Pan Samochodzik w matni czasu cz. 4

Rozdział 4.

Wspomnienia nie zawsze miłe. Tajemnice lasu. Przemykam się.

I gdy za kolejnym zakrętem oślepiło mnie ostre, słoneczne światło, które przedarło się przez sosnowe konary, mnie przypomniała się inna surrealistyczna scena, którą też – przez wiele lat – starałem się zagłuszyć, wyprzeć z siebie, jakby nie miała nigdy miejsca. Tak samo nierealna, jak wszystko to, co wydarzyło się dzisiaj. Leżałem złożony chorobą, w moim pokoiku, podczas gdy zza ściany dobiegały głosy ostrej zabawy. W całym budynku dudniła głośna, bigbitowa muzyka. Nie znałem się na tym, ale to chyba jacyś Beatlesi czy Rolling Stonesi. I właśnie wtedy odwiedził mnie znajomy ze studiów, Waldek Batura. Rozejrzał się dokoła, tajemniczo uśmiechnął i widząc mój kiepski stan wyciągnął z kieszeni zawiniątko. Jak się okazało – z tabletkami. Wyłuskał jedną i wręczył mi ze słowami, że to na pewno pomoże, że to rodzaj etopiryny, nalał do szklanki wodę z czajnika i kazał przełknąć. To, co się stało potem, było najgorszym doświadczeniem w moim życiu, o wiele gorszym, niż związanie i uwięzienie w tajnym korytarzu dworu Czerskiego, ale o dziwo, doświadczeniem połączonym z tą samą osobą, do której wtedy miałem jeszcze neutralny stosunek. Ten jednak zmieniał się z każdą sekundą, a może minutą, bo oto czas chyba zatracił swój rytm. Pokój zaczął wirować, ściany niejako ożyły, łamiąc kanony geometrii,  zmieniały się w jakiś koszmarnie wijący się tunel. Głos Batury zlał się z rytmami zza ściany, z tamtym strasznym ‘je, je, je’, tworząc zmutowany, obrzydliwy rechot. A jego postać… jego postać urosła, twarz wykrzywiła się w karykaturalnym, szyderczym grymasie. Nie, nie chcę nawet myśleć co było dalej. Ten okropny człowiek wszedł ze mną na wojenną ścieżkę i tam już pozostał.

Wtem, z tej dziwnej zadumy, która objawiła się niczym nieoczekiwany flesz z przeszłości, wyrwał mnie widok przydrożnego krzyża, wtopionego w niewielką polankę, otoczoną ścianą lasu. Kiedyś nasłuchałem się wojennych historii z Lasów Chojnowskich. 

Hitlerowcy dokonywali wielu masowych egzekucji na terenie tego rozległego kompleksu leśnego. Ofiarami byli nie tylko żołnierze Armii Krajowej czy Batalionów Chłopskich, ale także Harcerze Szarych Szeregów i zwykli mieszkańcy Warszawy i okolic. A gdy wybuchło Powstanie Warszawskie tu zawiązała się tak zwana Rzeczpospolita Chojnowska. Niewiele ta historia miała wspólnego z moją pracą, ale w naszym ministerstwie pracuje nocny stróż, rencista, ze sztywną nogą. Wielokrotnie, gdy trzeba było dokończyć raporty z kolejnych zamkniętych spraw, wychodziłem po godzinach. Wtedy pan Antoni, zagadywał mnie i zawsze opowiadał historię postrzału, który okaleczył go do końca życia. W 1944 roku miał 20 lat. Po wybuchu Powstania trafił ze swoim oddziałem właśnie do Lasów Chojnowskich. Miał pseudonim “Tosiek”. Żołnierze, tacy jak on i młodsi opanowali teren Lasów. Niemcy bali się pojawiać w okolicach. Mnóstwo nocnych transportów niemieckich, jadących z Góry Kalwarii do Piaseczna, wpadało w ręce polskich oddziałów. Niestety do czasu. Niemcy nie pozwolili sobie na coraz większe straty. 25 sierpnia 1944 roku zaatakowali słabo uzbrojone oddziały powstańców. To w tej bitwie, w której zginął dowódca pana Antoniego, on został ranny w nogę po wybuchu granatu. Koledzy z kompanii pomogli mu się ewakuować. Wraz z innymi oddziałami wycofali się w świętokrzyskie, gdzie w domu dobrych ludzi, pan Antoni doczekał końca wojny. Niestety, polowe warunki spowodowały, że ranna noga nigdy nie wróciła do sprawności, a z biegiem lat kalectwo coraz bardziej się zwiększało. Wtedy, w okresie powojennym, mimo tego, że był młodym człowiekiem, nie mógł znaleźć lepszej pracy niż woźny lub stróż. Wojna zabrała mu nie tylko najlepsze lata życia ale i zdrowie.

Leśna droga okrążyła zbiorniki stawów ukryte w wiekowym, mieszanym lesie, a ja przejechałem przez tory kolejowe linii zwanej radomską, chociaż trasa ta wiodła aż do samego Krakowa. To właśnie po tych torach ruszył w swoją ostatnią podróż przez Polskę na Wawel – bo chyba można tak powiedzieć – sam Marszałek Józef Piłsudski.

Opowiadał mi kiedyś o tym mój sąsiad na Starym Mieście. Starszy pan był w 1935 roku specjalnym wysłannikiem Kurjera Warszawskiego, który wraz z kolegami z redakcji relacjonował przebieg przejazdu i pogrzeb Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jako młodzieńcy – jechali wtedy samochodem redakcyjnym – przez Radom i Kielce do Krakowa. Mówił, że ludzie tłumnie gromadzili się wzdłuż trasy przejazdu pociągu, a w zasadzie dwóch pociągów. Na czele posuwał się pociąg pancerny, obsadzony uzbrojonymi po zęby żołnierzami, strzegącymi porządku i bezpieczeństwa na trasie. A dalej, powoli, majestatycznie sunął w ciszy skład 11 wagonów, ze specjalną platformą, na której spoczęła srebrna trumna z ciałem Marszałka. Przez całą drogę wartę przy trumnie pełnili żołnierze. Skład udekorowany był wieńcami i biało-czerwonymi szarfami. Pomimo, że przy wyjeździe z Warszawy padał deszcz, nie odstraszył rodaków, którzy chcieli oddać hołd swojemu Marszałkowi. Wzdłuż trasy kolejowej gromadziły się tłumy, nie tylko w małych miejscowościach, takich jak Piaseczno, czy Zalesie Górne, ale także na polach i w lasach. Po zmroku ludzie rozniecali ogniska, od których – gdy pociąg nadjeżdżał – odpalali pochodnie. Dwa duże miasta na trasie przejazdu: Radom i Kielce zostały udekorowane, jak podczas wielkich świąt. Cała Polska opłakiwała śmierć Piłsudskiego.

– Tylko dokąd ja właściwie zmierzam? – Jak na razie jechałem przed siebie, bez żadnego planu, co było dla mnie całkiem nową sytuacją – może się zatrzymam i zbiorę myśli? – I tak właśnie uczyniłem. Po przejechaniu kilku zakrętów zaparkowałem wehikuł na poboczu. Po lewej stronie miałem ścianę lasu oraz… ukrytą wśród zieleni ścieżkę i jeszcze mniej widoczną tabliczkę oznaczającą miejsce pamięci. Dróżka wręcz zapraszała, by wejść na jej szlak. Nie zastanawiając się długo wysiadłem z wehikułu, jakby coś ciągnęło mnie w nieznane – wszak przede wszystkim byłem wielbicielem historii – i ruszyłem w głąb lasu. O istnieniu tego miejsca wcześniej nie miałem pojęcia. 

Minąłem dwie mogiły oznaczone biało-czerwonymi szarfami i przed moimi oczami otworzyła się spora polana. Wejścia do niej strzegły dwa głazy. 

W środku lasu znalazłem – na pierwszy rzut oka – zaniedbany, zarośnięty trawą, cmentarz. Gdy się lepiej przyjrzeć można było jednak zauważyć, że cmentarzem ktoś się zajmuje, tylko jak to bywa w takich miejscach, rośliny bardzo szybko odrastają. Aczkolwiek trzeba przyznać, że wszystkie samosiejki, małe drzewka i krzaki były wycięte, pozostały wysokie trawy, bo przecież trudno tutaj o regularne koszenie.

Uderzyła mnie niesamowita cisza. Niby cmentarz jest tylko sto metrów od szosy, ale nie było słychać ani ptaków świergolących na skraju lasu, ani przejeżdżających niedaleko pojazdów, jakby coś odcinało to miejsce od świata zewnętrznego i przenosiło w inny wymiar. Podobne wrażenie odniosłem kiedyś na cmentarzysku Tajronów, podczas moich przygód w Kolumbii.

Na głazie przy wejściu, niemiecki napis informował, że na cmentarzu znajdują się mogiły 76 żołnierzy niemieckich i 124 rosyjskich. A napis na drugim kamieniu brzmiał równie wymownie: “Módlcie się za poległych”. Głazy były od góry porośnięte mchem, ale napisy bez problemu dało się odcyfrować. Po lewej stronie stały kamienne krzyże, domyślam się, że były to nagrobki niemieckie. Po prawej znajdowały się zaś nieregularne kamienie, z wyrytymi łamanymi krzyżami prawosławnymi. Tutaj zapewne pochowani zostali żołnierze armii rosyjskiej. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby nawet śmierć nie połączyła i nie pogodziła ze sobą, dwóch walczących przeciwko sobie stron. Czy chociaż ci żołnierze sami wiedzieli za co zginęli? Wystarczy zajrzeć na karty powieści “Na zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a, która wiele wyjaśni.

Warto jednak pamiętać, że w tych grobach nie muszą leżeć wyłącznie Rosjanie i Niemcy. W tamtym czasie, w obu armiach, służyli również Polacy, powoływani do wojska przez władze krajów zaborców. Wojna to jeden wielki, złośliwy chichot historii, która zadrwiła sobie z ludzkich istnień, porzucając je gdzieś tutaj, w obcym lesie, w bezimiennych mogiłach.

Liczba kamiennych nagrobków już na pierwszy rzut oka nie zgadzała się liczbą poległych, podaną na głazie przy wejściu na cmentarzysko. Czyli musiały się tu znajdować również mogiły zbiorowe, a krzyże – w pewnym sensie – pełniły rolę symboliczną. Natomiast na wprost, po środku nekropolii zbudowano niewielką, otwartą, drewnianą kapliczkę, ozdobioną krzyżem i ogrodzoną kamiennym murkiem. Zajrzałem do środka chatki. Na drewnianej podstawie krzyża umieszczono tablicę, gdzie  ponownie przypomniano – w języku niemieckim – liczbę pochowanych tu żołnierzy.

Gdybym miał więcej czasu, chętnie zostałbym tu dłużej, gdyż miejsce zachęcało do zadumy. Polanka otoczona była wojennymi okopami, które strzegły tego tajemniczego miejsca przed nieproszonymi gośćmi, gdyby przyszli z niewłaściwego kierunku. Ale niestety czasu dziś nie miałem. A może wręcz przeciwnie? Sam nie wiem, bo przez mą głowę przeleciała dziwna myśl, że znajduję się w jakiejś matni. Muszą znaleźć właściwą drogę, by się z niej wydostać. Przebić się przez niewidoczne zasieki, których obecność wyczuwałem z tyłu głowy, od co najmniej kilkudziesięciu minut. Chcąc nie chcąc, oglądając się za siebie, wróciłem do wehikułu.

I dokąd teraz? – Asfaltowa droga skręcała w stronę zabudowań – Jesówka – na przydrożnej tabliczce przeczytałem nazwę miejscowości. Przeszedłem pieszo kilkadziesiąt metrów w tamtą stronę, coś sobie przypominając. Wszak jechałem tędy kilkanaście miesięcy temu, ale na jezdni jeszcze nie było asfaltu, bo pamiętam, że musiałem omijać wielkie dziury. Zastanowiło mnie, że akurat tutaj położyli teraz taką elegancką nawierzchnię? I to tak szybko? Po co? Jako dojazd do tych kilku starych ceglanych chałup? Może zamieszkał tu ktoś ważny, albo ktoś miał chody w miejscowej Radzie Narodowej? Takie cuda zdarzały się zapewne w każdej epoce, ale aktualnie to nie był mój problem. 

Tam nie będę jechał, bo tylko oddalę się od Warszawy – pomyślałem. Na szczęście ponad drzewami, w oddali wystawał sam czubek Pałacu Kultury i Nauki, wiedziałem więc w którą stronę powinienem się skierować. To dobry azymut, można powiedzieć, że wyznacza kierunek – Wsiadłem więc do wehikułu, zakręciłem kierownicą i ruszyłem w obraną stronę, zjeżdżając z asfaltu wprost na polną drogę, otoczoną wysokimi chaszczami.

Nagle zza krzaków wytoczył się jeździec na koniu, omal nie zderzając się z maską wehikułu. Musiał być zaskoczony moim widokiem, bo ledwo udało mu się spiąć cugle i wstrzymać wierzchowca. Jeździec miał na głowie jasny, kowbojski kapelusz, a na ogorzałej, niemłodej twarzy, królowały zadbane, siwe wąsy. Zaiste wyglądał jak bohater z rysunków mojego przyjaciela Winnetou. Brakowało mu tylko przytroczonego do siodła winchestera. Skłonił się w moją stronę, dwoma palcami z fasonem dotknął wygiętego ronda jasnego, kowbojskiego kapelusza i patrząc to na mnie, to na mój pojazd pokiwał głową, co mogło oznaczać zdziwienie lub zrozumienie. Albo jedno i drugie.
– Dzień dobry panie kierowco, a dokąd pan się wybiera? – zawołał wesoło.
– Do Warszawy.
– Oj, proszę to dobrze przemyśleć, ja ledwo przejechałem moim rumakiem, a pana pojazd nie ma chyba zbyt wielu koni pod maską? – sympatycznie zagaił kowboj.
– Skoro panu się udało, to i ja spróbuję! Wiśta wio! – również zażartowałem i unosząc w górę dłoń, pożegnałem jeźdźca w dziko-zachodni sposób. Rączo ruszyłem do przodu.  

Nie powiem, żeby droga była łatwo przejezdna. Wysokie koleiny i błoto z pewnością zatrzymałyby tu każdą limuzynę, tak jak kiedyś Lincolna Petersenów. Ale mój wehikuł nic sobie z tego nie robił i mocno  parł naprzód. W pewnym momencie dróżka zjechała w dół i utonęła w szeroko rozlanych wodach jakiejś lokalnej rzeczki. Wypatrzyłem miejsce po drugiej stronie, gdzie droga miała swój ciąg dalszy. Widocznie tędy przejechał ów jeździec. O, nawet zobaczyłem go we wstecznym lusterku, jak zawrócił rumaka i dyskretnie ruszył za mną. Widocznie był ciekawy co wydarzy się dalej. 

A ja, jak gdyby nigdy nic, wjechałem do rzeki, na chwilę uruchomiłem śrubę i już byłem po drugiej stronie, wspinając się na przeciwległy brzeg. Odwróciłem głowę – kowboj też się wspiął – ale na strzemionach, zdjął kapelusz i machał mi na pożegnanie.

Tymczasem ja, już bez żadnych przeszkód, ruszyłem na przełaj przez rozległe, trawiaste łąki, podziwiając wspaniały mazowiecki krajobraz, lecz cały czas mając przed sobą iglicę Pałacu, widoczną hen, na Placu Defilad. Kiedy wreszcie uda się wyjaśnić dzisiejsze zamieszanie, to chętnie spłodzę ciekawy felieton, właśnie do “Na przełaj” – mojego ulubionego młodzieżowego czasopisma, opisując dzisiejsze przygody. A może powstanie jeszcze krótki przewodnik dla harcerzy po Lasach Chojnowskich? Przecież wielu z ich poprzedników zginęło na tym terenie w latach wojny. Harcerze z pewnością mogliby objąć opieką tamte leśne mogiły. Zagadam z kilkoma znajomymi i na pewno coś wspólnie zdziałamy.

Zaprzątnięty takimi myślami nawet nie zwróciłem uwagi, że kilkadziesiąt metrów dalej, zza zarośli wyłoniła się wielka, upstrzona wieloma kolorami polana. Bynajmniej, barwy te nie pochodziły od letniego kwiecia, gdyż kwiaty z pewnością dawno tam już zadeptano. 

– Co za licho? – Zatrzymałem wehikuł i wytężyłem wzrok – Czy to jakiś festyn? Jarmark? Pole – na kilkaset metrów długie i na kilkadziesiąt szerokie – zastawione było wielobarwnymi straganami i stolikami, pomiędzy którymi kręcili się – jak pszczoły na kwietnej łące – niezliczeni ludzie – Aha! To nawet dobrze się składa! Może kupię jakąś świeżą koszulę, bo w tej mokrej wyglądam jak… zmokła kura! Nawet gorzej! Jak kłobuk jakiś.

Wbiłem przód pojazdu wprost w wysoką trawę, a ta chwiejąc się na boki, natychmiast przyjęła go do swojej kryjówki i pieszo ruszyłem w kierunku owego ludzkiego ula.

Hej, hej, nie śpijcie… jak myślicie? Co wydarzy się dalej? Zapraszam na FORUM 

Następny rozdział >>>

Jedna uwaga do wpisu “Pan Samochodzik w matni czasu cz. 4

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *