Zbieranie podpisów na chustach to prawie to samo, jak w tych podstawówkowych pamiętnikach.
IMO nie to samo. Jakoś zupełnie nie kojarzę efektywnego "pamiętnikowania" u chłopców. Wprawdzie miałem, bo mam kupiła i mi i siostrze, ale to nie działało. Natomiast kolonie, zimowiska i podpisy na chustach kolonijnych, książkach w nagrodę czy zwyczajnych kartkach, jak najbardziej. Ale to były tylko popisy a nie wierszyki "na górze róże, na dole fiołki...".
Nie żebym sam miał podobne wspomnienia z pożegnaniem nauki w szkole podstawowej
Ja właściwie nigdy nie miałem tego typu sentymentów. Wydaje mi się, że jakikolwiek "żal za kolegami" był przytłumiony przez podniecenie tym co się za chwilę stanie - liceum, później studia.
Twtter is a day by day war
Nie żebym sam miał podobne wspomnienia z pożegnaniem nauki w szkole podstawowej
Ja właściwie nigdy nie miałem tego typu sentymentów. Wydaje mi się, że jakikolwiek "żal za kolegami" był przytłumiony przez podniecenie tym co się za chwilę stanie - liceum, później studia.
Dokładnie. Po pierwsze człowiek patrzył naprzód, nie wstecz. Po drugie - i to chyba znowu różnica między mentalnością "Magdy" i Magdy - akurat pod koniec podstawówki nie mieliśmy jeszcze świadomości, jaka zmiana nas czeka jako grupę. Wiedzieliśmy, że nie będziemy w jednej klasie, ale nikt nie myślał o tym, że "dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy na wieczny czas". Klasy w podstawówkach skupiały dzieci z jednej okolicy, które znały się także poza szkołą. Jeśli jakieś osoby się bliżej przyjaźniły od kilku lat to nie myślały z automatu, że nagle ta przyjaźń się skończy. Dopiero później okazywało się, że brak regularnego "przymusowego" kontaktu + nowe środowisko i nowi znajomi = rozluźnienie dotychczasowych relacji. Ta wiedza przychodzi z wiekiem i doświadczeniem 😉 .
Mamy wtorek, więc pora na kolejny odcinek "Pięciu minut z Magdą", która właśnie zakończyła podstawówkę i rozpoczęła długie wakacje.
Moje wakacje w podstawówce to były głównie wyjazdy kolonijne. Lubiłem i korzystałem, jeśli tylko było można.
__________
Świat Młodych
nr 69 – wtorek 10 czerwca 1975 r.
Pięć minut z Magdą
No i mamy wakacje. Po raz pierwszy takie długie. Fajno! Zakończenie roku było uroczyste, wzruszające, a teraz odpoczywam czyli uprawiam LMB — leżenie martwym bykiem. Mam czas. Na obóz jadę w lipcu, na kolonie jestem za stara, a koleżanki też odpoczywają.
W sprawie odpoczywania, to wczoraj wieczorem zagaił tata. Że niby jestem blada i mizerna i że dobrze zrobiło by mi trochę świeżego powietrza jeszcze przed obozem. Przeciwko świeżemu powietrzu nic nie mam, ale przeciwko pomysłowi taty, to co nieco tak. Bo wiecie, na czym on polegał?! Babcia jest w sanatorium w Ciechocinku, więc może i ja bym tam pojechała na jakieś 2 tygodnie. Wszystko fajnie, tylko co to za wakacje z babcią! Ja naprawdę jestem trochę zmęczona! Powiedziałam, że nie, że wolę zostać. Tata orzekł, że jestem niewdzięczna, że kto inny skakałby do góry, że może wyjechać do takiej pięknej miejscowości, a ja grymaszę. Fakt! Trochę powygrymaszałam, ale udało się — zostaję! I nie mam wyrzutów sumienia.
Hanka za to ma wyrzuty sumienia, bo za dwa dni pakuje plecak i wyrusza na obóz wędrowny z zakładu pracy swojej mamy. Wstydzi się strasznie, że jedzie bo wcześniej obiecywałyśmy sobie, że w czerwcu obie zostajemy i coś zorganizujemy na miejscu. A tu raptem jej mama „stanęło na głowie” — samo tak o tym mówi — i ten obóz Hance załatwiła. Hanka łyka łzy i pakuje plecak. Tak naprawdę, to chyba taka strasznie nieszczęśliwa nie jest, obóz jest zaplanowany na piękną trasę, ale rozumiem ją — mnie też by było głupio.
Tadeusz jeszcze jest, ale zaraz po zakończeniu roku w swojej szkole jedzie na wieś. Będzie pomagał wujkowi w gospodarstwie, dla niego wakacje to tylko wieś — zna się na tym, umie pracować w polu, mówi, że to najpiękniejsze lato, jakie sobie można wymarzyć. Nawet zapraszał mnie kiedyś, żebym tam do jego wujka na trochę też przyjechała, ale nie wiem, czy rodzice by mi pozwolili. Może…
Tak sobie odpoczywam i odpoczywam. Zjadłam już dwie torebki krówek, obejrzałam cały rocznik „Kobiety i życia”, czasami zerkam w telewizję i… nie mam na nic czasu. Jestem okropnie tym odpoczywaniem zajęta. I muszę przyznać, że… ogromnie mnie ono męczy.
MAGDA
#japrdl poważnie? Mnie w wakacje cały dzień nie było w domu. Gdy miałem 15 lat wyjechaliśmy z kumplami z podwórka na Mazury, wcześniej, żeby zarobić na wyjazd pracowałem u badylarza podwiązując całe dnie goździki.
No tak, takie odpoczywanie w domu w lipcu i sierpniu musi być męczące, my byśmy to traktowali jak karę.
A może ten cały wpis jest prowokacją, bo wygląda mocno nieprawdziwie.
Twtter is a day by day war
A może ten cały wpis jest prowokacją, bo wygląda mocno nieprawdziwie.
Dlaczego prowokacją? Może miałeś słabe wakacje. W wieku 15 lat nie musiałem pracować, nie wyjeżdżałem nigdzie z kolegami tylko nadal z rodzicami i to na cały miesiąc (gdzie te czasy?). Czasem jeździłem na kolonie albo na obóz i wtedy w domu nie siedziałem długo. A jeśli tak, miesiąc spędzany w chałupie rzeczywiście bywał nudny jeśli kolegów akurat nie było bo oni z kolei byli na wakacjach.
Dlaczego prowokacją? Może miałeś słabe wakacje.
Prowokacja, bo siedzenie w domu przez miesiąc wygląda na nienaturalne w tamtych czasach. Ale oczywiście ja mogłem mieć słabe wakacje i siedzenie w domu nie było tym co chciałem robić w wakacje. Pewnie niektórzy mieli lepsze i siedzieli nawet dwa miesiące w domu, wreszcie mogli, jak Magda, odpoczywać cały dzień.
nadal z rodzicami i to na cały miesiąc (gdzie te czasy?)
U nas wakacje z rodzicami były akceptowalne w tym wieku wyłącznie za granicą. Piętnastolatkowie już z rodzicami w Polskę nie jeździli.
Twtter is a day by day war
U nas wakacje z rodzicami były akceptowalne w tym wieku wyłącznie za granicą.
Niby tak, ale nie do końca, bo byłem z rodzicami w Polsce w wieku 17 lat:) Zrobiłem rachunek sumienia.
15 lat - z rodzicami za granicą
16 lat - na obozie
17 lat - z rodzicami w PL i na obozie
18 lat - bez rodziców
U nas wakacje z rodzicami były akceptowalne w tym wieku wyłącznie za granicą.
Niby tak, ale nie do końca, bo byłem z rodzicami w Polsce w wieku 17 lat:) Zrobiłem rachunek sumienia.
15 lat - z rodzicami za granicą
16 lat - na obozie
17 lat - z rodzicami w PL i na obozie
18 lat - bez rodziców
Trudno jest mi oceniać innych w innych środowiskach. Ja w wieku 15 lat byłem z kolegami na Mazurach a od 15 do chyba 17 roku życia jeździłem na obozy z Pałacu Młodzieży jako tzw. funkcyjny, czyli pomagałem komendantowi obozu z dzieciakami.
Twtter is a day by day war
No tak, takie odpoczywanie w domu w lipcu i sierpniu musi być męczące, my byśmy to traktowali jak karę.
A może ten cały wpis jest prowokacją, bo wygląda mocno nieprawdziwie.
Przecież to jest tekst z 10 czerwca! Nie wiem kiedy Magda skończyła ósmą klasę ale pewnie niewiele wcześniej, może z tydzień, albo w piątek poprzedzający ten wtorek 10? 😀
Dobra, już wiem. Czwartkowy "Świat Młodych" (nr 67 z 5 czerwca 1975 r.) donosił na pierwszej stronie:
Nie będę tego tu wrzucał, ale na stronie mam już rozpiskę wszystkich odcinków Magdy do końca 1975 roku.
https://archiwizacjax.wordpress.com/2024/10/05/0006/
Z incipitów można się zorientować, że po tych pierwszych dniach nudy dziewczyna miała całkiem intensywne wakacje
odc. 27 - nr 81 – wtorek 8 lipca 1975 r. – JUTRO wyjeżdżam na obóz.
odc. 30 - nr 90 – wtorek 29 lipca 1975 r. – Jeszcze dwa dni i wracamy do domu.
odc. 31 - nr 93 – wtorek 5 sierpnia 1975 r. – Utworzyła się taka przerwa wakacyjna.
odc. 32 - nr 96 – wtorek 12 sierpnia 1975 r. – Jestem na wsi u rodziny Tadeusza.
odc. 33 - nr 99 – wtorek 19 sierpnia 1975 r. – Jestem już w domu.
odc. 34 - nr 102 – wtorek 26 sierpnia 1975 r. – Śmiesznie. Jedni chodzą już do szkoły, inni jeszcze nie.
Świat Młodych
nr 72 – wtorek 17 czerwca 1975 r.
Pięć minut z Magdą
OWIEDZIŁAM przedwczoraj moją kuzynkę, Joaśkę. Nauczyła mnie stawiać pasjansa, Świetna rzecz! Tasuje się karty, a potem układa. Wszystko zależy od kolejności. I od szczęścia. Raz się ułożą do końca, raz nie. Wtedy — nie wychodzi. Gdy wychodzi, to znaczy, że dobrze, że ma się fort.
Już drugi dzień siedzą i układam karty na tapczanie. Za każdym razem trzeba sobie coś przepowiedzieć, zadać jakieś pytanie. Wynik pasjansu, to odpowiedź — tak, albo nie. Wczoraj nie szło mi, „pytałam się”, czy przyjdzie po południu Tadeusz. Raz wychodziło na „tak”, raz na „nie”. Można naprawdę w takiej sytuacji „wyjść z siebie”. No bo czego się trzymać? Co jest prawdą? Gdy byłam prawie do połowy podłamana Tadeusz przyszedł. A więc okazało się, że prawdziwe są tylko te pasjanse, które wychodzą!
To było wczoraj. Dzisiaj „pytam się”, czy dostanę bilety na „Joe Kidda”, są straszne kolejki. | znowu odpowiedź wychodzi mi w kratkę. I znowu jestem głupia, nie wiem, czego się trzymać. Właściwie, to powinnam skończyć i iść pod kino, ustawić się w kolejce do przedsprzedaży. Rozsądek podpowiada mi, że jeśli nie zrobię tego natychmiast, to z biletów nici. Ale… ale nie mogę przestać. Bo zabawa wciąga. Po co — myślę sobie — stać w kolejce kiedy mi wyjdzie, że biletów i tak nie dostanę? Więc ciągle sprawdzam, czy warto. A czas mija.
Kilka lat temu mieliśmy takiego sąsiada, o którym mówiono, że jest stuknięty, bo zamiast wziąć się do uczciwej pracy, cały czas wymyślał różne kombinacje totolotkowe. Liczył, że w ten sposób się wzbogaci bez wysiłku. Ale gdzie tam?! Inni pokupowali sobie lodówki, telewizory, niektórzy i samochody, a on ledwo wiązał koniec z końcem. Nie miał czasu na pracę, bo całe dnie obliczał swoje szanse i wypełniał kupony. Chyba i do tej pory też nic większego nie wygrał.
Przypomniał mi się w tej chwili ten sąsiad, bo tak sobie myślę, czy przypadkiem nie postępuję zupełnie identycznie. Oj, uśmiałyby się dziewczyny, że zamiast stać na początku kolejki przed kinem, klęczę no tapczanie i układom karty. Wiem, że to bez sensu, ale… ciekawe. I zaczyna mi wychodzić. Prawie wszystkie odpowiedzi są teraz na tok. Fajnie!
Ale czy to znaczy, że dostanę jeszcze bilety?! Zrobiło się strasznie późno!
MAGDA
Jako dziecko lubiłem układać pasjanse. Znałem różne fajne, których już za Boga nie pamiętam. I też czasem wróżyłem sobie z pasjansa, tylko nie przywiązywałem żadnej wagi do tych wróżb:)
Świat Młodych
nr 75 – wtorek 24 czerwca 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Będzie dzisiaj „noc świętojańska”. Właściwie to nic nie znaczy, ale zawsze mam 24 czerwca takie trochę dziwaczne uczucie, bo o nuż wydarzy się coś super. Jak byłam mała, to babcia opowiadała mi, że u nich na wsi w tę noc ludzie chodzili do lasu w… poszukiwaniu kwiatu paproci. Babcia też kiedyś raz się wybrała i… nic nie znalazła. Pewnie, że nie znalazła, bo przecież wiadomo, że paprocie kwiatów nie moją. Ale z drugiej strony, to jest podniecające — w poszukiwaniu szczęścia iść w nocy do ciemnego lasu. Brrr!
Może się źle wyraziłam, może to nie jest podniecające tylko po prostu wzruszające. Mnie w każdym razie się podoba ten zwyczaj. Pewnie zresztą teraz nikt tego nie robi, pozostały bajki, legendy, właśnie takie opowiadania babć…
Bo ja zresztą wiem, czy nikt tego teraz nie robi?! Może nie dosłownie, ale są inne sposoby i inne przedmioty, które ten legendarny kwiat paproci zastąpiły.
Hanka np. ma takiego małego pluszowego miśka, którego zabiera ze sobą, gdy coś ważnego się dzieje, gdy ma przed sobą coś trudnego, gdy się czegoś obawia. Twierdzi, że misiek przynosi jej szczęście. Czuje się pewniej w jego towarzystwie. Gdy kiedyś na jedną z klasówek — bo na każdej klasówce, jak osiem lot w jednaj ławce siedziałyśmy, misiek był usadowiony na honorowym miejscu, w dziurze po kałamarzu — zapomniała go zabrać, to faktycznie dostała dwóję.
Ja też mam taki swój „kwiat paproci” — taką wąziutką srebrną bransoletkę, mają je i inni. Chyba coś w tym jest. Oczywiście nie wierzę w żadne zabobony, ale mnie samej zdarzyło się wracać kiedyś biegiem do domu, po zapomnianą bransoletką, całe cztery przystanki. Zziajałam się, spóźniłam na umówione spotkanie, ale tak naprawdę i szczerze, to nie wyobrażam sobie, że mogłabym się nie wrócić
To chyba jest właśnie coś podobnego do tych świętojańskich wędrówek po lesie w poszukiwaniu kwiatu, którego nie ma. Z tym, że ja bransoletkę wzięłam, a ci którzy kwiatu szukali nie znaleźli go. I dlatego tak bardzo mnie to wzrusza. Żal mi, najzwyczajniej w świecie, tych poszukiwaczy, którzy gonili, gonili i złapali… wielkie nic. Nasze miśki, bransoletki „szczęśliwe” pierścionki i inne maskotki są o wiele bardziej realne. Ale już nie takie bajkowe. Szkoda…
Magda
----
Ten odcinek też jest jakiś taki lekko przekombinowany.
Ten odcinek też jest jakiś taki lekko przekombinowany.
Przede wszystkim nudy, znowu wróżby i lekkie zabobony. Monotematycznie się zrobiło.
Powiązanie maskotek na szczęście i kwiatu paproci jest przekombinowane. Noc świętojańska kojarzy się teraz z innymi rozrywkami. Jakieś ogniska, wianki etc. Może w PRL-u nie były organizowane żadne zabawy z okazji tego wydarzenia, ale czytelnicy "Lata Muminków" (pierwsze polskie wydanie 1967) też mieli raczej skojarzenia ze zbieraniem ziół i innymi rozrywkami w typie tych na Andrzejki.
Świat Młodych
nr 78 – wtorek 1 lipca 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Całe nasze osiedle szumi. Jedna dziewczynka, taka Kaśka z V klasy, wpadła wczoraj pod samochód. Właściwie to nikt nie wie, jak to dokładnie było. Chyba Kaśka po prostu zagapiła się, bo wparowało na jezdnię przy czerwonym świetle. Potem to już jak to zwykle bywa — pisk hamulców, brzęk szkła i w końcu sygnał karetki pogotowia. Kaśka jest cala połamana. Najgorsze to nogi; nie wiadomo, czy po leczeniu będzie wszystko w porządku. Straszne! Kaśka jeździła na łyżwach. Nie tak jak wszyscy, na szkolnym lodowisku, ale w klubie. Uprawiała jazdę figurową. Nie znam Kaśki dokładniej, ale słyszałam, że w swojej kategorii odnosiła jakieś sukcesy, nawet podobno była utalentowana, marzyła jej się kariera Christiny Errath. Nie wiem, na ile marzenia Kaśki były realne, ale to przecież nie o to chodzi. Jestem cała pod wrażeniem tego wypadku, jak wszyscy zresztą. Naprawdę, nikt nie potrafi o niczym innym mówić, o niczym innym myśleć.
Zastanawiam się, jak mogła się tak koszmarnie zagapić, nie zauważyć, co robi. Pewnie, każdemu się zdarza, to normalne i zwyczajne, ale człowieka trąca dopiero wtedy, gdy skutki są poważne. Jak skutków poważnych nie ma, to machamy ręką. Mówimy — „ludzka rzecz”, „nic takiego”, „każdy ma prawo” lub coś w tym rodzaju. I wszystko jest w porządku.
Pozornie w porządku. Bo tak naprawdę, to chyba nie wolno… machać ręką. Albo więcej — nie wolno sobie folgować. Albo jeszcze inaczej – nie wolno być nieodpowiedzialnym. Bo jest to pewien rodzaj braku odpowiedzialności. Sama się łapię na tym, że czasami nie chce mi się myśleć o następstwach tego, co robią lub tego, czego nie robię. Jeszcze w ciągu roku szkolnego to pół biedy. Dopinguje mnie do tego myślenia cała masa różnych rzeczy, które są obowiązkowe — np. szkoła, plan zajęć, jakiś regulamin domowy. W czasie wakacji następuje rozluźnienie, nie ma już tego „bicza”, który by człowieka w jakichś ryzach trzymał. Po prostu wakacje.
Jesteśmy w czasie wakacji częściej sami, nikt nas nie pilnuje, nie poucza. To fajnie, że jesteśmy zdani na siebie, tylko, że okazuje się, iż jest to… bardziej męczące od tego „normalnego” prowadzenia za rączkę. A od rzeczy męczących chciałoby się uciec. Niestety, to jest właśnie błąd.
Nie myślcie, że jestem cyniczna. Żal mi Kaśki ogromnie, ale żałuję równocześnie tego, że aż musiał zdarzyć się wypadek, aby otworzyły mi się oczy na to, że wakacje i luz, to wcale nie luz dla szarych komórek. W końcu je mamy! A jak mamy, to nie po to, aby sobie zapleśniały…
MAGDA
____
U mnie na wsi ruch na drogach był na tyle niewielki (możliwe, że w 1975 nadal był tylko jeden prywatny samochód osobowy - ciemna Warszawa - u gościa, który dorabiał czy zarabiał jako taksówkarz), że mogłem sam chodzić do przedszkola (tak coś około kilometra miałem od domu). W latach osiemdziesiątych już się to zmieniło i musiałem po lekcjach odbierać z przedszkola młodszego brata. W każdym razie przed wakacjami w latach szkolnych nikt nas wypadkami na drogach nie straszył, ale filmy o nierozsądnym zachowaniu się nad wodą, utonięciach i skakaniu na główkę zakończonym paraliżem, były puszczane obowiązkowo. Bo to się zdarzało całkiem często i chyba w tym zakresie w obecnych czasach niewiele się zmieniło.
U mnie na wsi ruch na drogach był na tyle niewielki (możliwe, że w 1975 nadal był tylko jeden prywatny samochód osobowy - ciemna Warszawa - u gościa, który dorabiał czy zarabiał jako taksówkarz), że mogłem sam chodzić do przedszkola (tak coś około kilometra miałem od domu).
Oczywiście w mieście ruch też był mniejszy. Przejście przez ulicę czy wpadnięcie piłki na nią, nie stanowiło problemu. Ale wypadki pewnie też się zdarzały. Choć u nas nigdy się nie zdarzyło. Z ruchu drogowego pamiętam tyle, że drużyna harcerska w naszej szkole miała tzw. MSR czyli Młodzieżową Służbę Ruchu. Mieli białe zarękawniki i kierowali ruchem na jedynym przejściu dla pieszych w okolicy szkoły 🙂
A przy okazji wypadku, wszyscy zazdrościliśmy kumplowi, który w piątej klasie złamał rękę i dostał odszkodowanie, bo za odszkodowanie rodzice kupili mu neseser, z których później hulał do szkoły zamiast tornistra.
Twtter is a day by day war
Aaa... Odszkodowanie 😀 Matce się ostatnio, nie pamiętam przy jakiej okazji, zebrało na wspominki odszkodowaniowe. W podstawówce wywaliłem się na szkolnej przerwie gdzieś na podwórku i rozharatałem nogę na tyle mocno, że trzeba było szyć (bliznę mam do tej pory). Mama później o jakieś odszkodowanie się ubiegała, bo przecież byłem ubezpieczony.
- Jakby to była dziewczyna - usłyszała - to tak, ale chłopak...
I chyba nic nie dostała, albo jakieś grosze mniejsze niż ta danina wymagana co roku w ramach szkolnego ubezpieczenia.
Jasne, że były wypadki. Pamiętam jeden. Sylwię z równoległej klasy C (pierwsza albo druga klasa podstawówki) samochód potrącił na pasach w drodze do szkoły. Nie pamiętam co dokładnie się stało, ale trochę nie było jej w szkole. Na marginesie dodam, że rzeczona Sylwia była potem (w siódmej klasie) pierwszą dziewczyną, z którą chodziłem:) Czy chcesz ze mną chodzić? - pamiętacie to ważne pytanie? Sylwi zadałem je przez telefon:))
Odcinek typowo prewencyjny. Warto zauważyć, że winą jest obarczona wyłącznie połamana Kaśka, tzn. wypadek został skonstruowany w taki sposób, żeby jak najbardziej wzmocnić przekaz. Nie ma nadmiernej prędkości, słabej widoczności itd., dziewczyna włazi pod samochód na czerwonym i tyle.
Natomiast podoba mi się zwrócenie uwagi na codzienny kontekst - to, że ludzie robią różne niebezpieczne czy bezmyślne rzeczy i jest na to przyzwolenie tak długo, aż coś złego się stanie. Dopiero wtedy następuje fala oburzenia czy protestów, huczy przez chwilę... i ustępuje.