Pan Samochodzik w matni czasu cz. 6

Rozdział 6.

Dziwna wizyta. Pokerowa rozgrywka. Karty na stół. Nie tylko karty.

– Powiedział Pan, że przyjechał tu samochodem? Naprawdę? – zapytał nowy znajomy, gdy szliśmy w stronę parkingu – a gdzie on jest?
– O tam, w tamtych zaroślach – wskazałem wysokie trawy kilkadziesiąt metrów dalej.
– A dlaczego nie stanął pan na parkingu?
– Dobre pytanie, bo ja chyba przyjechałem… no jakby tu powiedzieć… z innej strony. A pańskie auto? O, naprawdę? To pańskie? – nie kryłem zdziwienia, ale w zasadzie powoli coś zaczęło się układać. Na razie nie wiedziałem co z tej układanki wyjdzie, ale poszczególne klocki zazębiały się i zaczynały do siebie pasować.
– Tak, to mój – z nieukrywaną dumą odparł rozmówca.
– A dlaczego pański samochód ma żółte tablice rejestracyjne? A wszystkie inne mają białe? – nie chciałem go urazić, stąd chyba dość bystro skierowałem rozmowę na inne tory, obejmując wzrokiem teren parkingu. W zasadzie to nie rozpoznawałem żadnej marki, ani żadnego modelu wśród stojących tu pojazdów. No ba! Za wyjątkiem tego jednego. Ale czy posiadanie Malucha to taka duma? Może jakoś specjalnie się wystarał? Dostał na talon z zakładu pracy? Może zasłużył na jakąś nagrodę od dyrekcji? Albo kupił za bony w Pewexie, jeśli pracował za granicą, na placówce i chce się pochwalić? Powiedzmy, że rozumiem, no ale bez przesady. Nie był to jakiś szczyt luksusu i na każdej ulicy można było spotkać takiego Fiacika w dowolnym kolorze, nawet w takim zielonym.

Rozmówca jakby nie usłyszał pytania, bo siedział już w środku Malucha, próbując zdjąć antykradzieżową obejmę z kierownicy. Następnie sięgnął pod fotel i wyciągnął radyjko.
– To co? Wyjeżdżamy? Ja stanę na poboczu i poczekam, a pan będzie jechał za mną. OK?

To chyba był dobry pomysł. Po wypadku i tych wszystkich dziwnych zdarzeniach nie powinienem jechać do miasta w takim stanie emocjonalnym. Miałem jednak wątpliwości, w sumie znałem człowieka kilka chwil, ale przecież pozostawał dług wdzięczności. Musiałem mu oddać pożyczone pieniądze i dobrze by było wysuszyć jednak pozostałe części garderoby. W tej bazarowej koszuli wyglądałem jak klaun.
– Do Pana?
– To naprawdę niedaleko, mieszkam w Zalesiu Górnym.

Po wyjechaniu z trawiastej kryjówki błysnąłem Maluszkowi światłami i w pewnej odległości ruszyłem za nim. Rzeczywiście, po przejechaniu około dwóch kilometrów główną szosą, skręciliśmy w prawo. Za chwilę skończyła się droga asfaltowa i zaczęła gruntowa, z milionem dziur i garbów. Jechałem powoli za samochodem mojego nowego znajomego, umiejętnie omijając wertepy. Już przez taki jeden trochę się dzisiaj wydarzyło i powiem szczerze – jak dla mnie to było aż nadto.

Minęliśmy kilkanaście różnych domków i zatrzymaliśmy się przed ostatnim na tej ulicy. Kierowca Malucha wyskoczył ze swojego wozu i podbiegł do mnie.
– O rety! Ja chyba śnię?! – Zaczął dotykać karoserii wehikułu.
– Wie pan, że ja mam dzisiaj podobne wrażenia… Może coś się dzieje z ciśnieniem? Myśli pan, że idzie na deszcz?
– Nadchodzi burza… – jego słowa wybrzmiały zagadkowo. Owszem świeciło słońce i było ciepło, jak w jakiejś Kaliforni, no ale znowu nie aż tak parno, by miało zagrzmieć. Tymczasem gospodarz otworzył bramę i na ulicę wyskoczyło kilka kur, a on próbował zagonić je z powrotem na posesję. Udało się
– Wjeżdżamy!

Mój nowy znajomy mieszkał w drewnianym domku zrobionym z podkładów kolejowych.
– To dlatego, że poprzedni właściciel był kolejarzem i załatwił sobie tanio materiał, wie pan, jak to za socjalizmu było. Kupiłem go, po jego śmierci, od jego córki, która nie chciała tu mieszkać. Wyprowadziła się od ojca, po ślubie, do Warszawy i wie pan, praca, dzieci, szkoły blisko. A dla mnie ideał, cisza, spokój… Udało mi się nawet uprzedzić w transakcji taką znaną spikerkę telewizyjną, no tę, co taka ładna była, blondynka, z mężem wodniakiem… Jak się ona nazywała?
– Tę? Serio? Ale jak to ładna była? No przecież jest…
– Hmmm, w pewnym sensie na pewno, o ile starość jest ładna. Pan się zajmuje zabytkami to pan wie.

Nie rozumiem, “jak to za socjalizmu?” chciałem powiedzieć, ale tylko pomyślałem i ugryzłem się w język, bo coraz mniej dzisiaj rozumiałem. Weszliśmy do środka. Przeprosiłem gospodarza, czy mógłbym skorzystać z łazienki, tak wiem, że to nietypowa prośba, ale miałem dziś przygody, wpadłem w wodę, potem ten bazar, potrzebuję 10 minut i jakiś ręcznik, obiecałem że szybko się uwinę. Mój nowy znajomy w mig się zorientował, zakrzątnął, przyniósł mi nawet wygodne spodenki i bluzę, abym się przebrał.  

Wkrótce wróciłem do salonu. było tam swojsko i miło. Rozglądałem się wokół.
– Ma pan tu niezłe zbiory… To jakieś muzeum etnograficzne? – Zażartowałem – Nie pamiętam, żeby było na naszej ministerialnej liście. Na przykład ta kolekcja hmmm… drobiowa? Koguty, koguciki, kury? Coś mi przypominają… Dobrze, że nie nie ma tu kłobuka!
– Miałem nawet gdzieś to wysłać, do Internetu, bo szukali pomysłu na logo, ale rozeszło się po kościach…
– Dokąd wysłać?
– Było, minęło. Nielot wyżej płotu nie poleci – odpowiedział wesoło gospodarz.

– Ale swój kurzy rozumek ma. A niektórzy i tego… Pan już chyba się domyśla kim ja jestem? – Tym razem to ja postanowiłem przejść do kontrataku, stosując pokerową zagrywkę “sprawdzam”. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałem, bo przecież z kart to uznawałem tylko grę z harcerzami, w tysiąca albo w Macao.
– Proszę pana, ja się na nic nie zamykam, mam bujną wyobraźnię, ale staram się myśleć trzeźwo, choć dzisiaj to chyba będzie trudne. Czy pan jest synem tego Pana Tomasza? No, Samochodzika?
– Jak to synem? – Spytałem zaskoczony, jakbym ujrzał u niego co najmniej karetę króli przy moich blotkach. Przecież byłem zdeklarowanym starym kawalerem, a jednocześnie na tyle poważnym człowiekiem, by nie wplątać się w jakieś nieformalne związki, których skutki…
– No nie wiem – gospodarz przerwał mój tok rozumowania – Tak naprawdę, to właśnie tak sobie to kiedyś wyobrażałem. A może bliskim krewnym?
– Ja nazywam się Tomasz NN, jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki.
– Serio? – Jego szczery uśmiech zamienił się w równie szczere zdumienie.
– Czy ja nie wyglądam serio? Przepraszam, rzeczywiście, aktualnie może nie wyglądam, ale to wyjątkowa sytuacja. Pierwszy raz coś takiego mnie spotyka. Ma pan rację i rzeczywiście ma pan podstawy, by powątpiewać w moje słowa. Ale proszę zaczekać… – Zacząłem nerwowo szukać portfela w kieszeniach nowej koszuli – O, proszę bardzo! Tu jest moja legitymacja służbowa, dowód osobisty, prawo jazdy yyyyy – niestety w tym momencie głos mi się załamał. Wszystkie dokumenty były na tyle mokre, że pod wpływem ciepła w kieszeni ich strony mocno sprasowały się ze sobą. Trzymałem w ręku zielone okładki dowodu osobistego, lecz nie dało się ich rozłożyć. Podobnie z kremową obwolutą prawa jazdy. Legitymacja służbowa miała co prawda najgrubsze, tekturowe okładki, ale przy próbie powolnego ich rozłożenia ujrzałem, jak papier w środku ulega rozdarciu i musiałem natychmiast przestać.
– Niech się pan nie przejmuje, powolutku osuszymy dokumenty, spróbujemy rozkleić kartki, nie takie rzeczy się robiło. W poniedziałek pojedziemy do Piaseczna, do Urzędu Gminy, tam jest bardzo sympatyczna obsługa, na podstawie Pańskiego numeru PESEL postaramy się wyrobić nowe dokumenty, zaczniemy od dowodu osobistego, bo ten to powinien Pan dawno wymienić na plastikowy. A czy korzystał Pan z aplikacji “M Obywatel”?
– Na plastikowy? Do Piaseczna? Ale ja mieszkam na Starym Mieście. Aplikacji? Kiedyś aplikowałem do ORMO, ale potem się wypisałem.
– Niech się Pan nie martwi, teraz wszyscy wszędzie wszystko o panu wiedzą. Cyfryzacja, optymalizacja, infiltracja, globalizacja, człowiek się już w tym gubi. Ale maszyny nie.
– O czym pan opowiada? To jakiś Orwell?
– Orwell to był początek, on tylko wyznaczył trendy, niejako dał pomysł. A w którym roku się pan urodził? 
– W 1929.
– Ups, a nie wygląda pan… Praca w ministerstwie tak konserwuje? – zabrzmiało w jego ustach jak dowcip więc i ja się zaśmiałem – No to wywołamy w urzędzie niemałe zdziwienie, aż sam jestem ciekaw co się wydarzy i jak zareagują te ich systemy – kontynuował. 

W tym momencie zadzwonił dzwonek do furtki – przy ogrodzeniu zaparkował biały dostawczak, znany nam z targowiska, a przed bramą stał znajomy handlarz, widocznie się przebrał, bo był cały na biało – w białej koszulce i białych krótkich spodenkach.
– Dzień dobry, dzień dobry, witam ponownie, jak się bawicie? – powiedział niby tak samo, ale jednak jakoś inaczej.
– A gdzie pański warszawski akcent?
– Eeeee, to taki bazarowy image, tak jak dresik – zostawiłem w busie – zaśmiał się serdecznie – teraz możemy porozmawiać normalnie. Co my tu mamy? O, widzę, że nieźle się tu lustrujecie, koledzy działają pod przykryciem, czy jak? Trzeba wymienić dowodzik na nowy? A te stare na sprzedaż? Macie takich więcej? Teraz można na nich nieźle zarobić – handlarz zachowywał się dość bezpośrednio, lecz w granicach przyzwoitości. W końcu pewnie miał do odegrania jakąś kolejną rolę, niczym wyciągniętą z klasera na stare znaczki i ja to rozumiałem i szanowałem – Zapewne też niejednokrotnie bywał na Perskim Targu i potrafił zmieniać nie tylko koszulki, ale także konwencje.
– A co to za kurnik? zagaił przybysz niby z innej beczki, nie wiedząc przecież, że ten temat już omawialiśmy – Nie chce kolega tego sprzedać i za ile? – może i zmieniał akcenty, ale jedno pozostawało niezmienne. Musiał chyba mieć w głowie kalkulator, który wszystko przelicza.
– Nnieeee, lubię te figurki i obrazki, trochę historii mojego życia w tej kolekcji jest zapisane. O widzi Pan, ten przyjechał z Paryża, na wycieczce byłem, to symbol Francji. A tego malowała moja ciocia, domorosła artystka. Kopiowała obrazki z różnych opakowań, na przykład po bombonierkach, używając zapałki lub wykałaczki.
– Jak to?
– Zanurzała koniec patyczka w farbie olejnej i stawiała kropkę, obok następną i kolejną, Tysiące kolorowych kropek.

– No dobrze, przejdźmy do biznesów, to ja przyniosę towar z samochodu.
– A ja mam tutaj literaturę, czyli komiksy. Proszę bardzo… Żbiki – cały komplet!
– Do sprzedania? Za ile? – on znowu swoje, pomyślałem.
– Nie, nie, skądże, dopiero skompletowałem. To znaczy odkupiłem. Kiedyś miałem, sprzedałem, a teraz… no taki powrót do przeszłości.
– Chyba do przyszłości – wtrąciłem się do ich konwersacji – taki film leciał w kinach, jakoś chyba nie dawno – nie widziałem tego filmu, rzadko chadzałem do kina, ale widocznie powiedziałem coś zabawnego, bo obaj się zaśmiali. Postanowiłem jednak uważać co się mówi, bo handlarz najwyraźniej od razu się czepiał za słówka.

Handlarz wyszedł do samochodu, a gospodarz, jakby tylko czekał na tę chwilę:
– Z pana to jednak żartowniś, myślałem, że bardziej sztywniak, tak jak ten pana krewniak i na dodatek imiennik, he, he.
– Ale coś jaśniej?
– No ten detektyw, muzealnik, co był kustoszem. No, tak! Kustoszem – Tak gadał przecież ten od mebli na targu. Pan też jest jakimś kustoszem? Myślałem, że każdy kustosz to sztywniak. No i ta stylówka, co za podobieństwo, fryzura, okulary, a ten samochodzik!? Klasa!
– Ale..

– No, już jestem! Mam tu trochę fantów. Cała torba! Wziąłem kilka świeczników, nikt na targu nie zwracał na nie uwagi, a też są ze skrytki w mieszkaniu. Jakieś znaczki pocztowe, tamte kolczyki, jest chyba trochę szmelcu, przykładowo taka pamiątka z wczasów w Hurghadzie, do niej nie było żadnych papierów…
– Pan pokaże… ciekawa, ale to pewnie odlew z cementu, robią masowo takie egipskie figurki, potem malują na stare i “ten dollars” za sztukę!
– Dokładnie! Ale ta zapalniczka, co gra walce wiedeńskie – jej tanio nie sprzedam, widać że konkret! Zippo wysiadają.
– Świetnie, pan Tomasz pomoże ocenić autentyczność tego wszystkiego, zna się na tym, a ja poszukam materiałów źródłowych. No kto by pomyślał. Co za szalony dzień. A co z papierami?
– Faktycznie, druga walizka i jeszcze jedna torba. Pan Tomasz, Tak? Pomoże mi pan? Z samochodu…
– Jasne, chodźmy.

A gdy byliśmy za drzwiami:
– Wy dwaj się znacie? – badawczo zapytał handlarz.
– Poniekąd, a co?
– A to nic, nie było tematu. Mam swoje zasady. To nie piłkarski poker. Proszę wziąć ode mnie tę tutaj, a ja wezmę jeszcze tamtą i wracamy.

Siedząc przy dużym drewnianym stole mieliśmy niezłą zabawę, jakbyśmy cofnęli się w czasie do dzieciństwa. Z jednej walizki wyjmowaliśmy kolejny artefakt, potem, w drugiej szukaliśmy do niego milicyjnych papierów, a gospodarz grzebał w stercie komiksów i porównywał z rysunkami. 

Tymczasem handlarz widocznie jeszcze sobie o czymś przypomniał: 
– Mam chyba coś, co was zaciekawi, zaraz przyniosę. Wstał od stołu, pobiegł do samochodu i po chwili wrócił niosąc to coś, zawinięte w pożółkłe gazety. Odwinął pakunek i oczom ukazała się podłużna, czarna, skórzana sakwa, zasuwana na metalowy zamek błyskawiczny.

Korzystając z chwili przerwy gospodarz poszedł do kuchni przygotować kanapki i obiecaną herbatę. Handlarz siłował się z suwakiem, ten wyglądał na stary, dawno nie otwierany, a w środku podobno były jakieś precjoza.

Mnie natomiast zaciekawiły gazety, które odłożył na stole. Była tam pierwsza strona z Życia Warszawy i przykuwający wzrok nagłówek: “Tajemnicze zniknięcie znanego muzealnika i detektywa, czyżby Niewidzialni wrócili?”. Spojrzałem na datę. Jutrzejsza! Coooo? Jak to? To była już przesada! O co w tym wszystkim chodzi? Ktoś mnie wkręca? To jakaś potężna mistyfikacja. Akurat na tym filmie byłem, na pokazie w naszym Ministerstwie, taki młody reżyser prezentował, syn Jana Machulskiego, który też przyszedł na pokaz. Drżącymi rękami złapałem gazetę i przeleciałem tekst wzrokiem:

“udał się na umówione spotkanie…”, “uliczni świadkowie potwierdzają… widzieli…”, “nie dojechał…”, “zaalarmowana Milicja pojawiła się szybko na miejscu…”, “aresztowano jedną osobę, pracownika…”, “miał dobrze podrobione dokumenty, lecz nie zmylił czujności funkcjonariuszy…”, “ktokolwiek widział… ktokolwiek wie o losie zaginionego…”

Oczy zaszły mi mgłą. Myśli wirowały w głowie. Bezwolnie obserwowałem, jak handlarz kombinuje z otwarciem zamka błyskawicznego, ledwo udało się go rozruszać. Przesuwał suwak to w prawo, to w lewo. To rozsuwał, to zasuwał. Rozsuwał i zasuwał, otwierał, zamykał… Na chwilę pojawiało się  wnętrze sakwy, ponownie zamykało. Wolność… Zamknięcie… Wolność… Ponownie zamknięcie…  Ja tutaj… On tam… On tutaj… Ja tam… Ja to ja… A on gdzie? Czy to też ja? Uwolniłem się? Otwarły się nowe możliwości? Zaraz zwariuję. Może lepiej było nie ruszać tej gazety? Tego suwaka… Co się dzieje… Na jednym końcu coś, o czym skrycie marzyłem: uwolnić się, zacząć od nowa, a po drugiej stronie te stare układy i tamto znużenie… A przyjaciele? I znowu ten suwak… Po jednej stronie są wszyscy… Winnetou, Dyrektor Marczak, dorośli już harcerze, moi przyjaciele, ale i nowi, młodzi. Nawet ten Bigos, który mnie denerwuje, ale jednak pamięta, dzwoni… A tu? Nikogo! Jacyś obcy ludzie… Tu jestem sam, samotny, po drugiej stronie tego cholernego suwaka…

– No już jestem, proszę kanapeczki, częstujcie się, żona nawet ciasto upiekła nim wyjechała. Czym chata bogata.

– Panowie, ja się coś źle poczułem – wymamrotałem – może przez te słońce, a wcześniej miałem nieoczekiwaną kąpiel i inne takie…
– Topił się pan?
Czy się topiłem? Może nawet utonąłem. W oczach mi się dwoiło chyba. Co ja bredzę, jaki suwak? Jeden? Czy dwa nałożyły się na siebie? Przeniknęły? Nie, to nie żaden suwak. To oś czasu! I ktoś nią manipuluje. Szarpie… przesuwa?!

– No i sezam się otworzył! Zobaczcie sami…

Wziąłem łyk gorącej herbaty, aby się otrząsnąć. Tamci dwaj już zaczęli oglądać zawartość sakwy. Dotknąłem skóry.. Była stara, gruba, porządnie wygarbowana i dobrze zachowana, mogła kiedyś służyć jakiemuś lekarzowi, hmmmm, albo…

W środku była broszka w złotym kolorze, wysadzana kamieniami, trzeba się będzie dokładnie przyjrzeć. Ponownie zaczynałem myśleć trzeźwo i analitycznie.
– Co my tu mamy jeszcze? Złota obrączka z diamencikiem! Popatrzcie, wygrawerowano napis! Poproszę o kawałek szmatki!
– i Co? – Spytał gospodarz.
– Litery: AF+GD i cyfry: 9.5.34.
– Jest jeszcze fotografia! O la la! A co to za gagatek? I to w mundurze SS? Fiu, fiu! Chyba nam się trafił niezły pan młody, bo nawet zadedykował zdjęcie „Meiner geliebten Gertrud”.

Najciekawsze było jednak to, co leżało pod zdjęciem: oto dwie kartki zapisane starannie, drobnym, ale twardym, kanciastym pismem, a pod spodem niewielka mapka, jakiś szkic z uliczkami i zaznaczonym domem.

Ja już wiedziałem kim był mężczyzna na zdjęciu. Kiedy poszukiwaliśmy skarbów pułkownika Königa czytałem również raporty z przesłuchań Alberta Forstera, gauleitera Gdańska. On, podobnie jak König, oprócz złej sławy wojennego zbrodniarza, okradał muzea z dzieł sztuki. Ponieważ cały czas stacjonował w jednym miejscu – w Gdańsku, mógł sobie pozwolić na metodyczny rabunek i ukrycie skarbów. Myślałem, że gdy poznam metody Forstera, łatwiej będzie rozwiązać zagadki pułkownika. Niestety, w śledztwie Forster nie powiedział ani słowa. A później… No właśnie. Dostał wyrok śmierci i zniknął, a dokumenty zabrano i kazano zapomnieć o tym, że kiedykolwiek je miałem w rękach.

Ten list to być może było coś! Może jakiś przełom? Albo bomba z opóźnionym zapłonem? Na razie zabezpieczona, ale gdyby dowiedzieli się o tym tamci ludzie? Oni nie znają się na żartach. Wtedy zapalnik może się uruchomić, a wtedy? Trzeba to jakoś delikatnie rozegrać, niczym saper na polu minowym.
– Skąd pan ma takie bibeloty? – spytałem.
– Jakie bibeloty? To prawdziwa biżuteria! A i liścik ze zdjęciem autora to gratka dla miłośników starych dokumentów. Kiedyś takich rzeczy nie można było wystawiać na allegro, bo podły mundur i te sprawy. Jeszcze by mnie zablokowali, a mam tam niezły zarobek, ale pewnie uda się sprzedać gdzieś na boku. Na targu wszystko już jest, nawet płyty z mowami Hitlera…

– Tak, tak, niebywałe – musiałem zachować nerwy na wodzy, bo jeśli się handlarz zorientuje, że mi zależy na liście i tamtym planie, to nigdy ich nie zdobędę. Mogłem oczywiście – jako urzędnik ministerstwa – zarekwirować te rzeczy, ale jesteśmy tutaj sami, gdzieś pod lasem, nawet dokładnie nie wiem gdzie. A handlarz nie wygląda na lebiegę, a kto wie, po czyjej stronie stanie nasz gospodarz. Trzeba inaczej zagrać. A na pewno zmylić jego czujność. Skierować na boczne tory.
– Ale, że Pan taką wspaniałą broszkę przetrzymał… no, no, no! – nie kryłem zachwytu – Za ile pan by ją oddał? Wygląda na starą niemiecką. Pewnie Lubeka, hanzeatycka robota, może mieć ze dwieście lat, albo i więcej?
– Naprawdę? – wyraźnie podskoczyło mu ciśnienie… – E, to ja nie wiem czy chcę to sprzedawać.
– No co pan? Albo rozmawiamy poważnie, albo jak pensjonarki – udałem oburzenie.
– W zasadzie to ja jadę za tydzień do Berlina…
– Zachodniego?
– Ha, ha, ha! – Pan znowu te swoje żarty…
– Dobra, zawrzyjmy układ, ja panu wycenię rzetelnie tę broszkę, każdy kamień opiszę i tak dalej i nic od pana za to nie wezmę? Dobrze?
– O! i to jest świetna propozycja! – ucieszył się tamten, a w oczach widziałem jak mu tańczą te funty, dolary, marki.
– Ale jest jeden warunek.
– E?
– Te papierki, ja ciągle uczę się niemieckiego, a to jakiś starogermański. Mam słabość do takich starych listów. No ale słowo się rzekło – ja od pana nic nie wezmę. Ale tak się dzisiaj pokręciło, że jestem dłużnikiem naszego szanownego gospodarza. Czy możemy umówić się tak, że w ramach dobrej trójstronnej współpracy… Pan by jemu, a ja sobie tutaj jakoś, no… – porozumiewawczo mrugnąłem okiem do nowego znajomego i od razu zauważyłem błysk w jego oku. On się domyślił, że coś wiem.
– Za dwie stówki oddam.
– Taki nabazgrany list, bez datowania i podpisu, za dwie stówki? – włączył się gospodarz – sam pan słyszy – super oferta i ekspertyza od faceta z ministerstwa gratis!
– No dobra, niech stracę, stówa i sprzedane – rzucił handlarz.
– To ja proponuję pięćdziesiąt, a zdjęcie też panu opiszę, że nie jakaś fotokopia. To jeszcze parę groszy wpadnie.
– Dobrze, już dobrze, przybijmy piątkę. Proszę gadać o tej broszce, jak najwięcej! Muszę mieć dobrą legendę!
– Ale musi pan nam opowiedzieć skąd wziął pan tę torbę – dodałem.
– Aaa, załatwiłem niedawno zlecenie od gminy wyczyszczenia takiego jednego mieszkania kwaterunkowego. Okazało się, że mieszkał tam, bo właśnie zmarł, jakiś oficer polityczny z czasów powojennych. Słuchajcie, czego tam nie było, ruskie ordery i niemieckie albumy ze zdjęciami, takie prywatne, wiecie… wakacje w Alpach, stare zdjęcia Gdańska, świadectwa szkolne z lat trzydziestych. Całe mieszkanie miał tym zawalone, pewnie brał jak leciało, jak jeździł na inspekcje poniemieckich biur. I to też tam było, pewnie znalazł w jakimś biurze, po Niemcach. Jak patrzyłem na zapiski, lokalizacje dokumentów, to chyba całe Pomorze zjeździł z tym swoim szabrem.

W tym momencie chyba nie posuniemy się dalej, ale nie wszystko stracone, trzeba będzie zerknąć do archiwum kartograficznego, a od niego i tak więcej nie wyciągnę. Lecz jest szansa, że poczyniłem milowy krok na przód. On pozostałe dokumenty sprzedał, natomiast nie powinno być problemem, aby odszukać w terenie szkic mapy – pomyślałem.

Gdy dopięliśmy tę transakcję, gospodarz wrócił do swoich tematów. Pomogłem mu w oszacowaniu wartości przedmiotów z milicyjnego archiwum, trochę się potargowali, pożartowali o kolorowych zeszytach i kapitanie Żbiku, ale ostatecznie dobili targu. Ja już myślami byłem zupełnie gdzie indziej. 

– No to co? może byśmy coś, ten teges? – tajemniczo zagaił gospodarz.
– Panowie, ja już muszę spadać, miałem dopiero za tydzień lecieć do Berlina, ale dostałem smsa, że ciotka Zuzanna chora, więc będę się zbierał, no sami rozumiecie. Ale dziękuję było świetnie, interesy z wami to czysta przyjemność – padło jeszcze kilka uprzejmości i po chwili już go nie było.

Zostaliśmy we dwóch. Ja i mój nowy znajomy, czyli gospodarz.
– Jest pan zadowolony? – Trzymałem w ręku skórzaną sakwę.
– A pan? Bo ja bardzo, proszę – ten liścik to dla pana, panie Tomaszu, niech pan studiuje ten gotycki szwargot. Ale musi mi pan powiedzieć o co się rozchodzi, bo że nie jest to zaproszenie na imprezę urodzinową to się domyślam, to pewnie nie jest też przeciętny esesman, który wysłał zdjęcie narzeczonej, prawda?
– Ma pan rację! – Z atencją umieściłem dokumenty na dnie sakwy i pieczołowicie, ot tak na wszelki wypadek, zamknąłem zamek błyskawiczny. Strzeżonego… – Ten młody człowiek na zdjęciu to gauleiter Gdańska, zbrodniarz wojenny ale – to co ważne – również człowiek, który zagrabił niesamowite skarby z lokalnych muzeów na Pomorzu. Podczas ofensywy radzieckiej, nie zdołał wywieźć “zdobyczy”, bo uciekał motorówką. Pewnie myślał, że jeszcze tam wróci i wydobędzie ukryte dobra. Wrócił, ale nie tak, jak sądził. Złapali go Brytyjczycy i przekazali Polsce. Trafił do więzienia, a po ciągnącej się sprawie, dostał wyrok śmierci. W pewnym momencie wszystko – i on i dokumenty – zniknęły. Ta mapka sugeruje, że przekazał swojej żonie informacje, gdzie są najcenniejsze rzeczy. Dlatego ten list jest tak ważny. Tam mogą być wskazówki, wyjaśnienia.
– Rozumiem. Ja przepraszam, że sobie żartowałem, lubię pożartować, ale chyba nadszedł czas, aby wyjaśnić sobie kilka spraw, panie Tomaszu. Pan nie jest żadnym krewnym tamtego Pana Samochodzika, prawda? – zagadał gospodarz. 
– Prawda.
– A czy pamięta pan taką scenę na ulicy Puławskiej? Przed Piasecznem? Ponad trzydzieści lat temu, tak na oko… Spotkaliśmy się już. Chyba. Prawdopodobnie. Jakoś. Ja jechałem zielonym Maluchem.
– No ale 30 lat temu nie było Maluchów – kurczowo łapałem się ostatniej deski ratunku, chociaż coś czułem, że jest ona bardzo spróchniała – Ale niech pan mówi…

On zaczął opowiadać, a ja chłonąłem każde słowo tego człowieka. I mimo że mówił jakieś dziwne rzeczy, to jednak budził moją sympatię i zaufanie. On jakby wyczuł me myśli ciągnął dalej:
– Niech się pan mnie nie obawia, nie dam pana skrzywdzić, ani oszukać, czuję że jest między nami chemia.
– Chemia? – Znowu nie nadążałem za jego słowami.
– No tak się teraz mówi, chodzi o pozytywne wibracje, pardon, fluidy? Generalnie o coś pozytywnego w relacjach międzyludzkich.
– Jak wzajemna przyjaźń i zaufanie, które są podstawą… Czy to o to chodzi?
– Tak, mniej więcej taki jest sens. Będziemy się rozumieć. Ale teraz pokażę panu chemię sensu stricto, zapraszam, mam tu małą piwniczkę – gospodarz wziął mnie za ramię.
– Ze skarbami? – próbowałem naśladować jego nonszalancki ton.
– W pewnym sensie…
– O kurcze! O rety, Ale ja nie…, a zresztą… – wydusiłem z siebie zrezygnowany. Niech pan naleje.

Wypiliśmy duszkiem zawartość dużych, ciężkich kieliszków. Trochę mnie zatkało, gdyż nie mam stosownych doświadczeń, ale po chwili przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele.
– Powiedzmy, że potraktuję to jako lekarstwo. Tak, lekarstwo – tłumaczyłem sobie – Hmmm, niezłe!
– No widzi pan? A są ludzie, którzy twierdzą, że bez alkoholu można się bawić. Ale po co? No to na drugą nóżkę…

Tymczasem ja, dziwnie ośmielony, jakby wstąpiły we mnie dodatkowe moce, zdecydowałem się zapytać, bo chyba wcześniej nie powiedział… Albo z tego wszystkiego nie dosłyszałem:
– A jak pan się nazywa? – spytałem więc uprzejmie – może by tak Bruderschaft? – Nie chciałem być nachalny, aby nie spłoszyć moją ciekawością tego nowego znajomego. Przecież to nie przystoi tak się wypytywać, ale teraz… można chyba uznać, że mleko się rozlało. Drżącą ręką uniosłem w górę kolejny kieliszek…

Zakończenie?

Obudziłem się w środku nocy, zlany zimnym potem. Coś mi się chyba śniło? W każdym razie  przeżywałem straszliwe, nocne męczarnie. Prawdziwy koszmar. Przykryty byłem dużą płachtą jakiegoś papieru, chyba gazety. Odrzuciłem ją z odrazą, bo śmierdziała stęchlizną.

Sięgnąłem ręką wokół siebie, w poszukiwaniu okularów… ale natrafiłem na przewrócone podłużne kształty, jeden, drugi i jeszcze jakiś mniejszy… Poruszone wydały z siebie charakterystyczny szklany brzdęk. 

– Gdzie ja jestem? – Wyszeptałem na głos i zacząłem się rozglądać po ciemnym pokoju, próbując wyłapać znajome elementy mojej kawalerki, ale w tych ciemnościach, bez okularów, nie mogłem niczego dostrzec… Tylko dlaczego tak bardzo boli mnie głowa? Rety jakie dno… i to chyba nie pierwsze?!

Jeszcze raz sięgnąłem ręką. Tym razem szerzej. Był tam jeszcze inny kształt, znacznie większy. Nie szklany. Skórzany. Wykończony ostrymi ząbkami suwaka. Rozsuniętego suwaka. Jeszcze trochę wyciągnąłem rękę i wsadziłem ją do środka otworu. Palce szukały czegoś po omacku. Lecz na nic się nie natknęły. Wnętrze było puste.  

Podobno każdy KONIEC jest początkiem czegoś innego. C.d.n. jako suplement, wyłącznie na FORUM.

Jedna uwaga do wpisu “Pan Samochodzik w matni czasu cz. 6

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *