„Na zachodzie bez zmian” czyli Edward Berger (2022) kontra Delbert Mann (1979).
Od razu muszę uprzedzić, że jestem wielkim fanem filmu Delberta Manna z 1979 roku. To w moim odczuciu genialna ekranizacja genialnej powieści, wspaniały film z pacyfistycznym przesłaniem, który dobitnie pokazuje bezsens i okrucieństwo wojny. Każdej, nie tylko I wojny światowej, która pochłonęła 17 milionów ludzi, z czego 3 miliony w okopach frontu zachodniego, który jest tutaj teatrem działań. Obraz Manna to dzieło epickie, poruszające, film świetnie obsadzony i zagrany, a także, na ile jeszcze pamiętam powieść Remarque’a, nakręcony wiernie wobec pierwowzoru literackiego. Nowa produkcja Netflixa nie miała więc łatwego zadania.
I zaskoczenia nie było. Po obejrzeniu filmu Edwarda Bergera uważam, że nie może się on równać z poprzednikiem, co nie oznacza wszak, że jest to zły film. Jego wielkim atutem są świetnie nakręcone, naturalistyczne do bólu, sceny batalistyczne. Dynamika, chaos, strach okrucieństwo i śmierć, bez żadnej taryfy ulgowej. Wszystko to zrobione w podobnej konwencji jak lądowanie aliantów w Normandii w „Szeregowcu Rayanie” czyli absolutnej klasyce gatunku. I choćby z tego powodu warto ten film obejrzeć, bo na innych płaszczyznach nie jest już tak wspaniale.
Nowe „Na zachodzie bez zmian” odbiega fabularnie od powieści. W zasadzie mamy tylko okopy, wojnę i przebitki rokowań pokojowych czy też raczej sceny przymuszenia negocjatorów niemieckich do przyjęcia dyktatu Francuzów. Zdecydowanie brakuje szerszej perspektywy. Nawet akcja została przesunięta (o ile dobrze pamiętam książkę i ekranizację Manna) z roku 1914 na 1917 i dlatego mocno mi zgrzyta ten młodzieńczy entuzjazm pokolenia Paula Baumera, rwącego się do wojaczki. Takie płomienne, patriotyczne przemowy jak ta wygłoszona przez dyrektora na zakończenie szkoły były na miejscu w 1914 roku, kiedy Niemcom wydawało się, że za chwilę będą w Paryżu. Rok 1917 to już inna sytuacja i zupełnie inny klimat, również na zapleczu frontu, co doskonale widać w ekranizacji Manna. Ale sceny początkowego entuzjazmu głęboko zapadają w pamięć w obu filmach.
Słowem, ekranizacji Netflixa brakuje epickiej perspektywy, która zachwyca w filmie z 1979 roku. Brakuje okresu szkolenia rekrutów, który powoli przeprowadza tych chłopców z bezpiecznych niemieckich miasteczek do wypełnionych śmiercią okopów (żal, że w konsekwencji z obsady znika postać kaprala Himmelstossa). Brakuje zderzenia okrutnego świata wojny ze światem istniejącym na jej zapleczu, w którym pozornie niewiele się zmieniło choć dawny entuzjazm wyparował. Kiedy Paul przyjeżdża do domu na kilkudniowy urlop nie potrafi się odnaleźć wśród wygrywających bitwy przy kawiarnianym stoliku wujków i sąsiadów. Wie, że już tam nie pasuje i nigdy pasował nie będzie. To wszystko jest w ekranizacji Manna i nie ma w filmie Bergera. W nowej ekranizacji brakuje też wyrazistych bohaterów, bo zarówno Paul jak i Kat to u Bergera postacie znacznie mniej krwiste niż u Manna. Są jak gdyby reprezentantami bohatera zbiorowego, a nie bohaterami indywidualnymi, może więc dlatego brakuje tu psychologicznego pogłębienia postaci. W efekcie widz czuje się mniej przejęty ich losem.
Ale nowe „Na zachodzie bez zmian” i tak wybrzmiewa donośnie. Tym głośniej, że pacyfistyczne przesłanie filmu wpisuje się w wojnę prowadzoną na Ukrainie. Mnie dodatkowo skłoniło do jeszcze innej refleksji. Jaką trucizną może być tak zwane patriotyczne wychowanie młodzieży, które w momencie próby ułatwia przerabianie dzieciaków na mięso armatnie. To w końcu płomienny patriotyzm wpajany najczęściej przez cynicznych dekowników wpakował Paula Baumera i jego kolegów w okopy we Flandrii, taki sam płomienny patriotyzm wepchnął nasze pokolenie Kolumbów (z jednym granatem na drużynę) w pożogę Powstania Warszawskiego. Bo to jest tak jak w tekście Grabaża:
W mieście dzisiaj dzień zwycięstwa
W mieście noc szaleństwa
Defilują tłuste generały
Panny topią się w rumieńcach
Orkiestra marsza gra na rynku
Dzwony w kościołach
Tylko chłopców tutaj nie ma
Urosły na nich zioła
PS. Jest jeszcze wersja „Na zachodzie bez zmian” z 1930 roku, nagrodzona dwoma statuetkami Oscara. Muszę kiedyś ten film obejrzeć. To było przecież jeszcze cholernie świeże spojrzenie na traumę I wojny światowej.
W zasadzie mamy tylko okopy, wojnę i przebitki rokowań pokojowych czy też raczej sceny przymuszenia negocjatorów niemieckich do przyjęcia dyktatu Francuzów. Zdecydowanie brakuje szerszej perspektywy.
Słowem, ekranizacji Netflixa brakuje epickiej perspektywy, która zachwyca w filmie z 1979 roku. Brakuje okresu szkolenia rekrutów, który powoli przeprowadza tych chłopców z bezpiecznych niemieckich miasteczek do wypełnionych śmiercią okopów (żal, że w konsekwencji z obsady znika postać kaprala Himmelstossa). Brakuje zderzenia okrutnego świata wojny ze światem istniejącym na jej zapleczu, w którym pozornie niewiele się zmieniło choć dawny entuzjazm wyparował.
W pełni się zgadzam. Przez 2/3 filmu ciężko się wczuć w sytuację głównego bohatera. Nie ma też jak go polubić. Podobnie z postacią Kata. Brakuje tła psychologicznego. Zupełnie do mnie nie przemawiały te wstawki z rokowaniami. Wszystko było jakieś takie "bez głębi", która można było znaleźć w produkcji Manna. Szczególnie widoczne w scenie kiedy Paul dostrzega w zabitym przez siebie francuskim żołnierzu indywidualną osobę a nie zbiorowego wroga. W produkcji Manna ta scena mogła wycisnąć łzy, produkcji Netflixa to się nie udało.
Plusem nowej ekranizacji jest strona wizualna. Tu muszę przyznać, że realizatorzy stanęli na wysokości zadania.
Jaką trucizną może być tak zwane patriotyczne wychowanie młodzieży, które w momencie próby ułatwia przerabianie dzieciaków na mięso armatnie.
Ja sądzę, że to nie tylko kwestia "patriotycznego wychowania młodzieży". Młodość ma to do siebie, że młody człowiek wypiera u siebie świadomość śmierci przeświadczeniem o własnej nieśmiertelności i mocy. Młodość to wiara w idee, większa skłonność do ryzyka. Dodając do tego brak życiowego doświadczenia nie potrzeba wiele by ławo ulegać zrywom patriotycznym.
W domu obiad smakuje najlepiej i jest najtańszy.
Zbigniew Nienacki "Raz w roku w Skiroławkach"
Szczególnie widoczne w scenie kiedy Paul dostrzega w zabitym przez siebie francuskim żołnierzu indywidualną osobę a nie zbiorowego wroga. W produkcji Manna ta scena mogła wycisnąć łzy, produkcji Netflixa to się nie udało.
Ta scena tutaj też jest dobra. Zresztą trudno taką scenę spieprzyć. Wojna to zabijanie anonimowego wroga, w dodatku odczłowieczonego przez propagandę. Spojrzeć w oczy konkretnego Hansa czy Louisa, zobaczyć jego żonę i dzieciaki na zdjęciu, poznać wiek, nazwisko, zawód i patrzeć jak umiera od rany, którą my mu zadaliśmy to już zupełnie inna historia.
Ja sądzę, że to nie tylko kwestia "patriotycznego wychowania młodzieży". Młodość ma to do siebie, że młody człowiek wypiera u siebie świadomość śmierci przeświadczeniem o własnej nieśmiertelności i mocy. Młodość to wiara w idee, większa skłonność do ryzyka.
Jasne, że nie tylko. Ale to dolewanie benzyny do i tak, jak słusznie zauważyłaś, wybuchowej mieszanki.