Pan Samochodzik w matni czasu cz. 2

Rozdział 2.

Utrata przyczepności. Widzę ciemność. Mokra niespodzianka. Co ja tutaj robię. U celu.

Zazwyczaj mocno stąpałem po ziemi. Ale chyba nie w tej chwili, ponieważ nawet nie wiem, czy nadal byłem na ziemi, czy gdzieś ponad nią, w przestworzach. Otóż działo się coś dziwnego i szybkiego. Mój wehikuł  potrafił szybko jeździć i nawet pływać, ale czyżbym nie znał wszystkich dostępnych opcji? Takich, jak w Citroenie Fantomasa?

Nie wierzyłem przecież w żadne zjawiska nadprzyrodzone, ani duchy, tymczasem nagle zrobiło się ciemno i otoczyły mnie miliony błysków, jakby iskier. Jedne były większe, inne mniejsze, choć do końca nie byłem pewien, czy przypadkiem te drobniejsze nie są bardziej oddalone. Wszystkie nieregularnie mrugały i przemieszczały się w stronę przeciwną do kierunku jazdy, czyli najwidoczniej w kierunku na Warszawę. Wszak ja Warszawę opuściłem. Tego akurat byłem pewien. Nie wiem, czy te światełka były ciepłe, czy zimne, próbowałem je złapać, ale nie mogłem ruszyć ręką, gdyż jakaś siła odśrodkowa wcisnęła mnie w fotel wehikułu. Prawdopodobnie tak czują się piloci naszych MiG-ów podczas startu maszyny, pełniąc służbę na straży polskiego nieba. Dobrze, że chociaż myśleć mogłem jasno i precyzyjnie. Patrzeć też mogłem. I nie była to jakaś fatamorgana… 

– A może mąci mi się w głowie? Nie wiem co o tym sądzić…
– Co tak trzęsie? Coraz bardziej. Coś się dzieje, jakbym spadał.
– Spadam – powiedziałem głośno, do siebie, choć zazwyczaj tego nie robiłem – Turbulencje jak na pokładzie AN-24 i na dodatek ten huk, który narastał… W tym momencie zrobiło się jasno, jakby ponownie nastał dzień. Poczułem bardzo silne uderzenie, ale nic się nie rozpadło.
– Zderzenie?! Ale z czym?
– To woda! – Z dużym impetem wehikuł wpadł do wody, na szczęście nie pionowo, nie jak kamień w dół, tylko lotem ślizgowym. Prawdopodobnie to mnie uratowało. Z miejsca nie utonął, ale dzięki swej dobrej wyporności, wbił się przodem w płaską taflę, rozerwał ją na miliony płynnych strzępów, kilkukrotnie mocno zakołysał i ostatecznie wyprostował się na powierzchni, generując całą masę wodnych kręgów. Jednocześnie wysoka fala wywołana nienaturalną ingerencją w strukturę wody, wystrzeliła w górę pionową ścianą. Ta, przez moment stanęła niepewnie w pionie, znieruchomiała, jakby się zawiesiła, lecz po chwili prawa fizyki zwyciężyły i z całym impetem runęła na maskę oraz przednią szybę samochodu. Niestety wdarła się także do środka otwartej kabiny, powodując gigantyczny prysznic. W sekundę zostałem kompletnie przemoczony. W pewnym sensie było to bardzo pozytywne odczucie, jak po przebudzeniu, gdy świadomość zaczyna wchodzić na codzienne obroty. Mimo to czułem, że nadal mam bardzo przyspieszone tętno. Tak! Czułem, że żyję, a woda błyskawicznie spłukała ze mnie te dziwaczne myśli sprzed paru chwil – o ile to były tylko myśli.

Jednak wyobraźnia znów zaczęła galopować:
– Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Co to za woda? Czy wehikuł wytrzymał uderzenie? Czy nic mu się nie stało? Czy nie nabierze więcej wody? Nie zatonie? Co właściwie mnie spotkało? – dobrze przynajmniej, że przygniatające mnie podciśnienie odpuściło i mogłem się poruszać. Rozprostowałem ramiona i dłonie i swobodnie rozejrzałem się na boki. Najwyraźniej wodowałem na powierzchni jakiegoś jeziorka. Na pierwszy rzut oka – niedużego. Będąc mniej więcej na jego środku, do brzegów miałem może po sto metrów z każdej strony. Dookoła nie było nikogo, tylko zieleń, chociaż gdzieś z daleka dobiegały ludzkie głosy. Wysoki starodrzew lasu mieszanego otaczał mnie z dwóch stron. Gdy obejrzałem się za siebie ujrzałem wysoki brzeg – prawdopodobnie groblę. Z mojej pozycji nie było jednak widać, co znajduje się za nią, ale wysokie szuwary mogły wskazywać, że także tam jest woda. A może była tam szosa z której wypadłem? Teraz dopiero zauważyłem stado kaczek, które nerwowo krążyło w górze, od kiedy jakiś intruz zburzył ich sielankę. 

– Jak to dobrze, że mam mój samochodzik – specjalnie wypowiedziałem te nielubiane, pejoratywnie brzmiące określenie, jakbym chciał pokazać wszystkim niedowiarkom, czego dokonał mój wujek i w myślach zacząłem mu dziękować. Jego wynalazek nieraz ratował mnie z opresji – ale tym razem prawdopodobnie największej w całej mojej historii. 

Nie bardzo rozumiałem w jaki sposób trafiłem w wodę, z pewnością znajdzie się na to logiczne wytłumaczenie. Jakieś chwilowe zaćmienie? Zmęczenie? Stres? Wiek? Czyli kolejny argument, aby coś dzisiaj wieczorem zdecydować? Nie to było jednak w tej chwili najważniejsze. Przede wszystkim musiałem się stąd wydostać i ustalić koordynaty.

– Może skieruję się w stronę owych głosów, których gwar niósł się po wodzie? Tylko czy wehikuł da radę? – gdyż w tym momencie, majestatycznie i swobodnie dryfował po tafli jeziorka. 

– Czas na próbę generalną. Raz, dwa, trzy… start! – Spróbowałem uruchomić silnik. Nic. Bezskutecznie. Ponownie… – Raz, dwa… chrrrrr, wrrrr, zrrrrr – gaźnik zaczął kaszleć, dławić się, widocznie musiał wypluć sporą porcję wody, która nalała się do rur wlotowych, ukrytych, w grubych słupkach konstrukcyjnych, trzymających przednią szybę i… silnik ruszył! To dobrze, bo byłem już prawie przy samym brzegu i bałem się, że śruba może zaplątać się w wodorosty.

– Kochany wehikuł! – Z wdzięczności aż pogłaskałem kierownicę. Zredukowałem obroty diesla do minimum, gdyż nie wiedziałem, jakie zasady obowiązują na tym zbiorniku. Co prawda znajdowałem się niejako w stanie wyższej konieczności, ale byłem przeciwnikiem zbędnego hałasowania motorami na jeziorach
– No to powoli naprzód! 

Jeziorko przypominało swoim kształtem gruszkę, a ja skierowałem przód wehikułu w kierunku jej czubka. Ominąłem gałęzie pięknych wierzb płaczących, których końcówki uroczo zanurzały się w wodzie. Zaiste cudowny widok i gdybym tylko mógł, chętnie bym się tu zatrzymał na dłużej, wpłynął w naturalny, zielony tunel i otulił się jego ścianami. Niestety nie mogłem. Delikatnie przedarłem się przez liście grążela żółtego i wtedy moim oczom ukazał się mostek na przewężeniu jeziorka. Na szczęście był pod nim przepływ i ujrzałem drugą część zbiornika, niejako lustrzanie podobną do tej za moimi plecami. Ale nie identyczną. Tu rzeczywiście było gwarno. Po lewej stronie zza wysokiego brzegu, wystawały jakieś zjeżdżalnie dla dzieci, po prawej była plaża, a na środku…

– O rety! To jakiś żart? Chichot losu? – aż głośno westchnąłem na widok kolorowych pojazdów pływających po wodzie. Wyostrzyłem wzrok i przetarłem ręką okulary. Niestety nie miałem przy sobie nawet skrawka suchego materiału. Na tafli wody poruszało się sporo wielobarwnych pojazdów, które przypominały kształtem – charakterystyczną przecież – karoserię mojego wehikułu, pełniącego  obecnie rolę amfibii. W każdym siedziało po 2-3 osoby, a wszystkie zdawały się być zadowolone, uśmiechnięte bądź rozbawione. A więc nie były tu za karę. Nie to co ja. Po ruchach wykonywanych przez tych ludzi zorientowałem się, że ich pojazdy to swego rodzaju rowery wodne. Czyli to nie był żart. Ale czy chichot losu? Okaże się. 

Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi, widocznie nie wyróżniałem się za bardzo i na całe szczęście wtopiłem się w to barwne otoczenie. To dobrze. Tymczasem zauważyłem pływający na wodzie pomost, do którego zacumowano więcej tych pływających… dziwolągów. Wyznaczyłem więc kurs na drewniane molo. Po chwili znalazłem wolne miejsce, kawałkiem zwisającej linki przycumowałem mój pojazd i oto już stałem na pomoście, a następnie na plaży. Teraz z brzegu, na spokojnie, mogłem rozejrzeć się dookoła.

Ja przecież znałem to miejsce, już je widziałem. Do licha! Ja właśnie tu dzisiaj zmierzałem. Tylko, że coś było nie tak. Coś się nie zgadzało. Z pewnością nie zgadzał się mój wygląd – zmokłej kury. Nie mówiąc o sposobie dotarcia na spotkanie. 

Na razie nadal nikt nie patrzył w moją stronę, choć kilka osób zgromadziło się przy pobliskiej budce wypożyczalni sprzętu wodnego. Jeszcze inni ludzie stali pod daszkiem, przy drewnianym barze i intensywnie gestykulując, głośno o czymś rozprawiali. W oddali kilka rodzin z dziećmi spacerowało chodnikiem wzdłuż jeziora. A raczej stawu. Ponieważ teraz byłem już pewny – ten zbiornik wodny był stawem. 

Nadal nie wiedziałem, jaki dziwny zbieg okoliczności mnie tu sprowadził. A nawet nie tyle jaki, co w jaki sposób? Już prawie zaczynałem obracać wszystko w żart, albo zrzucać na karby jakiejś inscenizacji, której autorem zapewne był Dyrektor Marczak. Pewnie za chwilę wszystko się wyjaśni, bo oto przecież byłem u celu. Musiałem tylko wspiąć się na zalesioną, niewielką górkę, na której szczycie znajdował się budynek wynajętego przez nas baru. Jeszcze kilka kroków i będę na górze. Ciekawe czy wszyscy już się zjechali? Tak zaplanowałem dzień, aby mieć zapas czasu, gdyż bardzo nie lubiłem się spóźniać. Zwłaszcza, że miałem być dzisiaj zarówno jednym z głównych gości, ale jednocześnie gospodarzem spotkania. A nieoficjalnie: musiałem sprytnie rozegrać bardzo ważną partię. 

Jeszcze kilkanaście drzew, kilka długich susów, podniosłem w górę głowę i… stanąłem jak wryty. Poczułem, że stalowa klamra łapie mnie za gardło i jakiś wielki ciężar dociska klatkę piersiową. Nie mogłem nawet ustać na nogach i aż ukląkłem na ścieżce. Tuż przed… ruinami leśnego baru.  

– Co tu się wydarzyło? – Jęknąłem cicho, gdyż na tyle tylko było mnie stać.

C.d.n. A na razie zapraszam na FORUM gdzie już można wpisywać skargi, wnioski i zażalenia.

Rozdział 3 >>>

Jedna uwaga do wpisu “Pan Samochodzik w matni czasu cz. 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *