Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia 2019 by Wowax. Część IV

Dzień 7 Erewań – Achalciche
Wstajemy skoro świt, herbatka, prysznic i taksówką dojeżdżamy na znany nam już dworzec autobusowy. Kierowcy wskazują naszą marszrutkę – stan techniczny oceniamy jako całkiem dobry, martwi nas tylko fakt, że tabliczka za szybą głosi, że jedziemy do Achalkalaki, a my chcemy kilkadziesiąt kilometrów dalej – do Achalciche, bo tam jeszcze wczoraj zarezerwowaliśmy noclegi. Ale kierunek jest dobry, więc spokojnie ładujemy bagaże i czekamy na odjazd. W rozmowie z „naszym” kierowcą uzyskujemy informację, że w Achalkalaki będziemy mieć przesiadkę do innej marszrutki, która dowiezie nas do punktu docelowego, a cena za przejazd uwzględnia już ten drugi pojazd. Uspokojeni, punktualnie o 8.30 ruszamy. Przed nami około 300 km i 6-7 godzin podróży. Ostatnie spojrzenia na Ararat, na Erewań i wjeżdżamy w górzysto-stepowy niegościnnie wyglądający krajobraz. Stepy, góry, gdzieniegdzie tylko mijamy małe osady z coraz bardziej skromnie i niechlujnie wyglądającymi zabudowaniami.

Nasz transport do Gruzji
Kaukaskie pustkowia

Praktycznie nie ma miast w naszym znaczeniu tego słowa – dość powiedzieć, że drugie co do wielkości miasto w Armenii po Erewaniu, leżące na trasie naszej podróży Gumri, liczy sobie niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców, a wygląda…jak przedmieścia Łomży. Kolejne co do wielkości to Wanadzor – 86 tysięcy, a następne to już miasteczka poniżej 50 tysięcy mieszkańców. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej, ośnieżone szczyty są już nie nad nami, a wokół nas, krajobraz staje się coraz bardziej kamienisty i księżycowo niegościnny, choć piękny w swej surowości. Wszak to już wysokość około 2500 mnpm.

Armeńskie mieściny
Armenia
Armenia
zimowa wiosna/wiosenna zima
…Armenia 😉

Docieramy do przygranicznej miejscowości Bavra, przed granicą postój w przydrożnym barze, wypiekającym w kamiennych piecach tradycyjny kaukaski cienki chleb, ale mającym też różne odmiany chaczapuri, coś na kształt hamburgerów, kawę, napoje. Posileni zaopatrzeni na dalszą podróż ruszamy ku granicy. Tam w miarę sprawnie, jak na nasze wspomnienia z pociągu, przechodzimy odprawę. Jedyny minus to to, że tobołki trzeba zabrać na plecy i piechotą przejść kontrolę, a następnie na powrót zapakować się do busika. Bez przeszkód ruszamy dalej – i od razu szok – międzypaństwowe przejście graniczne, a po gruzińskiej stronie asfalt się kończy, a droga przez kilkanaście kilometrów przypomina raczej górski szlak niż oznaczoną na mapie drogę krajową. Trzęsąc się i grzechocząc niemiłosiernie, pojazd nasz przedziera się jednak wśród tumanów kurzu przez to bezdroże. Dodatkowa atrakcja 🙂

Przejście graniczne Armenia
międzynarodowa droga już w Gruzji
A na jeziorach lód trzyma…

W Achalkalaki zmiana pojazdu – na ulicy, w tłoku i rozgardiaszu, na chybcika przesiadamy się do czekającej już i częściowo zaludnionej furgonetki. Słabo to wygląda – auto to pordzewiały rzęch, opony dawno zapomniały co to bieżnik, a kierowca ma z 70 lat, albo więcej. Pocieszamy się, że najgorsza część trasy już za nami, siadamy na ostatnich wolnych miejscach koło kierowcy i jedziemy. To była zdecydowanie jedna z najbardziej hardcorowych przejażdżek w czasie całego pobytu w Gruzji! Z jednej strony skalne ściany, z drugiej urwiska, droga kręta, a kierowca zasuwał jak szalony, tnąc zakręty z takim stoickim spokojem, jakby wiedział, że z naprzeciwka nie ma prawa nic wyjechać. Szczęśliwie miał rację i dotarliśmy cało na placyk przy dworcu autobusowo-marszrutkowym w centrum Achalciche.

Górskie drogi w Gruzji

Achalciche to miasteczko niewielkie, obecnie liczące około 18 tysięcy mieszkańców, malowniczo położone wsród gór, nad rzeką. Powstało już w X-XI wieku, najeżdżane wielokrotnie przez Mongołów, a w 1590 roku zdobyte przez Turków. W czasach Imperium Osmańskiego działał tu największy na Bliskim Wschodzie targ niewolników. W czasach związku sowieckiego w latach 1946-1991 w mieście stacjonowało dowództwo oraz większość jednostek wyprowadzonej ze składu Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Polsce 10 Gwardyjskiej Pieczengskiej Dywizji Zmechanizowanej. Dziś po garnizonie nie ma już śladu, a opustoszałe blokowiska w których żyły rodziny oficerów niszczeją na przedmieściach miasta. Przy rynku wznosi się pomnik królowej Tamary, a na wzgórzu nad miastem góruje przepiękna, odrestaurowana twierdza. Budowla to naprawdę imponująca – na ponad 7 hektarach objętych murami obronnymi i basztami mieszczą się liczne zabudowania łaźnie, kościół, więzienie, meczet z 1752 roku, ruiny szkoły koranicznej a nawet winnica. W obrębie murów ma siedzibę regionalne Muzeum Historyczne, a także ekskluzywny hotel. W mieście działa Związek Polaków Południowej Gruzji, zrzeszający potomków zesłanych na Kaukaz powstańców styczniowych. Sporo tu mieszka Kochanowskich, Dąbrowskich, którzy nie znają słowa po polsku, ale też i takich, którzy starają się swą polskość kultywować.

Widok z okien pokoju – imponujący


Nasz hotelik nie jest może na pierwszy rzut oka tak ekskluzywny, ale z pewnością dużo tańszy i bardziej przytulny niż ten w twierdzy. Prowadzony przez małżeństwo, któremu pomagają babcia i dziadek – wszyscy mili, pomocni i komunikatywni. Położony tuż przy zamku, na powitanie wino, kawa, herbata, ciasto. Pokój wielgachny – apartament rzec można, śniadanka w cenie , a z okien widok na leżącą na wyciągnięcie ręki twierdzę! Najbardziej wypasione miejsce noclegowe w czasie całej podróży, za cenę 40 – 50 złotych od osoby!
Jemy na miejscu smaczny obiad i lecimy pod górkę, bo okazuje się, że zamek jeszcze otwarty i zdążymy go zwiedzić jeszcze dzisiaj. Jeszcze w międzyczasie właściciele załatwiają nam na jutro podwodę – znajomego kierowcę, który obwiezie nas po okolicy za akceptowalną cenę – a jest co w okolicach Achalciche oglądać, więc wycieczka zapowiada się całodniowa.
Twierdza utwierdza mnie w przekonaniu, że rekonstrukcja zamczysk zdecydowanie ma sens – prezentuje się bowiem imponująco. Wewnątrz restauracje, sklepiki z pamiątkami, a także sklepik z wyrobami rękodzielniczymi mniszek przez nie same prowadzony. Wspinamy się na baszty, zaglądamy we wszelkie możliwe zakamarki, schodzimy do podziemi – jest gdzie pospacerować! Spokojne zwiedzanie to około 1,5 – 2 godziny.

Twierdza
Twierdza i góry
Twierdza
Winnica na terenie twierdzy
Tu mieszkaliśmy
Hotel w twierdzy
Imponująca twierdza
Achalciche – widok z twierdzy na…twierdzę
altana – tak wypoczywali tureccy dostojnicy


Kończymy kolacją w naszej hotelowej restauracji. Jutro wszak kolejny dzień pełen atrakcji.

Dzień 8 Achalciche – Chertwisi – Wardzia – klasztor Sapara – Achalciche
Po pysznym, sutym śniadaniu, w świetnych humorach zasiadamy w aucie i ruszamy górskimi drogami w kierunku pierwszej dziś atrakcji – ruin twierdzy Chertwisi – trzydzieści kilka kilometrów na południe od Achalciche, położonej na wysokiej skarpie wśród gór, nad stromymi brzegami rzeki Kury, z leżącą u jej stóp małą wioseczką. Twierdza powstała w II wieku przed naszą erą. Kościółek na jej terenie powstał w X wieku, a obecny kształt uzyskał po przebudowach w 1354 r. Jak głosi legenda Chertwisi została zdobyta i zniszczona przez Aleksandra Macedońskiego. Ruiny prezentują się dość okazale, ale turystów poza nami i trzema Hiszpankami – żadnych. Obchodzimy wszystkie zakamarki i ruszamy dalej – do skalnego miasta Wardzia.

Chertwisi
Chertwisi
Jest ryzyko – jest zabawainnych zabezpieczeń niż taśma – brak
…a jest gdzie spadać


Wardzia to kompleks skalnych tuneli i budowli leżący kilkanaście kilometrów na południowy zachód od Chertwisi, z dala od głównych traktów (podobno możliwy dojazd z Achalciche marszrutką, ale nie sprawdzaliśmy tego). Miasto założono w XII wieku, budowę ukończono za panowania królowej Tamary. Na stałe mieszkało w nim około 3000 osób, ale podczas wojen i najazdów – głównie mongolskich – chroniło się w jego obrębie nawet do 60 tysięcy (!) osób. Mieściło klasztor, kilkanaście kościołów, salę tronową, winiarnie, stajnie oraz ponad 3 000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach. W mieście zainstalowano skomplikowany system nawodnień pobliskich pól uprawnych. Jedyny dostęp zapewniało kilka dobrze ukrytych i chronionych tuneli blisko rzeki Kura. Trzęsienie ziemi w 1283 roku zniszczyło około dwóch trzecich miasta, góra osunęła się odsłaniając wnętrze budowli. Zdobyte ostatecznie przez Persów w XVI wieku, zostało całkowicie opuszczone i popadło w zapomnienie. Dopiero w latach 70 XX wieku ponownie osiadło w tutejszym klasztorze kilku mnichów. Według mnie, to najniezwyklejsze miejsce jakie miałem okazję obejrzeć będąc w Gruzji, porównywalne z egipskimi piramidami, czy budowlami Inków. Widoki zapierają dech w piersiach, a zdjęcia nie oddają nawet w części tych niesamowitych obrazów! Zwiedzanie 7,5 lari (11-12 PLN) i jedno lari za wjazd busikiem od kasy, do początku trasy zwiedzania. Dobre obuwie, twardy łeb i maksimum ostrożności – to wszystko niezbędne podczas trasy…bo wszędzie krzywe i strome schodki, jak w całej Gruzji – zabezpieczenia praktycznie żadne, ciasne i niskie korytarze i wąskie przejścia. Udostępnionych do zwiedzania jest około 300 komnat, więc nałazić się jest gdzie. Aż trudno sobie wyobrazić, jaka to była imponująca konstrukcja zanim uszkodziło ją wspomniane trzęsienie ziemi.

Wardzia
800 lat liczące freski!
w tunelach widać każdy ślad dłuta
Kapliczka z frasobliwym


Kolejnym punktem programu, ostatnim już dzisiejszego dnia, miał być leżący w górach nieopodal Achalciche klasztor Sapara. Wracamy więc tą samą drogą, mijamy miasto i pniemy się krętą, wąską, górską drogą wysoko w górę! Wokół kompletne pustkowia, bo jak tłumaczy nasz kierowca kościół wykupił wiele okolicznych terenów, żeby uniknąć bliskiego sąsiedztwa. Przed bramą opuszczamy nasz pojazd i wraz z naszym Gruzinem, który przyjął tu na siebie rolę przewodnika idziemy dalej pieszo. Coś dziwnego jest w tym miejscu, na początku nie wiemy co, ale po chwili orientujemy się, że to ta ABSOLUTNA, obezwładniająca cisza. Dzień jest bezwietrzny, więc nawet liście na drzewach się nie poruszają, nie dochodzą żadne odgłosy leżącej gdzieś w dole cywilizacji, żadna komunikacja tu nie dociera, poza nami nie ma żadnych zwiedzających, w tej ciszy nawet odgłos przelatującej pszczoły jest jak huk odrzutowca! Niesamowite wrażenie! Chyba pierwszy raz w życiu miałem okazję przekonać się osobiście, co znaczy stwierdzenie „ogłuszająca cisza”!
Najstarszą budowlą kompleksu jest kościół Wniebowstąpienia Pańskiego wzniesiony w X wieku i zachowany do dziś dnia w pierwotnym stanie! Około XIII wieku, założono tu klasztor, dobudowano świątynię świętej Saby, dzwonnicę, kaplicę. Udało nam się trafić na moment kiedy trwało nabożeństwo – w tej okalającej nas ciszy śpiewy mnichów brzmiały powalająco!

Sapara
Baszta obronna strzegąca klasztoru
Ozdobny portal nad wejściem do kościoła w Saparze
Pasieka w Saparze
Sapara
Widok na klasztor z baszty


Ciekawostką jest fakt, że za panowania sowieckiego mieściły się tu wojskowe magazyny, a ślady żołdackiego wandalizmu, ku pamiątce i przestrodze pozostały na ścianach tysiącletnich budowli do dziś.

Ślady po Hunach spod znaku sierpa i młota
Nawet freski z XIV wieku nie zostały oszczędzone

Powrót do hotelu to tylko pół godziny samochodem, a mamy wrażenie, jakbyśmy wracali do innego świata. Koniec zwiedzania – dziś możemy sobie pozwolić na ucztowanie – kolejny dzień bowiem, postanowiliśmy zrobić sobie dniem przerwy w wędrówce po Gruzji i ograniczyć się tylko do spaceru po miasteczku. Zasiadamy do obiadokolacji – zupa charczo, lobio, chinkali – same pyszności, a po kilku piwach postanawiamy spróbować „domasznowo wina” naszych miłych gospodarzy. Litrowy (a może większy) dzban szybko się kończy, ale wieczór taki piękny…pogawędki z gospodarzami, gra w karty…zamawiamy więc kolejny dzban i ……rano (bo tu pojawiają się pewne luki pamięciowe) budzą mnie jęki dochodzące z łóżka kolegi – „nigdy więcej wina, pamiętaj!”

Dzień 9 Achalciche
Prysznic i śniadanie czynią jednak cuda, zatem już przed południem dziarskim krokiem maszerujemy po miasteczku. Sprawdzamy po drodze, o której odjeżdża jutro marszrutka do Kutaisi (i tu ciekawostka – na mapie z Achalciche do Kutaisi jest droga – wysmarowana, a jakże, kolorem żółtym, czyli niby to droga krajowa – około 90 kilometrów,…tyle że w terenie tej drogi nie ma – jest w budowie, czy też w przebudowie, grunt, że nie funkcjonuje i dojazd do Kutaisi jest możliwy jedynie przez Borjomi – tak na oko – trasą liczącą około 180 kilometrów :-))…ale to dopiero jutro.
Spacerujemy po nieco sennych uliczkach, (wszak dziś jest w Gruzji Wielkanoc) ale wiele sklepów otwartych, mijamy kolejkę do piekarni, oglądamy pomnik królowej Tamary i zakotwiczamy w restauracji na małe co nieco. Potem spaceru uliczkami ciąg dalszy i kolejna restauracja – w końcu Wielkanoc!

Achalciche
Uliczka Achalciche
Achaciche

Kiedy popołudniem wracamy do hotelu zaczepia nas u wejścia ojciec właściciela…zapraszając na wieczerzę Wielkanocną! Krótka konsternacja, ale odmówić nie wypada, wszak zostaliśmy w pewien sposób wyróżnieni – ze wszystkich mieszkających w hoteliku gości (byli jacyś Ruscy, Niemcy, Holendrzy) tylko my dwaj dostąpiliśmy zaszczytu zasiadania z gospodarzami i ich rodziną i przyjaciółmi do stołu! „A co zrobisz, jak będą polewać wino?” – pytam kolegi…”Ty pij, ja będę markował, jakoś będzie”…o słodka naiwności! Zasiedliśmy przy rozstawionym w patio stole i od razu toast – szklanka (nie kieliszek) pełna wina! Grzecznie i kulturalnie – wszak światowy ze mnie człowiek – spełniłem toast do dna – kolega tylko coś tam uszczknął…gospodarz zerka spode łba na szklankę kolegi, ja go szturcham, on udaje, że nie wie o co chodzi, ale sąsiad siedzący naprzeciwko szybko wyjaśnia sprawę – „dopóki nie wypijesz, nikomu więcej nie poleje,,…a potem już poszło.

Polak, Gruzin dwa bratanki…
Cały czas dbano o to, by wina nie brakowało

Dłuższy czas byliśmy, jako „obcy” w centrum uwagi, ale szybko staliśmy się „swojakami”…zaskoczeni gościnnością i serdecznością towarzystwa i chcąc wybawić mego kumpla od kilku kolejek uradziliśmy, że pójdzie do miasta, znajdzie sklep i kupi jakąś godną flachę, żeby tak na „krzywy ryj” nie siedzieć, a ja się poświęcę i będę bronił przy stole honoru Polski ;-). Niestety – trafiliśmy (znaczy on trafił) na zły moment – zaraz po jego wyjściu zaczęły się oficjalne, podniosłe toasty. Gospodarz wstał dzierżąc w dłoni gliniane naczynie z winem i wygłosił dłuższe przemówienie, o przodkach, o matce itp…Po czym klęknąwszy opróżnił swoją stągiewkę i przekazał następnemu co do ważności przy stole…(a wszyscy obecni słuchali, nikt poza nim nie pił…) i tak po kolei każdy wygłaszał swój toast, klękał, pił, oddawał następnemu, a mój biedny towarzysz wrócił…akurat kiedy ja wstawałem z kolan po swojej przemowie i wychyleniu godziwej porcji wina. Nic więc poza toastami nie stracił!:-) A potem było już tylko weselej…śpiewy, rozmowy, ucztowanie do późna! Ale wszystko inaczej nieco niż w Polsce – taka południowa kultura picia, rzekłbym.
Jakże żal było następnego dnia opuszczać to gościnne miejsce, możecie sobie tylko wyobrazić! Wyjechaliśmy w dalszą podróż z mocnym postanowieniem, że przy kolejnym pobycie w Gruzji, będzie to obowiązkowy punkt programu!

Do dyskusji i komentarzy zapraszam serdecznie w wątku na forum

Poprzednie części relacji znajdziecie tutaj tutaj i tutaj