Czymże byłoby rockowe życie bez koncertów? A moje życie?! Nigdy nie “odhaczałem” kolejnych takich wydarzeń, a szkoda. Czasem pozostały koszulki, bilety, albo tylko wspomnienia – coraz bardziej zamglone. Zresztą niektóre były zamglone już w trakcie, nie tylko po fakcie. Aby nie dać im odejść w mrok niepamięci… 3, 2, 1… Ognia!
Koncerty rockowe to nie tylko podmiot muzyczny, czyli wykonawca i jego twórczość, nie tylko energia płynąca ze sceny, porywająca (lub usypiająca) widownię, o czym można poczytać w recenzjach – kiedyś w prasie, obecnie w internetach. Koncerty to także wydarzenia okołomuzyczne i miejsca, a te często bardziej zapadały w pamięci niż setlisty lub scenografie. Niniejsza lista koncertowych przebojów stanowi absolutnie subiektywny wybór nieprzypadków i tak ją należy traktować.
O! Nie rób tyle hałasu
Nie pamiętam pierwszego koncertu, na którym byłem. Za to doskonale pamiętam pierwszy, na którym… nie byłem. Trzeba się cofnąć do szkoły podstawowej, dokładnie do 7 klasy, czyli do czasu największej eksplozji polskiego rocka, na samym początku lat 80-tych XX wieku. Na lekcji plastyki dostaliśmy zadanie namalowania plakatu. Podczas, gdy ja nabazgrałem rzeź łączącą Gwiezdne Wojny z Bitwą o Midway, jedna z klasowych koleżanek (taka co to sama wpada chłopakom w oko) namalowała przepiękny portret Kory z Maanamu. Plakat przedstawiał krótko ostrzyżoną, wschodzącą gwiazdę rocka w czarnych, kocich okularach. Był to zaiste rysunkowy Elektryczny Prysznic i automatyczny transportowiec kosmiczny, który wyniósł mnie w nieznane dotąd przestrzenie. I wtedy gruchnęła wieść, że Maanam zagra koncert w Sali Kongresowej. Każdy chciał na nim być. Jeszcze nie wiedziałem jak zdobyć kasę na bilety, ale już wiedziałem z kim muszę tam pójść. Układałem różne scenariusze jak do niej zagadać. Cykałem się jak cykada na Cykladach. Ostatecznie zdobyłem numer telefonu, stremowany wykręciłem go na tarczy czerwonego aparatu model Jaskier…
– Cześć tu… (twój klasowy kolega, gdybyś nie wiedziała, bo przecież – parafrazując dowcip o Ani – ani ja ładny, ani mądry, ani bogaty z domu*), czy chciałabyś pójść ze mną na koncert Maanamu?
– Nie [kropka] – koniec, żadnego wytłumaczenia, zupełnie nic, ani słowa więcej.
– O, kjprdl* – tak kończył się dowcip o Ani, ale ona już tego nie słyszała, bo połączenie zostało przerwane.
Mój pierwszy koncert na którym nie byłem odbył się dnia 24.04.1982 r. Na szczęście, niejako na pocieszenie, tego samego dnia wysłuchałem w radiu pierwszego notowania Listy Przebojów Programu Trzeciego. Na miejscu drugim znalazła się Piosenka Maanamu O! Nie rób tyle hałasu. Za tydzień awansowała na miejsce pierwsze. A “Lista”, stała się jednym z najważniejszych cyklicznych wydarzeń okresu dorastania.
W Bikini Śmierć
Pozostajemy mniej więcej w tym samym czasie, lecz już skutecznie zarażeni koncertowym bakcylem. Konkretna data już uleciała, ale nadal to okres podstawówki. Miejsce: sala Riviery Remont – wypełniona tak szczelnie, że szpilki nie wciśniesz. Pomimo tego udało się przepchać pod samą scenę, na której właśnie rządziła Republika. Jej prosty, czarno-biały, zimnofalowy rytm niósł ładunek energetyczny silniejszy, niż w rakietach SS-20 lub w Pershingach, którymi nas nieustannie straszono. Na sali tłum rytmicznie przesuwał się niczym tłok maszyny w ogromnym Kombinacie…. Kombinat to tkanka. Ja jestem komórką. Ściśnięte, bezwolnie odbijane ciała były jak wolne elektrony, które albo się odpychają, albo… mogą się nawet połączyć, scalić, falować razem. Mogą po raz pierwszy poznawać swoje kształty, zgłębiać tajemnice istnienia. Teraz już wiem, teraz już wiem… nie wyrwę się, nie wyrwę się… Niestety pod sceną zmienia się już Układ Sił. Rozbija to co złączone, odrzuca w inne końce sali. Kombinat bezlitośnie zgniata i pochłania przestrzeń. Żegnaj Sexy Doll. Takie wspomnienia zapisują się w najgłębszych rejestrach pamięci.
Nowe Sytuacje
Gdy w 2014 roku w warszawskiej Stodole ma się odbyć koncert poświęcony 30-tej rocznicy wydania pierwszej płyty Republiki idę rano do fryzjera. Dziewczyna o perłowych, długich szponach pyta: jak ostrzyc?
– Na popersa.
– Eeeee? – nie kryje zaskoczenia
– No tak, jak się czesał Grzegorz Ciechowski….
– To jak? – nadal nie wie o co chodzi.
– To może tak, jak na pieczarkę!
Po dłuższym czasie, gdy już strzyżenie dobiega końca, pani zaczyna coś kojarzyć:
– Powiedział pan, że Grzegorz Ciechowski? Bo wie pan, ja chodziłam do szkoły z taką Weroniką Ciechowską, to może jego córka? – A po chwili do swojej koleżanki na stanowisku obok:
– Aneta, zobacz jak się ten pan czesze! Nasi faceci nigdy by się tak nie uczesali!
Zaniepokojony pytam: – A jak się czesze pani facet?
– No tak krótko, on ma warsztat samochodowy i naprawia beemki.
Koncert przebiega w doskonałej, tradycyjnej atmosferze, pomimo tym wszystkim nowym sytuacjom.
Jezu jak się cieszę
Kiedyś to były tłumy na koncertach! A czy dla odmiany udało się komuś zaliczyć prywatny koncert rockowy? Mnie się udało. I to nie byle kogo, bo samego Lecha Janerki, lidera słynnego Klausa Mitffocha, który – jakby nie było – wydał jedną z najciekawszych i najlepszych płyt wczesnego polskiego rocka. Tym razem musimy przenieść się na początek XXI wieku, do zapyziałej (wtedy) podwarszawskiej miejscowości. Gdzieś na miejscowym plakacie pojawiła się informacja, że w lokalnym Domu Kultury zagra właśnie Lech Janerka. A że mamy blisko, to z kolegą kupujemy po browcu i idziemy o wskazanej godzinie pod podany adres. Przecież znamy na pamięć wszystkie kawałki Klausa. Sala znajduje się w równie zapyziałej (jak cała miejscowość), 1-piętrowej kamienicy, charakterystycznej dla tych podwarszawskich miasteczek. Ja wiem że to jest zwykły syf paranoja wiem… Przy wejściu jakaś paniusia inkasuje grosze za bilety, no może trochę więcej, niż cena rzeczonego piwa. Tłumów nie ma (pewnie na razie! Przecież jeszcze czas…). Drewniane, skrzypiące schody prowadzą do salki na piętrze, wyłożonej klepką, jak kiedyś w każdej szkolnej klasie. Od wejścia czuć grzybnią z domieszką pasty do podłóg Buwi. To tu? Tu: wszak na końcu niewielkiego pomieszczenia stoją instrumenty. Wyciągamy zza pazuchy browce, skitrane przed wzrokiem tamtej pani i czekamy. O dziwo, oprócz nas nie pojawia się więcej nikt… Jak to? Tak to, bo z zaplecza wchodzą muzycy i… robią równie zdziwione miny… Tutaj, tutaj tutaj wesoło. Tutaj, tutaj i na około.. Mówimy sobie dzień dobry. Muzycy znają swoje rzemiosło, przy pierwszych dźwiękach instrumentów pęka mur konsternacji. Zespół gra stare kawałki, my stoimy odsunięci o jakieś cztery kroki (dosłownie: raz, dwa, trzy cztery), browary na podłodze, śpiewamy znajome teksty wspólnie z Lechem Janerką. Dla nas? Jezu jak się cieszę… Dla artystów? Strzeż się tych miejsc. Wybrzmiewa znajoma wiązanka pieśni bojowych. Ostatecznie lider grupy odpuszcza sobie dalsze śpiewanie, mówi że ma coś z gardłem i opuszcza pomieszczenie. Tymczasem zespół kontynuuje jeszcze ze dwa kawałki w wersji instrumentalnej, specjalnie dla nas, bo przecież jest jak w niebie!
Krakowski Spleen
Mamy rok 1991 i sytuację znaną z piosenki: Chmury wiszą nad miastem, Ciemno i wstać nie mogę. Z nieba siąpi majowy deszczyk. Do Krakowa przyjechałem wczoraj wieczorem… autokarem pełnym zagranicznych weselników. Ot, taka fucha. Miałem się nimi zaopiekować, odebrać z granicy w Cieszynie i następnie odstawić na ślub i wesele do Warszawy. W Krakowie zatrzymujemy się w totalnie obciachowym domu studenckim, w którym nawet kible nie działają. Nic nie zapowiada emocji, a katastrofa wisi na cienkiej nitce. I na dodatek ta pogoda: Ulice mgłami spowite, Toną w ślepych kałużach… odechciewa się wszystkiego. I nagle gdzieś na mieście, kątem oka, dostrzegam plakat: Koncert Maanamu. Zapewne jakiś stary, zabytkowy, bo przecież zespół dawno temu zawiesił działalność. Ale nie! Data się zgadza. Bo jest to dzisiejsza data. Miejsce też się zgadza: Kraków. Synapsy rozgrzewają się niebezpiecznie lecz błyskawicznie przesyłają dane do dalszej analizy. Procesor reaguje natychmiast: akcja! Bo czy można wyobrazić sobie bardziej “Maanamski” powrót na scenę, niż w ich rodzinnym mieście? I na dodatek w maju, w ulubionym miesiącu Kory? Muszę tam być ciałem i duszą! Jest tylko mały szkopuł, w postaci 40-osobowego ogona cudzoziemców pod moją pieczą. Lecz oto procesor już tworzy plan, nakazuje grę vabank, zarządza czas wolny dla wycieczki i wysyła mnie w szybką podróż gdzieś za Wisłę do wskazanego na plakacie klubu. Jest jeszcze wcześnie, wszystko pozamykane, nie ma żywego ducha, by zapytać o bilety. Zresztą nawet nie mam na to budżetu, wynagrodzenie dostanę w Warszawie. Liczę na cud. I on się zdarza. Obchodzę ponury budynek dookoła, przechodzę przez jakąś bramę i natykam się na umundurowanego ciecia. Mam jedną jedyną szansę w życiu, więc używam wszystkich tajemnych mocy roztaczając przed nim wspaniałe wizje: że oto goście dewizowi, że chcą się zabawić (choć jeszcze o tym nie wiedzą), że to taka promocja dla polskiej kultury, że na pewno się odwdzięczą. Być może ten ostatni argument przemawia najbardziej, albo po prostu udało się faceta zahipnotyzować, gdyż na wszystko się zgadza: o umówionej godzinie mamy pojawić się pod tą bramą, tak, całym autokarem, on nam otworzy i wpuści na koncert tylnymi drzwiami. Proste. Jesteśmy umówieni. Teraz pozostaje omamić grupę cudzoziemców, przekonać aby odpalili wieczorem autokar i pojechali na koncert legendarnej polskiej grupy, która tylko tu, tylko dziś, niejako specjalnie dla nich (nieważne, że przede wszystkim dla mnie…). Sama realizacja tej rockandrollowej intrygi jest już prosta. Brama zostaje otwarta, komitet powitalny strażników (gdyż pojawia się ich jeszcze kilku) uroczyście wita naszą wycieczkę. Raz dwa raz dwa, wchodzimy! Wszyscy są zadowoleni. I pomimo, że był to wyjątkowo zimny maj, to atmosfera wewnątrz jest gorąca, bo zaraz pod sceną stanę wtedy na raz, ze słońcem twarzą w twarz.
Spytaj Milicjanta
Dziś, dnia 13 września 2003 r. ma się odbyć koncert oznaczony trzema literami: PRL, lecz w niniejszej edycji oznacza to, ni mniej, ni więcej: Punk Rock Later. Jako, że skład ekip biorących udział w wydarzeniu zapowiada się piorunująco: KSU, Dezerter, Armia, Brygada Kryzys, Pidżama Porno z Grabarzem, T. Love Alternative i Kult – nie może nas tam zabraknąć. Udajemy się więc całą paczką na Wolę, do Parku Sowińskiego, gdzie podobno znajduje się jakiś amfiteatr. Do tej pory nie mieliśmy pojęcia o jego istnieniu, ale skoro ma być w parku to nie martwimy się o bilety. Nic bardziej mylnego. Miejsce rzeczywiście wygląda ciekawie, scena położona jest w dole lecz niestety za stalowym ogrodzeniem. Z terenu parku kompletnie nic nie widać, a słychać jedynie dudnienie, gdy grać zaczyna KSU. Nie ma tu żadnej kasy biletowej, ani nikogo, kto mógłby sprzedać wejściówki. Próbujemy oficjalnie zapłacić stewardom przy bramkach, niestety: żadne podwójne, żadne potrójne, miejsca ponoć dawno wyprzedane. Jak? Gdzie? Skąd mieliśmy o tym wiedzieć? I to nie koniec złych wiadomości. O ile na samym początku mogliśmy jeszcze wspiąć się na stalowe ogrodzenie i cokolwiek dojrzeć przez jego pręty, to po kilku piosenkach zostaje nam to odebrane: pojawia się uzbrojona w szturmowe pały i tarcze jednostka Policji. Zupełnie jak w PRL, co nawet pasuje do nazwy koncertu. Wspomnienia odżywają. Chcąc nie chcąc, zdezorientowani siadamy na trawie, wyciągamy z kieszeni zaopatrzenie (bo przezorny zawsze zaopatrzony) i czekamy na cud. Warto wierzyć w cuda. Obserwujemy osoby z ekip technicznych, które przechodzą koło naszego trawnika i wpuszczane są do amfiteatru oddzielną bramką – na podstawie czerwonej naklejki na ubraniu, z napisem “obsługa” lub coś w tym rodzaju. W pewnym momencie, jeden z członków ekipy Dezertera, przechodząc obok, wesoło wita się z naszym kumplem. Znają się z jakiś okoliczności pozamuzycznych. Rozumie nasz problem. Odkleja od klapy swoją naklejkę, wręcza koledze, a sam – w grupie innych techników i tak wchodzi na teren. Mamy więc jedną wejściówkę dla jednej osoby. Ale przecież to my jesteśmy z PRL-u i nie takie problemy musieliśmy rozwiązywać!
– Słuchajcie: robimy jak w Rejsie “służbowo na statek”… Kolega z czerwoną naklejką pewnie przechodzi na drugą stronę. Odkleja przepustkę, wsadza do portfela, podchodzi do kordonu otaczającego ogrodzenie i grzecznie pyta milicjanta:
– Przepraszam, przypadkowo zabrałem koledze portfel, o temu, co tam stoi, czy mógłby mu pan podać? Nie ma problemu. Naklejka trafia do kolejnej osoby. I znowu klapa, wejście, portfel, inny mili… czy tam policjant. Powtarzamy ten numer kilka razy, aż wszyscy znajdujemy się w środku. Owszem, jest sporo ludzi ale przecież spokojnie się mieścimy. Wydajemy więc kasę w budzie z browarem, niech przynajmniej tu na nas zarobią i ruszamy do boju, bo zaraz na scenę wytoczy się Dezerter i trzeba będzie rzucić się w pogo, do młyna, drąc się na cały głos: Spytaj milicjanta, on ci prawdę powie, oooooon ci wskaże drogę! On ci wskaże drogę!
It’s A Kind Of Magic
No nie zdążyliśmy na Fredka w oryginale – to jedna z tych niedomkniętych spraw z młodości. Chociaż się staraliśmy, bo koncert z Budapesztu, nagrany z telewizji na kasecie VHS był odtwarzany tak często, iż znaliśmy na pamięć wszystkie gesty, pozy, zaśpiewy, powtarzane po setki razy: na wersalce – jak na scenie, na stole – jako fortepianie, z kijem od szczotki – niczym statywem do mikrofonu, który po chwili cudownie zmieniał się w gitarowy gryf… Gdy więc pojawiła się wiadomość, że Queen ma zagościć w Polsce, zostawiamy na boku wszelkie rozważania… a czy to tak, czy siak, czy aby nie towar zastępczy, czy warto, czy nie warto… Jest to co jest i trzeba zagarnąć rzeczywistość pełną chochlą, bo i ta odpłynie i już się nie wróci. Rzucamy się więc do zakupu biletów, a te rozchodzą się błyskawicznie. Do Łodzi ruszamy z kumplem, pociągiem, zachowując pełną dyscyplinę taktyczną. No może coś tam było, wprowadzając niewielki pierwiastek magiczny, ale ostrożnie, z zachowaniem rozsądku. Do czasu. Bo plany sobie, a życie to życie… Na dworcu w Łodzi wita nas siostra kumpla, który gdyby mieszkał bliżej, też by pewnie tu był. Tymczasem koleżanka pobrzękuje sporą reklamówką. Trudno, co zrobić. Za kołnierz, a tym bardziej na trawnik wylewać nie będziemy, bo nie uchodzi.
– Ola, a masz bilet na koncert?
– Nie… – odpowiada z rozbrajającą szczerością – Nie udało się kupić.
– Hmmm – I co teraz będzie?
– Nie wiem… – Ola to szczera dziewczyna i dobra kumpela.
– Idziemy do Atlas Areny, może po drodze ktoś będzie sprzedawał, no tak jak kiedyś, od konia! – Nikt nie sprzedawał.
– To co robimy? Zwłaszcza, że już nieźle zrobieni jesteśmy i żadne racjonalne rozwiązania nie wchodzą w grę. A sztuczki magiczne?
– Ola, idziemy przodem, trzymaj się naszych pleców.
– Bileciki? Są, O proszę, wyciągamy, machamy, jakiż tu tłum, zamieszanie, chwila moment… Pierwsza bramka pokonana! Na drugiej sprawdzają torby, a ta już jest pusta, więc tym bardziej przechodzimy we troje. Przed nami trzecia bramka, powtarzamy więc sprawdzoną taktykę i… magia nadal działa. I już prawie jesteśmy przy drzwiach areny, ale ktoś za nami biegnie, coś tam woła, odwracamy się, a repertuar głupich min mamy przecież nieograniczony. Głupich tekstów również. Trudno powiedzieć jak to się dzieje, sami w to nie wierzymy, ale:
– Jesteśmy w środku!
– O rety, jak to? Już? – Ola nie może się nadziwić
– Tak działa magia! – To jednak nie koniec. Miejsca mamy siedzące. Odnajdujemy nasz sektor, krzesełka są ponumerowane. Niedobrze. Cała sala pełna ludzi, dookoła wszystko zajęte. My dwaj na legalu – klapendupen, a Ola? Już chce przeczekać w kiblu, stanąć gdzieś w przejściu, na schodach, lecz akurat ten jeden fotelik, właśnie ten obok nas, pozostaje wolny. Zaklinamy rzeczywistość. Nikt nie przychodzi It’s A Kind Of Magic. Po prostu.
I zasadniczo, dzięki temu wstępowi, byłby to świetny koncert, gdyby… nie trzeba było siedzieć. No bo jak usiedzieć, gdy Hammer To Fall – aby opaść – musi się najpierw podnieść? Wstaję więc i działam po swojemu, gdy z transu budzą mnie głosy z tyłu:
– Siadaj kurwa!
Kumpel mnie uspokaja, ściąga na krzesło, bo przecież za chwilę zagrają Don’t Stop Me Now i już nic mnie nie powstrzyma. Ale na razie odpuszczam, jeszcze przyjdzie ochrona i całą magię licho weźmie. Do czasu. Dokładnie do czasu: I Want to Break Free! Uwolniłem się! A potem idzie już gładko: Radio Ga Ga, Bohemian Rhapsody, We Will Rock You i kulminacja: We are the Champions – Udało się po Królewsku! Jakiś czas później, dzwoni inny kolega:
– Widziałem cię na koncercie, od razu cię poznałem!
– Ale jak? A ty gdzie byłeś?
– Siedziałem po przeciwnej stronie. Dałeś się zauważyć.
Forever Young?
Alphaville pojawił się na muzycznym horyzoncie chyba za sprawą Tomka Beksińskiego i jego Romantyków Muzyki Rockowej. Trudno było sobie wyobrazić jakąś prywatkę “w naszych czasach” bez Big in Japan itd. Uparłem się nawet, że jeśli mam na swoim ślubie coś tam zatańczyć (czyli tzw. pierwszy taniec) – będzie to Forever Young (pomimo że facet od nauki tańca załamał ręce i nie mógł opanować szyderczego śmiechu). W 2007 roku koncert Alphaville ściągnął komplet widzów do Teatru Muzycznego Roma na – o zgrozo – miejsca siedzące! Oczekiwałem przecież klasycznej dyskoteki, a nie rzędu foteli dla stetryczałych post-romantyków. No cóż, przypadło mi miejsce w pierwszym rzędzie, przeczekałem intro i wstaję. Wszyscy siedzą. Zero spontanu. Co się z tymi ludźmi porobiło, że tak się zestarzeli?
Diamentową kulą dostaniesz między oczy
Skąd to się w ogóle wzięło? Ten dysonans w odbiorze muzyki na koncertach ciągnie się za nami od samego początku. Co decyduje o reakcjach publiczności? Może chodzi o miejsce? Jakieś lokalne przyciąganie do podłoża? Kolejnym – takim niecodzienno-koncertowym miejscem – stało się Kino Klub w Warszawie. Budynek znajdował się tuż ponad Trasą Łazienkowską, wcześniej mieścił kasyno oficerskie, później był siedzibą Życia Warszawy, a dziś już nie istnieje. Ale mamy dopiero jesień 1982, jest zimno, ubrani jesteśmy w ortalionowe skafandry. Nawet Lombard dopiero zaczyna swą artystyczną drogę, a właśnie teraz promuje materiał z pierwszej płyty. Rzadko się spotyka, by w składzie zespołu występowały aż dwie wokalistki: Małgorzata Ostrowska i Wanda Kwietniewska, obie ubrane w czarne obcisłe lateksy, próbują rozruszać publikę. Tymczasem wszyscy siedzą. A przecież Lombard to wulkan temperamentu! My z kumplem – wtedy jeszcze uczniowie szkoły podstawowej – nie wytrzymujemy po raz pierwszy w życiu. Ogarnięci koncertową mocą wołamy:
– Ludzie! Wstańcie! – i pomimo, że do końca nie przeszliśmy jeszcze mutacji – oni nagle reagują, podnoszą się, zaczynają ruchy – a z nami moc zostaje na zawsze:
Diamentową kulą dostaniesz między oczy,
Piorun miliona woltów nagle do gardła skoczy,
Już płonie Twa koszula już Twoje ciało płonie,
Na niebie złoty neon wybija imię Twoje.
Cyt, cyt…
Warszawska Sala Kongresowa to bardzo kiepskie miejsce na rockowe koncertowanie i w tym sensie dobrze się dzieje, że od dawna pozostaje zamknięta. Zapewne, by nie budzić licha i nic tam nie organizować. Sala nadaje się na przyjmowanie partyjnych zjazdów i innych radosnych występów, ale nie na spontaniczne wygibasy, które z uporem maniaka starano się tam upychać, a my – z braku laku – braliśmy w nich udział. Co z Kongresową jest nie tak? Chyba ta przytłaczająca nadbudowa oraz sztywna plastyka widowni, która przypomina kształtem i kolorem urządzenie do odcisku szczęki, jeśli ktoś miał do czynienia z ortodontą. Może podczas występu Rolling Stonesów było inaczej, ale w latach 80 i 90-tych atmosfera w Kongresowej odbijała się głęboką czkawką. A u mnie to już w ogóle. Zapewne przez wspomnienie pierwszej obecności w tym miejscu. Nie do końca był to koncert, a już na pewno nie rockowy, ale posłuchajcie: sytuacja miała miejsce w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Rodzice kupili bilety na występy zespołu pieśni i tańca Mazowsze, a ja – nie zdając sobie sprawy z powagi wydarzenia – postanowiłem tego dnia wybrać się z kolegami na szkolne wagary. Podczas osiedlowej włóczęgi ugryzł mnie pies. Ni z tego, ni z owego cholerny wilczur rzucił się na mnie i udziabał w ramię. Gdy wróciłem do domu, panowało tam spore zamieszanie, ponieważ straciłem rachubę czasu i już byliśmy spóźnieni. Nie chcąc podgrzewać draki zataiłem mój pieski los, gdyż na jaw wyszłaby szkolna zrywka. A jakaś rana zapewne zaraz się zagoi. Niestety podczas występów ręka piekła i niemiłosiernie spuchła. Korzystając z tego, że wokół było sporo ludzi – licząc, że rodzice nie zrobią dodatkowego przedstawienia – przyznałem się do winy. Ilekroć później odwiedzałem Kongresową, przed oczami miałem sektor w którym wtedy siedziałem, w siódmym roku życia, nie mówiąc już o zastrzykach, które potem musiałem zaliczyć.
Comfortably Numb czyli Roger Waters w Vancouver
to wydarzenie zostało już opisane w innym miejscu: jak się na nie zdecydowaliśmy, jakie po drodze przeżyliśmy przygody, jak i gdzie spotkaliśmy lidera Pink Floyodów. Smaczkiem wydarzenia było, że po przejechaniu pół świata, by na ten koncert dotrzeć, obaj z kumplem przespaliśmy na widowni większość występu. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że bierne palenie szkodzi tak samo, jak czynne. Było więc jak na koncercie Reggae w Kingston.
Hey, my sentimental friend…
Hala Torwar, 1986 r. Na koncert ulubionego Ultravox idziemy we dwóch. Muzyka degustowana w dobrym towarzystwie, to zupełnie inna muzyka. A gdy trzeba ewakuować się ucieczką? Kolega tak to zapamiętał: “Chyba trzecim kawałkiem był New Europeans – totalny szał. Jeszcze ze 2 piosenki i napór ludzi stał się tak mocny, że barierki z przodu nie wytrzymały. Na ten moment tylko czekały plutony zomowców, zgromadzone na koronie Torwaru. Kurwy z pianą na mordzie wpadły w tłum i – tak jak byli uczeni – zaczęli tworzyć kwadraty. Ja znalazłem się na brzegu jednego z nich. Oczywiście nie przestałem skakać i wychylać się na zewnątrz kwadratu. Stojącemu obok zomowcowi nie spodobało się to i popchnął mnie na innych ludzi. Próbowałem mu wytłumaczyć, że chciałbym coś zobaczyć, na co tylko groźnie pomachał pałką. Znowu się wychyliłem, a ten znowu mnie popchnął. Tym razem nie poszło mu tak łatwo, gdyż się zaparłem. Za kolejnym razem jeszcze bardziej. Obserwowałem jego wściekłość. I przy jednym z topowych kawałków, będąc w amoku, to ja pchnąłem jego. Nie spodziewał się tego, wpadł na sąsiedni kwadrat i zaliczył glebę. Tam dostał parę kopów, zanim wstał. Ja wtedy sam schowałem się w tłumie. Przed końcem koncertu dałem długą, bo bałem się, że będą mnie szukać. Pamiętam, że miałem cykora.” Tak oto dzień, który miał być naszym muzycznym świętem, urósł do rangi symbolu. Mnie zomowcy przepchnęli w inną część hali i spotkaliśmy się dopiero następnego dnia w szkole, ale po latach los się dopełnił, domknęło się koło historii. Gdy tylko Midge Ure pojawia się w okolicy – idziemy na koncert – tak jak ostatnio w Progresji, świętując 40 rocznicę wydania płyty Quartet, a przy okazji moje urodziny. Możemy skakać pod samą sceną, możemy przerobić cysternę napojów, możemy wszystko. Nikt nam nic nie zrobi, nikt nie przeszkodzi. nie musimy uciekać. Nie czeka na nas szkoła lecz huczne afterparty i wesoły zjazd na bazę. Będzie co wspominać.
This Is The New Shit
to podobno tytuł piosenki dziwoląga Marylin Mansona, na którego koncert trafiamy, tylko dlatego, że kumpel obchodzi okrągłe urodziny, a ja postanawiam wyrwać go gdzieś “do miasta”. Jesteśmy więc na hali Torwaru, z tym że rok na kalendarzu widnieje 2018. Dookoła kręcą się dziwnie odziane i zmalowane na czarno dzieciaki, ale nam to nie przeszkadza, bo patrzymy na to przez kolorowy pryzmat. W końcu urodziny to urodziny. Nie ma lipy, a może być śmiesznie. I zaiste jest. Na szczęście jako support zaczyna Corey Taylor ze Slipknota, z własną kapelą Stone Sour, co jest dla nas sporą niespodzianką i dla kolegi stanowi godny urodzinowy prezent, gdyż grają ostro i rockowo. To co? Zostaniemy na to dziwne czupiradło? Zostajemy. Facet coś tam śpiewa, dzieciaki szaleją, każdy ma swój czas. Patrzymy po sobie, jest nam bardzo dobrze i zasadniczo byłoby jeszcze lepiej gdyby ten koncert już się skończył. Marilyn Manson, który podobno ma kontakty z samą górą (tam na samym dole) być może odbiera nasz przekaz, bo oto muzyka nagle cichnie, zapalają się światła, włącza jakiś alarm i wszystkim każą wychodzić. Ot tak, w trakcie urwanej piosenki. Ale dlaczego? Ktoś mówi, że bomba, inni – że artysta nawalił i się nawalił, pojawiają się kolejne teorie mniej lub bardziej spiskowe. My już ich nie słuchamy, gdyż lecimy do Mistrza i Małgorzatki, czyli wypad z baru do baru. Może jeszcze będzie czynne? A jeśli nie, to obok jest CePeeN, co też pasuje! Później się okaże, że koncert został przerwany, ze względu na zbyt duże zadymienie – tu na górze. Czyli jednak ktoś musiał dać ostro do pieca – tam na dole i wyszło najlepiej, jak wyjść mogło.
A jeszcze a propos Torwaru: dobrze, że pojawiły się lepsze nagłośnienia, bo za naszych czasów ciężko słuchało się tu muzyki. Tylko kto wtedy chodził na koncerty dla samej muzyki?
Napiętnowani marzeniami
Jak w takim 1982 roku rozchodziły się wiadomości, jeśli nawet nie w każdym mieszkaniu był zamontowany telefon? Wystarczyło, że ktoś rzucił plotkę, że oto u nas, na Stegnach, na schodach betonowego pawilonu, ma wystąpić Oddział Zamknięty, a informacja rozchodzi się z szybkością światła! Bo gdy… Chodzisz głodny, zdzierasz buty, znów wyglądasz dziś jak struty. Od rana już tak chodzisz sobie. Może za następnym rogiem spotkasz kogoś, znajdziesz to, co odmienić może twój los. Tak to właśnie leciało! Dokładnie na rogu Nałęczowskiej i Sobieskiego, gdzie na parterze mieścił się spożywczak, a na nad nim klub osiedlowy (w którym po raz pierwszy na VHS obejrzałem Bonda i Emmanuelle)… Kilkaset metrów od mojego bloku! Jak to się stało, że akurat u nas zagrała wschodząca gwiazda polskiego rocka? Dlaczego przyjechali właśnie do nas? Nigdy się nie dowiedzieliśmy, ale wydarzenie urosło do rangi osiedlowej legendy i napiętnowało nas na przyszłość. To jedno z najdziwniejszych koncertowych miejsc w historii.
I was in the wrong place, at the wrong time
…a najgorsze wspomnienia koncertowe? Związane są z mało koncertowym miejscem, jakim jest Tor Wyścigów Konnych na warszawskim Służewcu. Co może się wydarzyć w tak kiepskiej lokalizacji? Może wydarzyć się wszystko co najgorsze, gdy z nieba leje deszcz, stoisz po kostki w błocie, w zimnie, daleko od sceny, daleko od wejścia, daleko od kibla. Jeszcze chwilę temu, w tym śmietniku, pod blokiem, było całkiem wesoło. A teraz taki syf i bardacha. Nie widzisz nic, nie słyszysz nic. Gdzieś tam, w oddali, na scenie podobno grają Depeche Mode. Na szczęście amnezja szybko przybywa na wyścigi. Enjoy the silence!
Innym razem idziemy na koncert Stinga, w to same złe miejsce. Może dzięki biletom sponsorskim odwrócą się wrażenia? Wszak stoimy obok samej sceny, a The Police lub Stinga zawsze chcieliśmy zobaczyć na żywo. Niestety z głośników wali ordynarnym plejbekiem. Może chociaż coś na bis pokażą? W końcu leci Every Breath You Take… Ale co to? Stinga nie ma już na scenie, wymknął się. Obserwujemy każdy jego krok, jak ucieka do limuzyny, podczas gdy zespół coś tam jeszcze brzdąka, a nieświadomy niczego tłum domaga się kolejnych kawałków. Wstyd Panie Gordon Sumner! Żeby tak na wyścigi zwiewać z Wyścigów?
A Day
Jak pogodzić dwa ważne wydarzenia tego samego dnia? Ślub w rodzinie i to osoby, która była dla mnie bardzo ważna oraz koncert, na którym po prostu musiałem być? To był weekend majowy w 1988 r. Już na ślubie odliczałem minuty do rozpoczęcia koncertu. Jak się wyrwać? I jeszcze wesele: o zgrozo! Gdzieś za Piasecznem, kawał drogi od Hali Gwardii. A tam rozpoczynał się właśnie Festiwal Marchewka, a na nim cała plejada awangardy rocka. Tu – w nijakiej knajpie – na stół wjeżdżały pierwsze dania, tam – na scenę wskakiwały pierwsze kapele. Tu zaczynała przygrywać jakaś kiczowata muzyka typu Daj mi tę noc, tam – zapewne już się grzały gitarowe piecyki przy rockowych riffach. Tu – rodzinka zaczęła tradycyjny pierwszy taniec, a tam – tłum zapewne już pokazał jak się tańczy w ekstazie. Tymczasem mnie coś skręca, bo jestem tu, swoją obecność już zaznaczyłem, a muszę być tam i nie wiem jak to zrobić. Skręca, skręca… oj chyba dostałem skrętu kiszek lub czegoś w tym rodzaju, do tego odpowiednio bolesna mina… Jeszcze tylko trzeba przekonać rodziców, by pożyczyli maluszka, to pojadę do domu odpocząć, położyć się. Mam już więc alibi oraz pojazd. A teraz… rura! Ile Fabryka Samochodów Małolitrażowych dała mocy! Po drodze zrzucam krawat, na pełnym gazie dojeżdżam do centrum, w okolice Hali Mirowskiej, gdzie kłębią się tłumy. Można ruszać do akcji, przeciskając się w kierunku sceny. “Zdanżam” na Kult i na gwiazdę wieczoru Clan of Xymox, kapelę ze stajni 4AD, która wtedy rozwalała system, grając A Day, w tak wspaniałym, industrialnym otoczeniu. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego doskonale gotyckie wnętrza Hali Gwardii przerobiono na stragan badziewia, skoro stolica nie ma porządnej hali koncertowej. Ale wtedy było jak trzeba. Klimatycznie i rockowo!
Temple of Love
Jeśli jesteśmy przy koncertowych wnętrzach, to jednym z najdziwniejszych i najmniej oczywistych, jakie pamiętam, a które świetnie dopasowało się do muzyki, okazało się wnętrze hali sportowej Mera na warszawskiej Ochocie. W 2003 chyba nie było pomysłu na wykorzystanie tego obiektu. Jedno wąskie wejście, które ledwo wessało tłum fanów. A w środku poskręcane stalowe konstrukcje podtrzymujące dach, jakieś dziwne żelazne kształty pod ścianami… Lecz po chwili wszystko spowiły dymy, rozświetlane tylko białym blaskiem reflektorów. A potem, w takiej aurze tajemniczości, gruchnęła energetyczna, mechaniczna muza, która potrafi stopić w jedną całość zarówno stal konstrukcji, jak i dziko wirujący tłum… To Sisters Of Mercy. Legenda naszych czasów. Siostry Miłosierdzia jeszcze raz wystąpiły w Warszawie, w Stodole w 2009 r. i też było dobrze. A później nastąpił zjazd. Eldritch stracił głos, lecz wybujałe ego nie pozwala mu ze sceny zejść, więc kolejne koncerty to kompletna porażka.
Feuer Frei!
Narodziła się u nas taka nowa, rockowa tradycja, by od czasu do czasu dać ognia na wyjeździe. Aktualnie, do realizacji tego celu, najlepiej nadaje się Rammstein. Ich ogień aż parzy ze sceny i są w gazie – łatwo więc można się podczepić to tu, to tam, Na takich wyjazdach jest fajnie, niezobowiązująco i nigdzie nie trzeba się spieszyć, no chyba że od baru do baru, by zaliczyć ich jak najwięcej, aby potem odpowiednio trafić na sam koncert. Z przykładową wyjazdową przygodą można zapoznać się tu.
Siedząc w jednej z praskich, piwnych spelunek poznaliśmy (nie?)przypadkiem podobnego do nas kolesia, okazało się, że jest Włochem. Trudno się z nim dogadać, ale mamy swoje metody i wszystko wskazuje na to, że historia będzie miała ciąg dalszy, a kierunek na dalszą jazdę sam się wyznaczył.
Może macie koncertowe wspomnienia? Albo plany na przyszłość? Nieustająco gramy na FORUM