SZKOCJA. Oby nie zza krat [3]

NOWE WYZWANIA.

#Znaczenia słowa ‘wyzywać’

Kapitan ma pomysł:

– Jutro cumujemy koło Fort William, robimy przerwę i wejdziemy sobie na Ben Nevis! To NAJwyższy szczyt na wyspach, ale podobno lajtowy, taka wyższa Gubałówka, spacerek…

Płyniemy kanałem w kierunku słynnych schodów Neptuna. Kolejnego brytyjskiego NAJ: najdłuższej i najwyższej śluzy, a właściwie kompleksu ośmiu śluzowych pięter. Łącznie ponad 450 metrów długości i ponad 20 m wysokości. Będziemy śluzować się w dół i wracamy na poziom morza. Z pokładu łodzi widzimy, majaczący w oddali, jakiś górski masyw.

górka jak górka
może to ta?
no bo chyba nie tamta?

– Zobaczcie, śnieg na szczycie!
– Może to ten Ben Nevis?
– Eeeee, chyba nie.
– To może jakieś wyzwanie?
– W sensie czelendż?

droga do Fort William
przed nami Fort czyli Marina
Schody Neptuna – za nami

#Fort William

– Pobudka! szósta rano! Za godzinę mamy pociąg! Ruchy, ruchy załoga!
– Weźcie coś przeciwdeszczowego bo na razie pada.
– Dziwne, prawda?
– Spokojnie! Według prognozy o 10 ma przestać
– I co?
– W zamian za to zacznie wiać. Zapowiadają ponad 40 knotów (cokolwiek to znaczy?)
– To potem pokaże się słońce? Jak wczoraj i przedwczoraj…

Z przystani jedziemy pociągiem do centrum Fort William. Po drodze szybkie zakupy w Tesco: batoniki energetyczne, jakaś woda, mieszanka studencka.
– To może mały, symboliczny browarek, aaaaaaby tak triumfalnie na szczycie?
– Nie, nie! Zasady to zasady! Dyscyplina taktyczna obowiązuje do końca.

taki pociąg coś przypomina? Jakiś film?

Ruszamy pieszo przez miasto. Pada i nie zamierza przestać. Ortaliony na razie wytrzymują. Moje buty też – absolutnie wodoodporne (jak przysięgał sprzedawca). Tylko chłopaki mają nietęgie miny
– Co oni się tak wloką? – pogania Kapitan – w takim tempie do wieczora nie dojdziemy!
– Jest jeszcze rano, daj im się obudzić, zaraz ich zmotywujemy – próbuję tłumaczyć, ale nawet mina G. wskazuje brak wiary. Odległość między naszą, dorosłą trójką, a tamtą młodą dwójką, systematycznie rośnie, mimo, że na razie idziemy przez miasto: zwykłą, równą ulicą. Młodzi wyglądają dosyć żałośnie – jak człapiące żółwie.

W końcu dochodzimy do końca asfaltu.
– Witamy na szlaku na szczyt Ben Nevis – Informuje tabliczka – w normalnym tempie 4 godziny pod górę i 3 godziny na dół.
– Jak podkręcimy tempo, to może dwie godzinki z tego urwiemy.

Mnie pasuje. Kapitan? Wręcz podekscytowany. G? Mina coraz bardziej sceptyczna. Chłopaki? Lepiej nie mówić. Czekamy, by zrównali się z nami.
– Męska decyzja: kto idzie, kto zostaje?
Cisza
– Nie dojdą – prorokuje Kapitan i wyzywa na czym świat stoi. Napalił się na to górskie wyzwanie.
– To ostatnia szansa, by zawrócić – można poczekać w mieście, w kawiarni, na stacji. Mamy telefony – będziemy się komunikować. Czyli…? Chłopaki nie płaczą?
– Noooo, iiiiiidzieeeemyyyy – tempo odpowiedzi adekwatne do szybkości marszu.
– Zsynchronizujmy zegarki. 9:30 rano. Start!

Typowa polna ścieżka wije się lekko pod górę przez pastwiska pełne owiec. Barany są również obecne 🙂
– Kapitanie – mówię cicho – czy Ben Nevis to ta góra przed nami? – wskazuję palcem masywny szczyt, widoczny tuż przed nami.
– Raczej nie…
– Czyli Ben Nevis jest tam z tyłu? – powoli zaczynam coś przeczuwać, przypominając sobie wczorajszy widok z kanału.
– Raczej tak.
– Ciekawe czy chłopaki już wiedzą?
– [….]

#Fakap

Kątem oka widzę, jak mój Młody coraz bardziej odstaje od grupy. Tamci wyrywają do przodu, ja jestem po środku – jako łącznik wzrokowy z kupą nieszczęścia, która wlecze się z tyłu. A z tyłu, na błocie i mokrych kamieniach – Młody uprawia jazdę figurową w kaloszach.
O, już się nie ślizga – leży. Wstaje. Leży. Wstaje. Leży. Nie wstaje. Cofam się.
– Co się dzieje? – pytanie jest zbędne. Granatowy ortalion zmienił barwę na błotno-brązową
– Doskonałe maskowanie do gier terenowych! – próbuję dolać trochę wesołości. Efekt: jak oliwa do ognia.

Na szczęście, wzdłuż ścieżki, spływa wartki strumień. Zrywam grube liście paproci, zwijam je w gąbkę i próbuję posprzątać bałagan.
– Ideału nie ma, ale zanim dojdziesz do stacji, deszcz cię całkiem opłucze. Nie ma co się napinać.

Oddaję Młodemu swoje spożywcze zapasy, jakieś drobne znalezione w kieszeni, by przetrwał do powrotu reszty załogi.
– Wracaj do miasta i czekaj na nas. Nie masz odpowiedniego stroju, pogoda do dupy, nic się nie stało. Ja spróbuję dogonić resztę.
– Yhm.
– Zmieniaj kalosze na adidasy i ruszaj na dół.

A ja zasuwam w przeciwnym kierunku. Dawno nie byłem na górskich szlakach, chyba w tamtym poprzednim życiu? Ale pamięć komórkowa i automatyzmy działają. Wedle prognozy deszcz przestanie padać za półtorej godziny. Trzeba znacznie przyspieszyć, aby dogonić załogę. Ścieżka robi się coraz ciekawsza, sporo skałek, strumyków i innych przeszkód. Nagle z szybkością światła mija mnie jakaś postać. Jeśli ja się spieszę, to postać naprawdę pędzi. Nie byłbym w stanie jej dogonić, zwłaszcza, że obciążony jestem wodoodpornym, żeglarskim plecakiem. Niosę lustrzankę, jakieś pierdoły i kalosze Młodego. Ta postać to mój syn.
– A jednak się nie poddał – nie ukrywam dumy. Moja krew. Tylko po co tak zasuwa? Chce przegonić pozostałych? – A pozostali mają nade mną prawdopodobnie pół godziny przewagi.

Idę więc samotnie, czasami wyprzedzam jakieś grupki, rzadziej ktoś mnie wymija, gdyż narzucam dość ostre tempo. Pomimo złej aury jest wesoło i turystycznie. Ale padać nie przestaje. A nawet leje coraz bardziej. Chyba już mija druga godzina od czasu, gdy wyminął mnie Młody. Zadzwonię do G…
– Jak tam powyżej? Ahaaa, leje?! Tu jakby też. Dogonił was mój Młody?
– Dogonił i przegonił!
– Jak to?
– Przeleciał z szybkością światła i pobiegł dalej w stronę Kapitana.
– A gdzie jest Kapitan? – w podtekście: co się tam u was do cholery dzieje?
– Rozdzieliliśmy się. On idzie szybciej.

Jedynie Kapitan był w miarę dobrze wyposażony: zabrał ze sobą trapery. Czyżby ten szczyt był jego misją?
– OK, spróbuję się do niego dodzwonić.
The number you are trying to reach is currently unavailable – aha, pewnie chwilowo zgubił zasięg.

No to może wyślę mu SMSa. Godz. 12:46: „Czy jest tam Młody? Poszedł gdzieś w górę…” – bez odzewu.

Mniej więcej w połowie szlaku mijam górskie jezioro. Trasa nie jest oznakowana, ewidentnie brakuje strzałek znanych z polskich tras. Ścieżka się rozwidla, intuicyjnie wybieram prawą odnogę, chociaż nie wiem czy właściwą. Widoczność jest tragiczna, pode mną chmury, nade mną chmury. Nie widać już nawet miasteczka. Nie widać też szczytu. Za to można oblepić się mgłą. Tymczasem robi się dość nieciekawie: coraz zimniej, ciemniej, mokrzej i… głodniej.

Na dole mieliśmy ok. 15 st. C. Teraz temperatura spadła chyba o połowę. Leje już na całego (prognoza się nie sprawdziła) i zrywa się huraganowy wiatr (prognoza się sprawdziła). Wiatr siecze po twarzy i wbija w każdą szczelinę litry wody. Spocona, mokra koszulka ziębi podwójnie. Nieprzemakalne półbuty z goretexu sprawdzają się dobrze… ale w mieście na asfalcie. Tutaj co chwilę wpadają w błoto lub przechodzą przez strumyki, więc wilgoć znajduje drogę do ich wnętrza. W pewnym momencie trzeba pokonać wodospad. Zaiste romantyczny widok i fajna przygoda. W upalny dzień, jeśli można na szlaku ochłodzić stopy – ale nie dzisiaj. Nie ma możliwości przejścia przez wartki nurt suchą stopą. Wybieram najmniejsze zło i precyzyjnie wyliczam kroki. Może się uda przeskoczyć tylko na dwa zanurzenia?
– Chlup! – po raz pierwszy
– Chlup! – po raz drugi
Udaje się. Mogło być gorzej, gdybym wpadł do wody po kolana lub po pas. Ciekawe jak poradził sobie Młody w adidasach?

Górski strumień to dobry moment na uzupełnienie płynów. Zapasy oddałem Młodemu, więc chłeptanie wody wprost ze źródełka smakuje pysznie. Nie można zwalniać tempa, a ścieżka pnie się coraz stromiej, wije się zakosami, raz w lewo, raz w prawo. Wiatr – pomimo, że zabójczo zimny – przez połowę podejścia okazuje się pomocny. Gdy ścieżka zawija w lewo, wiatr dmie w plecy i popycha od tyłu, wystarczy tylko ustawić tułów jak żagiel i można przez moment odsapnąć. Gorzej jest, gdy szlak zakręca w prawo – wtedy trzeba walczyć podwójnie, tracąc siły zaoszczędzone przed chwilą. Prawdziwa huśtawka energetyczna, ale ze wskazaniem naprzód, pod górę. Wszystko do czasu, bo przyroda sprawia kolejną, cholernie niemiłą niespodziankę. Opłakaną w skutkach. Temperatura spada jeszcze o kilka stopni i rozpędzone wiatrem krople deszczu – zamieniają się w locie – w lodowe pociski, a te – atakują twarz i ręce zimnymi żądłami. Witamy w szkockiej strefie gradobicia!

Zmarznięty organizm w jednej chwili odmawia współpracy, jakby odcięto mu nagle dopływ prądu. O ile wilgotność ubrania można by jeszcze wytrzymać, to nagłe ochłodzenie zamienia ubiór w mitologiczną szatę Dejaniry, taką, która powaliła nawet samego Heraklesa. Pomimo, że ruch wytwarza zbawienne ciepło, to niestety ogólny bilans energetyczny pozostaje ujemny. Cholernie ujemny. Stąd i ruch wolniejszy. Na domiar złego nadal nie wiem, czy idę w dobrą stronę. Ścieżka nie jest oznakowana, a ślad rozpoznaję intuicyjnie – po tym, że żwir podłoża w jednym miejscu jest drobniejszy niż w innych. Może to nie przypadek i taki był zamysł twórców szlaku? Pod wielkim głazem spotykam skostniałą z zimna parę turystów. Korzystają z naturalnej osłony by przeczekać nawałnicę. Może to już pierwszy objaw montypythonowskiego obłędu, bo pytam ich:
– Excuse me, ist this the way to the Glasgow Airport?
Wybuchają śmiechem. Potwierdzają, że to dobry kierunek i że według ich obliczeń do szczytu pozostała może niecała godzina. I wtedy zza kolejnej skały, jak dobre duchy, wyłaniają się G. z jego synem. Ale tylko we dwójkę, bez mojego. Ups.
– Gdzie Młody? – szczękam zębami z zimna.
– Nie wiemy, minął nas wtedy i więcej go nie widzieliśmy.
– O kurwa.

Koniec przygody. Czas na misję ratowniczo-poszukiwawczą. Świetnie. Chłopaki oddają mi torbę mieszanki studenckiej. Nie ma się co rozczulać, ruszam dalej. Podobno do szczytu pozostało około 40 minut. Muszę dać radę, choćby na czworaka. Teraz przynajmniej mam konkretny cel. Zanim powiadomimy lokalne służby ratunkowe, zanim zadzwonię do domu, trzeba spróbować samemu. Czarne chmury dookoła… czarne chmury kłębią się w głowie – te są znacznie gorsze.
– Gdzie on się podział? Czy pomylił ścieżkę? Czy siedzi gdzieś za skałą? Czy jemu również odcięło energię?

Staram się orzechami oszukać zmęczenie. Widocznie robię to zbyt łapczywie lub mózg nie nadąża przetwarzać sygnału od zamarzniętych mięśni twarzy, bo w głupi sposób przegryzam dolną wargę. Czuję, jak błyskawicznie puchnie i zamienia się w odstający wałek.
– I ty orzechu przeciwko mnie?! Ale przecież w salonach piękności niektórzy płacą za spuchnięte wargi duże pieniądze! – w głupi sposób próbuję odegnać głupie myśli. Zawsze coś. Na całkiem serio życie byłoby nie do zniesienia.

Coraz wolniej idę naprzód. W zasadzie to już powłóczę nogami, a tam gdzie to tylko możliwe, podpieram się o wielkie głazy. W kurtce miałem żeglarskie, irchowe rękawiczki, na niewiele się zdają, bo można z nich wycisnąć strumienie wody. Widoczność ogranicza się do kilku, w prześwitach – kilkunastu  metrów. Nie ma jednak na co patrzeć – wyłącznie grafitowe, mokre kamienie i piargi. Białe obłoki, które otulały mnie poniżej – tutaj są czarne, ponure i groźne. Spotykam ludzi schodzących na dół. O ile na niższej wysokości turyści pozdrawiają się wesołym:
– haj, heloł, hałarju!
…to tutaj nie mają siły nawet podnieść dłoni w geście pozdrowienia. A większość z nich jest odpowiednio wyekwipowana. Nie to co ja: pieprzony niedzielny turysta. Nie mogę się jednak poddać. Muszę poznać prawdę. Pytam się krótko, lecz treściwie:
– Jak daleko?
– Już blisko, może 15 minut. Musisz przejść przez ten śnieg…
– Ja pierdolę, przez coooo?

Lecz gdy podnoszę głowę, przede mną rozpościera się biały, zmarznięty dywan. Resztkami sił wyciągam z kieszeni telefon. Coś mnie tknęło, by wsadzić go do plastikowej torebki, bo w kieszeni też chlupie woda. Odwijam zawiniątko i zgrabiałymi rękoma uruchamiam aplikację kamery.
– Godz. 14:05: – kurwa, byłem tu! Idę dalej! – nagrywam na pamiątkę lub jako materiał dowodowy dla śledczych.

Co jakiś czas mijam kamienne, stożkowe, kopce. Wyglądają upiornie – jak nagrobne pomniki straceńców. Gdyby nie lekka poświata bijąca z białego podłoża – nie byłoby chyba nic widać.
– O rany, Kapitan! – rozpoznaję skuloną postać wyłaniającą się z piekielnej otchłani.
Padamy sobie w ramiona.
– Spotkałeś mojego syna?
– Jak to? Przecież został na dole?
– [….] Aha. Wszystko jasne. Czy to jest ten szczyt?
– Nie, ale to bardzo blisko, pomogę ci.

Widzę, jak Kapitan kuli palce, więc ściągam plecak i odnajduję zapasowe rękawiczki. Przynajmniej w ten sposób mogę się odwdzięczyć. Podpierając się nawzajem wchodzimy w paszczę zawieruchy. A więc to jest szczyt Ben Nevis! Jakieś kamienne ruiny, wielkie głazy i noc w środku dnia. Jeszcze kilka osób tu doszło. Ale wśród sylwetek, bezskutecznie szukam tej znajomej.

Tamci proszą nas o zdjęcia. Są dumni z osiągnięcia. Mają ciepłą, nieprzemakalną odzież do wspinaczki górskiej. Kapitan, klnąc pod nosem, mozolnie próbuje zdjąć, założoną przez chwilą z wielkim trudem, rękawiczkę.
– Pstryk!
– To pstryknij i nam! – Godzina 14:32 zapisuje się na karcie pamięci.

Te ostatnie kilkaset metrów, niezdarnie człapiąc po śniegu, pokonujemy w czasie około trzydziestu minut (obliczono na podstawie zapisów na karcie pamięci telefonu – przyp. autora). Z pewnością przy pięknej pogodzie byłby to przyjemny, górski spacerek. Dzisiaj to masakryczna porażka. Gdybyśmy mieli siłę, moglibyśmy obliczyć, że od wejścia na szlak minęło pięć godzin. A przed nami jeszcze przecież powrót! I poszukiwanie Młodego. Zejście ze stoku bywa nawet cięższe niż podejście, gdyż pracują zupełnie inne partie mięśni. Kręgosłup zostaje bardziej obciążony, a zgodnie z prawami fizyki, ciało, które nabierze szybkości, nie daje się łatwo zatrzymać. Zwłaszcza, gdy jest mokro i ślisko.
– A teraz pomóż mi zejść na dół – brzmi jak ostatnia wola.

Chwytamy się pod ręce i prowadzimy, jak wesoły tandem po imprezie. Bezsprzecznie zabawny widok dla osób postronnych. Gdyby byli tu jacyś postronni i mieli jakiś widok. I gdyby komukolwiek było tu do śmiechu. Pokonujemy najtrudniejszy, zaśnieżony odcinek. Potem te grafitowe kamulce. Kapitan ciągnie mnie w głąb chmury, piekielnej, głuchej, czerni.
– Hej coś mi się nie zgadza! Jesteś pewny, że dobrze prowadzisz? – Intuicyjnie próbuję rozpoznać drogę, a raczej bezdroże.
W nieznanej przestrzeni, poruszamy się po omacku i tracimy orientację. Trzeba jednak wyostrzyć zmysły. W sytuacji ekstremalnej trudno wymagać czegoś więcej od kolegi, gdy nie można polegać na sobie samym. A Kapitan też już zdaje się mieć wszystkiego dosyć.
– Zobacz na ten drobniejszy żwir, który chyba tworzy ścieżkę! – dzielę się swoim odkryciem. – Różnica jest mało widoczna, ale tylko dzięki niej tu trafiłem.

Przyznaje mi rację. Już nie zgubimy tego tropu. Teraz trzeba tylko pokonać słabość. Tylko. Ale jak? Jeśli masa krytyczna została dawno temu osiągnięta i przekroczona. Plecak ciąży jak kamień, w butach przelewa się woda, a dodatkowo pojawia się całkiem nieoczekiwana i dość uciążliwa przeszkoda. Założone na dzisiejszą wyprawę spodnie dresowe nasiąkły wodą i ważą kilkukrotnie więcej, niż jest w stanie utrzymać gumka. Prozaiczna, głupia sytuacja, gdy zesztywniałą z zimna ręką trzeba podciągać spodnie. Na szczęście mam czarodziejski plecak z kilkoma magicznymi przedmiotami, które ratują sytuację.

  • Amerykańska, srebrna taśma klejąca duct tape. Internet pełen jest różnych, pomysłowych zastosowań tego genialnego wynalazku: od łączenia rur, po uszczelnianie skrzyń z amunicją, albo doklejenie prześcieradła do burty łodzi, by tworzyło ekran. Ale czy ktoś wymyślił, że taśma może posłużyć do przyklejenia gaci do tułowia? A ja niniejszym zgłaszam taki patent.

Wspólnie z Kapitanem próbujemy taśmą okręcić mnie w pasie i przy kostkach. Może wyglądam teraz jak lump, ale moja efektywność rośnie. Grzebiąc w plecaku natrafiam jeszcze na coś:
– Termiczny podkoszulek biegowy! Zobacz, nawet o nim zapomniałem, był w plecaku gdyby przytrafił się nam na wyjeździe jakiś jogging…

Szybki striptease i wreszcie mam na sobie coś suchego i ciepłego. Cóż za rozkosz! Przynajmniej przez chwilę, bo przecież trzeba jeszcze założyć mokrą bluzę i mokrą kurtkę. Ale ta chwila jest dosłownie bezcenna, ponieważ wyzwala dodatkowe pokłady energii. Zupełnie jak w tej reklamie, gdzie do pluszowej zabawki zaaplikowano lepsze baterie i zabawka odżyła. Dostaję więc drugie życie. Mogę wstać, mogę iść, mogę biec! Metamorfoza. Jak Feniks z popiołów. Człowiek to dziwna istota, wystarczy, że dostanie trochę ciepła i od razu lepiej działa. Ale te wszystkie cudowne rzeczy utonęłyby w ulewie, gdyby nie żeglarski, gumowy worek, szczelnie skręcany i spinany plastikową klamrą. Całkiem logiczne: morski, plecak sprawdza się w górach. Podczas, gdy tak zwane plecaki turystyczne, zaopatrzone w wodoodporne suwaki i niewiadomojakie membrany – chłoną wodę jak gąbka.

I właśnie wtedy dzwoni telefon: Na wyświetlaczu: G. Konsternacja. Czyżby miał hiobowe wieści?
– Znaleźliśmy gooo! Halooooo! Mamyyy młodegoooooo! – G. próbuje przekrzycześ wichurę.
– Gdzieee? Nieważne, bierzcieeeee goooo naaaaa dół! Naaaaa dół!

Jeszcze raz się udało. Nie wiem jak, nie wiem kiedy i dlaczego. Grunt, że się udało.
– Kapitanie zobacz! Przejaśnia się! Huragan przegania chmury! Jakie widoki… Pstrykaj zdjęcia… Ja sobie stanę na tym kamieniuuuuuuuu…
Nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd, wiatr podrywa mnie w górę, podcina nogi i rzuca o skały jak snopkiem słomy, a przecież do najmniejszych nie należę. Więc leżę jak długi. Czapka gdzieś odfrunęła, ale ujęcia pozostają. Pstryk! Tym razem obaj wybuchamy śmiechem.

– Zobacz, nawet strumyk płynie do góry!
Rzeczywiście: wiatr dopada do górskiego potoku i próbuje odwrócić jego bieg – porywając pod górę całe warstwy wody. Niesamowite, ile magicznych rzeczy wydarza się wokół nas. Wystarczy tylko szerzej otworzyć oczy i umysł. Gdy docieramy wreszcie do miasteczka, nawet próba suszenia bielizny łazienkową suszarką do rąk – w publicznej toalecie – może być magiczna. Uwierzcie mi! Wiara czyni cuda.

A wieczorem, na jachcie, jak to na jachcie – odpoczywamy: pełen melanż na pokładzie, bo oczywiście szkocka pogoda zmienną jest. Znów świeci słońce i jest ciepło. Nawet gorąco. Szkocka. Ta pogoda. Single Malt.

wieczorem, wieczorem, wieczorem, Panie Janie kochany…

Już nigdy, przenigdy nie będziemy drwić z ludzkiej niefrasobliwości, brawury lub głupoty, gdy w wiadomościach podadzą sensację, że znowu ktoś wyruszył w góry bez odpowiedniego przygotowania i spotkał tam – tak zwane – zmienne warunki atmosferyczne. Na żywioł nie ma mocnych. Liczy się tylko szczęście. Dziki fart. Przeznaczenie?

Tymczasem, przy pięknej słonecznej pogodzie odpocznijmy chwilę na forum i zbierzmy siły, gdyż c. d. być może nastąpi.

Kolejny dzień skąpany w słońcu. Wiadomo! Szkocja. Wszystko w kratkę.

Krok wstecz, czyli też naprzód, ale w odwrotnym kierunku | albo dalej

Jedna uwaga do wpisu “SZKOCJA. Oby nie zza krat [3]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *