów, gdyż zapuściłem motor i odpłynąłem. Znalazłem kawałek płaskiego brzegu i korzystając z okazji, że wszyscy dookoła skoncentrowani byli na tamtej awanturze, wyjechałem na brzeg, a następnie na przylegającą do niego szosę.
Zaraz też skręciłem do lasu – gdyż co nieco orientowałem się w okolicznej topografii – w leśną drogę zwaną Traktem Wareckim lub – przez historyków – Traktem Martyrologii. To przy tym leśnym dukcie w 1943 roku Niemcy wykonali egzekucję na dziesięciu więźniach, których przywieźli z Pawiaka. W miejscu, w którym więźniowie zostali pochowani został postawiony brzozowy krzyż, a później z inicjatywy ZBOWiDu, wylano betonową płytę, na której ustawiono pamiątkowy kamień. W naszym ministerstwie, takimi miejscami zajmuje się inny wydział, ale słyszałem, że niektórzy pomordowani zostali po wojnie ekshumowani, a zwłoki osób, których nie zidentyfikowano, pozostały w grobie.
Do tej pory w lesie, wzdłuż torów kolei radomskiej ciągną się fragmenty tej starej drogi, którą można było dojechać z Warszawy do Czerska albo do Warki. Miejscami wybrukowana jest kocimi łbami, a częściowo pozostaje jako leśna lub polna szosa gruntowa.
Jadąc powoli, wyboistym leśnym duktem, mijałem wojenne okopy, gdy nagle, w jednym z nich spostrzegłem przycupniętych żołnierzy. Przykryci zielonymi pałatkami, w dłoniach dzierżyli długie karabiny, które z daleka przypominały stare Mosiny. Tymczasem na głowach… tak, dobrze widziałem… na głowach sterczały charakterystyczne, spiczaste czapki czerwonoarmistów z wielką, radziecką gwiazdą na przodzie.
– Chyba mam gorączkę, albo pomieszało mi się w głowie – poprzez wyparcie starałem się zaprzeczyć faktom. Udając, że nic się nie stało, dodałem gazu i ruszyłem dalej, ale tylko po to, by za zakrętem drogi, zostać zatrzymany przez uzbrojony oddział w… hitlerowskich mundurach! Tego już było za wiele. Jakaś podświadoma siła kazała mi uderzyć z marszu, dokonać ofensywnego zwrotu akcji i przerzucić moje zaskoczenie wprost na nich. Może taki manewr zdoła mnie uratować? Zbić ich z pantałyku? Zaskoczyć tak, że dadzą mi spokój? Nie rozumiałem co tu się dzieje, ale dobrze mi znane kształty Schmeisserów, przewieszone na ich karkach i Parabelka w dłoni dowódcy, kazały mieć się na baczności.
Podniesionym, rozkazującym i chrapliwym głosem odezwałem się po niemiecku, gdyż znałem ten język:
– Co tu robicie? Gdzie mieliście stać? Nie znacie rozkazów?
Tamci rzeczywiście musieli być zaskoczeni, skoro wybuchnęli całkowicie nieregulaminowym, prawdopodobnie nerwowym śmiechem:
– Proszę pana, skąd pan wziął taki Schwimmwagen? – zapytał czystą polszczyzną stojący najbliżej Feldfebel – Mistrzu, przecież to Volkswagen Typ 166 albo jakaś jego odmiana! – widać, że orientował się w temacie – może pan jesteś Kloss?
– A wy co za jedni? – odparłem, tym razem już po polsku, ale nie zniżając ostrego, wojskowego tonu. W mej głowie kłębiły się czarne chmury. Co to za historia? O ile mój wehikuł rzeczywiście przypominał niemiecką amfibię, to przecież mnie osobiście daleko było do wizerunku pana Stanisława Mikulskiego, odgrywającego rolę agenta J-23.
– A widział pan gdzieś ruskich? Szukamy ich wszędzie!
– Hmmm, chyba nie… – zmieniłem front, gdyż nadal nie wiedziałem o co chodzi. Może lepiej się nie przyznawać?
– Jesteśmy grupą rekonstrukcyjną i trochę się tu bawimy w wojnę – odrzekł drugi z oddziału.
– Aha, no to czuwaj! – Gwałtownie zeszło ze mnie ciśnienie, a że nie bardzo wiedziałem co i jak im odpowiedzieć, gdyż w gruncie rzeczy wyglądali na wariatów, więc odezwałem się prosto i po harcersku. A korzystając z tego, że zeszli na bok drogi, przycisnąłem pedał gazu i ulotniłem się… po angielsku.
Dobre! Ja i Kloss… A może jeszcze James Bond lub Fantomas. I chociaż na chwilę uśmiechnąłem się sam do siebie, to jednak nie zrzuciłem z barków ciężaru wydarzeń dzisiejszego, surrealistycznego dnia, a ten jeszcze się przecież nie skończył.
C.d.n. Tymczasem pojawiły się pierwsze głosy na FORUM
Następny rozdział >>>
Jedna uwaga do wpisu “Pan Samochodzik w matni czasu cz. 3”