Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe
Rozdział 1.
Moja nowa rola. Wyjazd z Warszawy. Dziwny wyścig. Początek kłopotów.
Decyzje przyszły z samej góry. Nie wszystko potoczyło się po mojej myśli. Muszę się przyznać, że ta popularność zaczęła mnie już męczyć. Niestety – wiek chyba też robi swoje. A może po prostu potrzebuję urlopu? Gdzieś w głuszy, na Mazurach, może w wigwamie mojego przyjaciela Winnetou? Po tych wszystkich spektakularnych akcjach, gdy udało się odzyskać dla polskiej kultury bezcenne skarby, należące przecież do naszego narodowego dziedzictwa i gdy za kratki trafiło wielu niebezpiecznych przestępców, moja popularność wzrosła na tyle, że ze skromnego pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki stałem się osobą publiczną. A przecież wieści o moich działaniach wyszły poza granice, choćby do Czechosłowacji, Francji, a nawet do dalekiej Kolumbii i na Karaiby. Chcąc nie chcąc mój samodzielny referat się rozrósł, dyrektor Marczak wyasygnował dodatkowe środki, a ja ze zwykłego referenta do spraw specjalnych, tropiącego zaginione lub skradzione dzieła sztuki, awansowałem na koordynatora zespołu, w którego skład wchodzili pracownicy również innych resortów, jak na przykład Głównego Urzędu Ceł. Dyrektor Marczak miał dalekosiężne, międzynarodowe plany, tymczasem ja dorobiłem się osobistego sekretarza, a do mojego nowego, ministerialnego pokoju, wniesiono nie tylko jedno biurko, lecz cały ich szereg. Referat zyskał więc kilku stałych współpracowników oraz całą siatkę osób dochodzących, w zależności od potrzeb i aktualnie prowadzonej sprawy.
A pracy mieliśmy coraz więcej. Tak to już jest, że im lepsze efekty, tym bardziej rośnie głód oczekiwań: zarówno przełożonych, najbliższego otoczenia jak i szerokiej opinii publicznej. W pewnym momencie zaczyna przypominać to błędne koło, które nigdy się nie zatrzymuje, tylko coraz bardziej przyspiesza, a człowiek który je uruchomił siedzi w środku. Do pewnego momentu on sam napędza bieg koła, potem korzysta z wprawionej w ruch energii, następnie próbuje nadążyć, gdy owa machina gna coraz szybciej, a w końcu poddaje się, gdyż nie jest już w stanie dotrzymać tempa i obija się bezwładnie o jej ściany.
Wracałem właśnie ze spotkania z młodzieżą, gdyż ostatnio dość często zapraszano mnie na takie pogadanki. Z początku było to miłe doświadczenie, gdyż zawsze ceniłem sobie takie kontakty, a miałem przecież wielu wiernych, młodych przyjaciół, zwłaszcza wśród harcerzy. Niestety częstotliwość tych spotkań oraz tematy rozmów, które coraz bardziej zmierzały w kierunku polowania na sensację, zamiast opowieści o skarbach kultury, zaczynały być bardzo męczące, a nawet trochę irytujące.
Ten cały szum związany z moją nową rolą – nie dość, że mnie wyczerpywał fizycznie – to jeszcze nie sprzyjał pracy detektywa, która jak wiadomo wymaga spokoju, dyskrecji i skupienia. Nieco znużony jechałem więc ulicą Puławską, kierując się na południe, do jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie niebawem, w leśnej knajpce, miał się odbyć mały bankiet z okazji finału kolejnej sprawy, zakończonej spektakularnym sukcesem naszego referatu.
Biłem się z myślami, czy to dobry moment, ale być może będę zmuszony wydać tam pewne oświadczenie – zwłaszcza, jeśli domysły się sprawdzą i ziszczą najgorsze podejrzenia… Niektórych z pewnością by to zaskoczyło, kilka osób przyjmie pewnie moje wnioski ze zdziwieniem lub udawanym zgorszeniem, kilka będzie strapionych, ale na pewno znajdą się i tacy, którzy będą zacierać ręce. Ale nie podjąłem jeszcze w tej kwestii ostatecznej decyzji, gdyż chciałem wszystko sprawdzić. Zobaczyć jak sytuacja będzie się układać na miejscu w wyniku zastawionej przeze mnie pułapki.
Nigdy nie byłem chorobliwie podejrzliwy, ale ufałem intuicji, która rzadko mnie zawodziła, a właśnie teraz jakaś ostrzegawcza lampka zapalała się z tyłu głowy. Uważam, że dość dobrze znam się na ludziach, mam doświadczenia w różnorodnych relacjach – mówiąc o płaszczyźnie zawodowej – ale jednak coś nie dawało mi spokoju. A bardziej ktoś niż coś. Mam tu właśnie na myśli mojego najbliższego współpracownika, czyli sekretarza lub jak kto woli asystenta. Sam go wybrałem, prześwietliłem na wszystkie znane mi sposoby, przetestowałem od strony wiedzy fachowej, znajomości języków obcych i nie było się do czego przyczepić. On był idealny pod każdym względem. I zamiast się z tego cieszyć – zaczęło mnie to martwić. Bo przecież nie ma ludzi doskonałych. Wiem to najlepiej po sobie. Jeśli na jednych płaszczyznach daję sobie radę, na innych czuję się zagubiony, jak choćby w relacjach damsko-męskich. Tu nic się nie zmieniło i dlatego, tym razem, zrezygnowałem z zatrudniania na tak odpowiedzialne stanowisko jakiejś przedstawicielki płci pięknej, choć przecież niejedna panienka przysłała do Ministerstwa swoje zgłoszenie. I nawet Dyrektor Marczak nie wywierał w tej kwestii żadnej presji, jak to bywało w przeszłości.
Co mnie niepokoiło? Właśnie to, że w moim sekretarzu nie znalazłem żadnej wady, żadnej słabej strony, luki w kompetencjach. Do tej pory, przez trzy miesiące okresu próbnego, nie popełnił najmniejszego błędu, nie spóźnił się, był pracowity, uczynny i profesjonalny. A przecież zdawałem sobie sprawę, że w praktyce to niemożliwe. To znaczy, że albo ja straciłem czujność i bystre spojrzenie, albo pojawił się ktoś lepszy, co prędzej czy później doprowadzi do konfliktu kompetencji. Mam w tej kwestii dość staromodne poglądy, ale moim zdaniem, określona hierarchia musi obowiązywać. W pewnym momencie zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie popadam w paranoję i czy mój nowy współpracownik nie został po prostu podstawiony, choćby przez jakąś międzynarodową organizację przestępczą. Taka osoba, znając różne sztuczki, mogłaby doskonale się maskować. A przecież miała dostęp do pełnej kartoteki referatu, akt prowadzonych spraw, a także zyskała uprzywilejowane wejście do muzeów i galerii.
Na szczęście ja też znałem takie i inne sztuczki. Bo nie chodziło tylko o przeczucia. Od kilkunastu dni zaczęły pojawiać się okruchy podejrzeń, a może nawet poszlaki. A to padło jakieś niby przypadkowe, nic nie znaczące pytanie, potem zobaczyłem na biurku sekretarza akta sprawy, nad którą aktualnie nie pracowaliśmy. A przedwczoraj, w ministerialnym bufecie usłyszałem mimochodem pewną rozmowę. I właśnie wszystko to wzbudziło moją czujność.
W każdym razie dziś miała nastąpić próba generalna, czyli mój sprytnie obmyślany test, ale z oczywistych powodów nie będę teraz zdradzał szczegółów. Kończy się okres próbny i trzeba będzie zdecydować co dalej. Być może ze mną, być może z nim, a może nawet z całym naszym referatem, a może nawet departamentem? Dawno nie miałem aż takiego dylematu i obaw, w którą stronę mogą potoczyć się sprawy. Odpowiedzialność, która w tym momencie spoczywała na moich barkach, bardzo mnie frustrowała.
I kiedy wszystkie te myśli pulsowały mi pod czaszką, prowadząc mój wehikuł, sunąłem powoli na zaplanowane spotkanie. Ruch na ulicy Puławskiej, od czasu poszerzenia jej do 2 pasów, nigdy nie był duży, a o tej porze zaledwie przemykały tędy pojedyncze pojazdy. A ja układałem sobie różne warianty wydarzeń i możliwe scenariusze.
Byłem już na wysokości słynnej Restauracji Baszta w Pyrach, zlokalizowanej w XIX-wiecznej rezydencji. Zawsze, gdy tędy przejeżdżam, wspominam podobne wille, które widziałem w słonecznej Andaluzji, podczas podróży do Sewilli, jaką odbyłem kilka lat temu, na zaproszenie hiszpańskich muzealników. Restauracja jest już z daleka doskonale widoczna, gdyż wzrok przyciągają: biel fasady i otaczającego cały teren muru. Uwagę zwracają ponadto przyjeżdżające tu, luksusowe limuzyny, również takie na zagranicznych numerach rejestracyjnych. Rezydencję zaprojektował jeden z najsłynniejszych warszawskich architektów Władysław Marconi, ten sam, który stworzył projekt Hotelu Bristol, Domu pod Gigantami i wielu, wielu innych stołecznych budynków. Całość restauracji składa się z kilku części, zwieńczonych perystazami, balkonikami i tarasami, a nad wszystkim góruje stylizowana na średniowiecze wieża – baszta.
W należącym do kompleksu gastronomicznego, niskim, półokrągłym pawilonie, znajduje się bar szybkiej obsługi, serwujący nóżki, flaki i tego typu atrakcje, których zawsze starałem się unikać. Jednak sama restauracja, zlokalizowana w głównym budynku, należy do najlepszych w Polsce. Gościła wiele sław z kraju i zza granicy. Tu spotykają się zarówno warszawskie elity jak i handlarze dziełami sztuki, stąd lokal ten budzi szczególne zainteresowanie naszego referatu do zadań specjalnych, ale dzisiaj tylko go mijam i jadę dalej, zostawiając po prawej jeszcze charakterystyczną bryłę kościoła parafialnego w Pyrach.
I kiedy już zbliżałem się do Piaseczna, wyprzedzając kolejne, długie, przegubowe składy trolejbusów, zmierzające do pętli, z zadumy wyrwał mnie klakson samochodu jadącego sąsiednim pasem – zielonego Fiacika 126p, a przez otwarte okno machał do mnie nieznany mi chłopak. Był ciepły, letni dzień, więc mój wehikuł poruszał się z odkrytym dachem. Chłopak krzyczał coś do mnie, lecz nie rozumiałem co. Kiedy zatrzymałem się na światłach, Maluch stanął obok. Tymczasem tuż za mną zatrzymał się pomarańczowy Polonez. Był to jeden z tych pierwszych modeli, znany ze swojej ociężałości. Jego kierowca prawdopodobnie też chciał mi przekazać jakąś wiadomość, gdyż zaczął na mnie błyskać światłami i nawet zatrąbił, pomimo, że mieliśmy jeszcze czerwone światło. Przyzwyczaiłem się przez te wszystkie lata, że mój pojazd budził różne reakcje: od drwin, poprzez zdziwienie, aż do zachwytu – choć ten ostatni pojawiał się nad wyraz rzadko i tylko w określonych okolicznościach. Tymczasem stojący na chodniku piesi, wracający z zakupów z pobliskich szklarni w Mysiadle, dzierżąc bukiety kwiatów i torby z warzywami – zaczęli wskazywać palcami na mnie i wehikuł. Również z ich strony dobiegły mnie głosy:
Samochód, samochodzik… – nie wiem czy zostałem rozpoznany, czy wołali na mnie, czy była to forma drwiny. Ale tego już było za wiele. W końcu światło się zmieniło i ruszyliśmy. Ja zwyczajowo – dość powoli. Przejechaliśmy przez duże skrzyżowanie, gdzie w lewo skręcało się w stronę nowoczesnej Fabryki Telewizorów Kolorowych Polkolor. Pomimo, że rzadko oglądam telewizję, to muszę się przyznać, że otrzymałem niedawno od Dyrektora Marczaka talon, który mogłem zrealizować w przyzakładowym sklepie Polkoloru i stałem się szczęśliwym posiadaczem telewizora na licencji węgierskiej, z kolorowym kineskopem. W lewo można było również dojechać do Chylic, dokąd często zmierzali goście po opuszczeniu Baszty, by dokończyć wieczór na tańcach i baletach w restauracji Acapulco. Ta też mieści się w zabytkowym pałacyku i jak głosiły różne opowieści, czasem zjawiali się tam dewizowi goście, nawet tacy całkiem egzotyczni, odziani w turbany. Potem wracali do Hotelu Victoria wynajętymi taksówkami, najczęściej z określonym damskim towarzystwem. Przez sekundę przemknęła mi nawet myśl, czy nie bywał tu ów Szakal vel Carlos, o którym co nieco słyszałem od znajomego, z którym współpracowałem przy sprawie Niewidzialnych. Dobrze, że ja unikałem takich miejsc. Od pewnych spraw należy się trzymać z daleka.
Tymczasem nadal jechałem prosto. Obaj moi uliczni towarzysze: ten w Maluszku i ten w Polonezie zdawali się nie odpuszczać i jakby się wcześniej umówili: na zmianę zaczęli podjeżdżać coraz bliżej wehikułu, to z boku, to z tyłu. Obwodnica Piaseczna miała za chwilę zwęzić się do jednego pasa, trzeba więc było podjąć radykalne kroki. Albo zahamować, albo… Musiałem tylko mocniej wcisnąć pedał gazu i ukryty pod maską 12-cylindrowy silnik Ferrari 410 Superamerica, który został zamontowany przez mojego wuja-wynalazcę, nagle odżył i rączo skoczył do przodu, bez problemu wysforował się na czoło, zostawiając w tyle – zapewne zdziwionych – niedoszłych rajdowców.
Mając dość tej wątpliwej popularności zwiększyłem prędkość, zwłaszcza że wyskoczyłem już na prostą drogę powiatową, prowadzącą na Górę Kalwarię. Nie było tu żadnych pojazdów, więc mogłem nieco odreagować i oto po chwili, mijane drzewa i słupy elektryczne, zaczęły zlewać się w jedną brązowo-zieloną płaszczyznę.
Nagle z przeciwka, w moją stronę zaczął bardzo szybko zbliżać się jakiś niski, zapewne sportowy samochód. Mogłem już dostrzec srebrny kolor karoserii. Pewnie pędził nim ktoś znany, z Konstancina? W każdym razie leciał na złamanie karku. Nigdy takiego nietypowego wozu nie widziałem. Chociaż nietypowy to – akurat w moim przypadku – może nie całkiem odpowiednie słowo. Za chwilę zbliży się na tyle, że pewnie będę mógł mu zajrzeć do kabiny. Jeszcze moment, już przybrał naturalne rozmiary, a ja wytężyłem wzrok, by uchwycić kto siedzi za kierownicą. W mgnieniu oka udało mi się dostrzec starszego mężczyznę, może nawet kogoś mi przypominał, lecz tamten nawet nie spojrzał w moją stronę. A od teraz wypadki potoczyły się jeszcze szybciej.
Niestety chyba tego nie przewidziałem. Pomimo zapowiedzi ogłaszanych w dzienniku, droga na Górę Kalwarię dawno nie była remontowana. Kątem oka jeszcze zobaczyłem tablicę miejscowości Żabieniec i oto stała się rzecz nieoczekiwana. Rozpędzone koła wehikułu musiały natrafić na jakiś poprzeczny garb albo muldę i pojazd, pomimo swej dużej wagi, niespodziewanie wyskoczył w powietrze, stracił kontakt z jezdnią, a ja straciłem panowanie nad kierownicą.
Warszawa 198? – 2022
To dopiero początek zabawy. C.d.n. Co z tego wyniknie? Można podyskutować na FORUM
Rozdział 2 >>>