Dwie strony ulicy

Janusz Majewski ma w swoim reżyserskim dorobku dzieła znane i uznane: „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię”, „Sprawa Gorgonowej”, „Zaklęte rewiry”, „C.K. Dezerterzy”… Większość jego filmów zahaczała o kino gatunków, nie rezygnując jednocześnie z ambicji artystycznych. Po 1989 roku w naszej kinematografii wiele się zmieniło, także dla twórców starszego pokolenia. Wielu nie potrafiło odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jednak Majewski, po paru niezbyt udanych przedsięwzięciach, wybrał chyba swoją niszę. Co kilka lat „wypuszcza” kolejny film reprezentujący klasyczne, nieco staroświeckie kino popularne. Jego trzy ostatnie produkcje mają kilka wspólnych cech, takich jak fabuła osadzona w czasie niedawno historycznym, elementy polityki, realizatorska sprawność, znane nazwiska w obsadzie, ważna rola scenografii… Jednocześnie Majewski utrzymuje pewien dość stały poziom i choć nie kręci arcydzieł to jego nazwisko gwarantuje, że widz otrzyma to, czego się spodziewa.

W 2016 roku odbyła się premiera filmu „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, ekranizacji powieści Włodzimierza Kowalewskiego. Obraz dostał kilka nagród, ale nie wywołał wielkiego zainteresowania. A jednak obejrzałam go z rzadką jeśli chodzi o polskie produkcje przyjemnością, wróciłam doń przynajmniej dwa razy, no i miałam fazę na słuchanie soundtracku 😉 Dlaczego jednak wybrałam „Excentryków…” jako film o „zderzeniu dwóch światów”? Bo po długich i ciężkich rozmyślaniach stwierdziłam, że chcę zaproponować historię, w której zderzenie nie jest destrukcją, ale zaczątkiem czegoś nowego. Siłą, która nie niszczy, a kreuje… jak to bywa w muzyce.

Polska Ludowa, rok 1957. Do mieszkającej w Ciechocinku dentystki Wandy przyjeżdża jej brat, Fabian Apanowicz, wojenny reemigrant i muzyk. Wraca, „by grać swing”, co w brudnej, przaśnej codzienności PRL-u wydaje się absurdem. A mimo to okazuje się, że właśnie muzyka może stać się kluczem do rozjaśnienia ponurej rzeczywistości.

Apanowicz jest przedstawicielem innego świata – kolorowego, wolnego, pełnego optymizmu i energii. Łączy wspomnienie o pięknej przedwojennej przeszłości z nadzieją na przyszłość. Jego hasłem przewodnim staje się „On the Sunny Side of the Street” – piosenka o tym, że by być szczęśliwym trzeba zacząć od siebie, przejść na „słoneczną stronę ulicy”, po której ten sam świat od razu wygląda lepiej. Banalne, ale prawdziwe. Fabian i jego idea zmieniają życie ludzi, swoistych rozbitków historii którzy egzystują w powojennej rzeczywistości, ale niejako na 50%. Swing będzie dla nich okazją, by się odnaleźć i ujawnić. Dowodem, że nie wszystko przepadło i że coś jeszcze na nich czeka. Tym bardziej, że wszystko wydaje się świetnie układać, tak jakby postawa Fabiana była skuteczna. Powodzenie, sympatia słuchaczy, życzliwość władz… Tak jakby muzyka była kluczem, otwierającym drzwi między dwoma światami.

Oczywiście wszystko to okazuje się możliwe dzięki pewnym nietypowym okolicznościom, które sprawiają, że tak naprawdę „to nie było prawdziwe”. Fabian uwierzył w złudzenie – swobody, życzliwości, miłości… Dał się zmanipulować, bo ta piękna iluzja mu odpowiadała. Kiedy prysła przez chwilę wydawało się, że stracił wszystko. Jednak została muzyka, która nadal łączyła bohaterów. Zapewne już bez wsparcia władz, wielkich sal i koncertów na 1 maja, bez efekciarstwa, z różnymi trudnościami, w o wiele mniejszej skali…  ale naprawdę. Dwa światy zderzyły się na chwilę i to wystarczyło, by coś stworzyć.

Owo zderzenie widać także w warstwie wizualnej filmu. Majewski zdecydował się na świadome przerysowanie, które nie zawsze dobrze się sprawdza. Na ekranie widzimy obrazy niczym z hollywoodzkich filmów – Fabian na dworcu wygląda jak Bogart w „Casablance”, Modesta na schodach niczym Rita Hayworth… Rozumiem pomysł reżysera, który chciał podkreślić kontrast między Polską Ludową a Zachodem – a właściwie uświadomić widzom, jak mityczny Zachód był postrzegany, zmitologizowany. Rzeczywiście młodzi odbiorcy mogliby nie zrozumieć bardziej stonowanej symboliki… chyba. Cóż, efekt okazał się dyskusyjny. Większym problemem jest jednak liną okrętową szyty wątek Modesty. Z jednej strony reżyser od razu „uświadamia” widza, że sprawa jest podejrzana, z drugiej każe Fabianowi wyłączyć mózg i oślepnąć na wszystkie poszlaki wskazujące, że piękna „nauczycielka” nie ma czystych intencji. Wprawdzie raz czy dwa pojawiają się sugestie, że inni bohaterowie coś podejrzewają, ale nic z nich nie wynika. A sztuczki stosowane przez Modestę są maksymalnie ograne i proste, wręcz prostackie. Nie pomaga Natalia Rybicka, która w moim odczuciu gra tak o poziom niżej niż cała reszta.

Na tym tle wątki pozostałych postaci są o wiele lepsze i ciekawsze, zwłaszcza, że aktorzy są na tyle profesjonalni, że potrafią zbudować swoich bohaterów poprzez samą grę, z ledwie strzępkiem historii – jak Adam Ferency. Majewski świetnie wybrał też miejsce akcji. Ciechocinek z racji swojego uzdrowiskowego charakteru umożliwił pokazanie świata pełnego pamiątek przeszłości, istniejącego na uboczu wielkiej polityki, a jednocześnie przepełnionego specyficzną, staroświecką atmosferą. Ta historia nie mogłaby wydarzyć się w Warszawie, Gdańsku czy Sosnowcu, po prostu by do nich nie pasowała.

Na koniec muszę wspomnieć o muzyce, która jest dla mnie jedną z największych zalet „Excentryków”. Kiedy z ekranu zaczyna dobiegać swing jestem w stanie uwierzyć, że na te parę minut muzyka zmieniała ów pełen beznadziei świat na lepsze. Tak jak w scenie pierwszego spotkania Fabiana i Stypy, kiedy jedna piosenka całkowicie zmienia ich relacje. Majewski postawił na jazz popularny, taneczny, taki, który trafia do jak najszerszej publiczności. Na emocje i energię. I to się sprawdziło w 100%. Chociaż dla mnie najlepszą muzyczną sceną był pogrzeb Zuppego i

„St. James Infirmary” w wykonaniu Sonii Bohosiewicz.

która to aranżacja podobała mi się bardziej niż wersje amerykańskie, nawet ta Louisa Armstronga.

Do dyskusji o „Excentrykach…” zapraszam TUTAJ