Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia 2019 by Wowax. Część I

Słów parę tytułem wstępu
Na wyprawę namówił mnie przyjaciel, który rok wcześniej był na krótkim, kilkudniowym rekonesansie i zakochał się w Gruzji. Teraz – po powrocie w pełni rozumiem jego zauroczenie. Cudowny kraj jeśli chodzi o krajobrazy, znakomita kuchnia, naprawdę mnóstwo zabytków, wspaniali, życzliwi ludzie, zawsze chętni do bezinteresownej pomocy, otwarci i radośni, i…całkowicie bezpiecznie – przez prawie dwa tygodnie pobytu ani przez minutę nie czuliśmy się zagrożeni, mimo, że bywaliśmy w okolicach czasem sporo oddalonych od głównych szlaków turystycznych.
Gruzja to kraj biedny i widać to w zasadzie na każdym kroku, po upadku „Sojuza” i zamknięciu większości fabryk, z ogromnym bezrobociem, a mimo to nie ma tu „żuli”, złodziejstwa, ani pijanych na ulicach, jest wprawdzie sporo żebrzących w okolicach dworców, stacji metra, czy zabytkowych świątyń, ale nienachalnie i grzecznie. I wszędzie – pod każdym sklepem, na każdej stacji benzynowej, na każdym wręcz rogu ulicy, pełno bezpańskich psów, wychudzonych i megaprzyjaznych, które za coś do jedzenia, albo choćby odrobinę czułości, gotowe są towarzyszyć ci przez pół miasta (w niektórych miejscach np. w stolicy, o dziwo, wszystkie są zaczipowane wielkimi klipsami w uszach, jak u nas krowy).

Dzień 1 Warszawa – Kutaisi – Tbilisi
Lot z Warszawy do leżącego w zachodniej Gruzji Kutaisi trwa około 3 h 20 minut, ale trzeba pamiętać o różnicy czasu – w Gruzji i Armenii przesuwamy zegarki o 2 godziny do przodu. Na lotnisku w Kutaisi lądujemy punktualnie o 14.20 czasu miejscowego (nasz samolot jest jedynym lotem w tym dniu :)). I pierwsza niemiła niespodzianka – (20 kwietnia) – w Warszawie było ponad 25 stopni i słońce, a tu…10 i pochmurno!

Na lotnisku można kupić karty gruzińskiej telefonii komórkowej, co też uczyniliśmy, żeby móc korzystać z internetu za niewielkie pieniądze. Za równowartość 20 złotych starczyło nam na cały wyjazd. Warto przed podróżą zainstalować np. mesengera jak ktoś nie ma, bo minuta rozmowy z Polską przez polskie sieci kosztuje ponad 8 złotych. Tuż przed wyjściem, jak to zwykle – taksówkarze (w większości samochody bez żadnych oznaczeń, że to taksi, ale nie należy się tym martwić, ceny są znormalizowane i można się też nieco potargować) oferujący transport do Kutaisi (lotnisko leży bowiem około 20 km od miasta). My jednak, jako, że jechaliśmy prosto do Tbilisi – (na wschód około 250 km) wsiedliśmy do czekającego na pasażerów naszego samolotu autobusu linii Georgian Bus – bilety kupuje się przy wyjściu z lotniska – cena 20 lari (GEL) „żelków”, jak nazywał je mój kumpel – czyli 30 złotych (1 lari to 1,5 złotego)
Ruszamy – podróż miała trwać 5 godzin i mimo, że postój w trasie był tylko jeden (w skleporestauracji przydrożnej), a część trasy przebyliśmy jedynym w Gruzji(!) kawałkiem autostrady, to tyle trwała…pozostałe bowiem drogi, o czym jeszcze potem wspomnę, pozostawiają sporo do życzenia, no i są to typowe drogi górskie – pełne zjazdów i podjazdów i niezmiernie kręte. Z nosem przy szybie i aparatem gotowym do strzału wpatruję się w mijane widoki – dwie rzeczy od razu przykuwają wzrok – piękne krajobrazy – wszak jedziemy pomiędzy wysokim a niskim Kaukazem, na początku w dali z obu stron widać zaśnieżone szczyty, bliżej stepy, pastwiska, czasem jakiś sad lub winnicę, z czasem pojawiają się skały i urwiska, między które wjeżdżamy pnąc się coraz wyżej, rwące górskie rzeki o barwie od szarej do brązowordzawej i zwieszające się nad nimi lasy.

A druga rzecz? Bieda, wszechobecna i wyłażąca z każdego kąta, ale zupełnie inna niż nasza, swojska, polska bieda. Bieda na Kaukazie to taki trochę szrot, trochę śmietnik…począwszy od pojazdów, bowiem niektóre przerdzewiałe graty pamiętają jeszcze czasy głębokiego ZSRR, wiele też jest rozklekotanego złomu sprowadzonego z Europy, środki komunikacji publicznej przypominają swą różnorodnością marek i kolorów ,,pospolite ruszenie,, a nie jednostki regularne ;-), a zasada, że dopóki działa, to wszystko jest okej, jest powszechna. Podobnie rzecz ma się z siedzibami ludzkimi – u nas bieda raczej bywa schludna, pozamiatana i z kwiatkami w oknach, tu byle stało i na głowę nie kapało, to już dobrze – dach przecieka? Przyłoży się kawałkiem blachy i już…blacha przerdzewieje? położy się na nią kawał papy albo folii i kamieniem albo deską przyłoży – parę lat przetrzyma…ogólny bajzel w obejściach jest tak powszechny, że chyba nikomu nie przeszkadza, i ma swój specyficzny koloryt. Ale żeby nie było – po tygodniu pobytu i ja kompletnie przestałem na to zwracać uwagę i się temu dziwić, już nie widziałem tego jako bałaganu na śmietniku, wszechobecna prowizorka stała się dla mnie zupełnie normalna.


Pod wieczór dotarliśmy do Tbilisi -wysiedliśmy na centralnym placu miasta – Placu Wolności, tuż przy głównej alei tego ponadmilionowego miasta (Rustaveli Avenue – zresztą imię tego gruzińskiego poety z XII wieku (sic!), autora gruzińskiej epopei narodowej, nosi prawie każdy główny plac i główna ulica w każdym mieście Gruzji). Niedaleko stamtąd do dzielnicy Stare Tbilisi. Pierwsze wrażenie – moc kontrastów – nowoczesne hotele i knajpki, a tuż obok pustostany i domy z mocno zrujnowną elewacją i suszącym się wszędzie praniem. No i ciągle albo z górki, albo pod górkę…Tbilisi to miasto leżące w górach i to w sposób dosłowny, zupełnie inaczej niż to, do czego przywykłem w polskich miejscowościach górskich. U nas miasta zwykle leżą w dolinie, otoczone górami, a tu – góry wyrastają dosłownie wszędzie, a miasto jest poutykane między nimi, rośnie piętrami coraz wyżej i wyżej, potem mamy skały, i znów domy – wrażenie niesamowite.

Czas na kilka pierwszych zdjęć i posiłkując się nawigacją i mapą docieramy do naszej kwatery, położonej na uboczu starego Tbilisi. I o dziwo, jak się okazało później, co w całej Gruzji jest normą – to nie koniec, bo znalezienie właściwego adresu jeszcze wcale nie oznacza, że jest się na miejscu. W Gruzji bywa, że kilka budynków przy tej samej ulicy ma ten sam adres, albo, że domy stoją w kilku szeregach i te w drugim, czy trzecim szeregu, mają dokładnie ten sam adres…łatwo nie jest. W końcu jednak się udało i znaleźliśmy się w naszym pokoju z łazienką w hostelu Lea. Żeby potem nie pisać już za każdym razem o cenach noclegów, to teraz wspomnę tylko, że w hostelach i prywatnych pensjonatach znalezionych przez booking, kształtowały się one pomiędzy 20, a 40 złotych od osoby za pokój z łazienką, a czasem i ze śniadaniem. Warto też dodać, że wyruszając z Polski mieliśmy zarezerwowane tylko 4 noclegi, resztę wyszukiwaliśmy na bieżąco w necie (na kafejki internetowe nie ma co liczyć, trzeba mieć swój net w telefonie – najlepiej właśnie ten wykupiony na miejscu), w zależności od miejsca w którym lądowaliśmy. Plan naszej podróży miał bowiem tylko baaardzo ogólny zarys. Nie wiem jednak, czy mogę polecić ten sposób podróżowania po Kaukazie, bo jednak byliśmy tam przed sezonem turystycznym i w ofertach mogliśmy przebierać do woli.
Po krótkiej aklimatyzacji wyruszyliśmy na wieczorny rekonesans po mieście, głównie w poszukiwaniu fajnego miejsca na kolację. Trzeba przyznać, że lokali gastronomicznych w Tbilisi jest zatrzęsienie, ale kolega poprowadził mnie w miejsce, w którym jadał w czasie poprzedniego pobytu. Niestety, okazało się, że tego lokalu już nie ma. Ruszyliśmy zatem po okolicy w poszukiwaniu czegoś w sam raz. A trzeba Wam wiedzieć, że zależało nam na tym, żeby znaleźć lokal trochę na uboczu, nie zrobiony,, pod turystów,, , ale taki w którym: a) serwują kuchnię regionalną, b) siedzi dużo miejscowych, bo to gwarantowało, że będzie ,,po gruzińsku,, , smacznie i niedrogo. Sprawę znacząco utrudniał fakt, że poszukiwania nasze prowadziliśmy już po zmroku, a całą dzielnicę (Avlabari) właśnie dotknęła awaria prądu! W końcu jednak znaleźliśmy lokal, który na pierwszy rzut oka, wydał nam się idealny, po schodkach w dół do sutereny, świeczki na stołach (wszak awaria elektryczności), miejscowe towarzystwo, menu nie po angielsku…wchodzimy! Okazało się, że niechcący trafiliśmy w dziesiątkę! Niechcący, a właściwie dlatego, że było unplugged, bo w świetle jarzeniówek nie było już tak klimatycznie. Ale jedzenie okazało się REWELACYJNE na tyle, że przez pozostałe 2 dni pobytu w stolicy Gruzji, to miejsce było naszą stałą przystanią.


Teraz czas na kilka słów o kuchni gruzińskiej…ale to będzie temat następnego odcinka…

Do dyskusji, pytań, uwag itp. zapraszam na FORUM…

Link do drugiej części relacji: Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia by Wowax. Część II.

2 uwagi do wpisu “Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia 2019 by Wowax. Część I

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *