Wątpliwości co do ruszenia się z miejsca z zapadniętego domowego fotela, który kształtował się w swojej zapadłości przez moje nadkilogramy i towarzystwo psa, rosły w siłę po tym jak do ogólnych narzekań na starość doszło oko. Niby fajnie jest się nie ruszać i nie męczyć w podróży ale z drugiej strony pokusa co do śmierdzącego kanału była zbyt intensywna. Samoistnie wypływające łzy i spuchnięta powieka dodawały mi...dodawały mi...mocno mnie denerwowały i nie pozwalały zrobić makijażu. Z drugiej strony... no któż w tym pociągu będzie się na mnie porywczo patrzał? I do tego maseczka na twarzy zmienia mnie nie do rozpoznania, więc gdyby jednak ktoś chciał później szukać mojej postaci, to w makijażu czy bez i tak nie wyglądam na siebie. Oko więc zostawiałam odłogiem i postanowiłam jednak ruszyć do Olsztyna, bo ten kanał kusił, oj kusił....
***
Nie musiałam się specjalnie zrywać z rana, bo Olsztyn to nie Warszawa czy Zakopane i połączeń miałam bez liku, ale o 10:41 Aga z Nietajem mieli już na mnie czekać na tym jedynym w swoim rodzaju, wyjątkowym dworcu.
Tymczasem tak oto wyglądała moja droga na peron w wyjątkowej Oliwie:
Zziajana delegacja (Aga, Lenka, Nietaj) wbiegła na peron, gdy pociąg odjeżdżał już w dalszą podróż do Warszawy przez Białystok a ja się trwożnie rozglądałam i nawet zdążyłam pomyśleć, że pomyliłam dni przyjazdu i w zasadzie, to mogłam już do tej Warszawy pojechać. Dawno przecież nie byłam.
Po krzykach radości szybko ewakuowaliśmy się z zatłoczonej przestrzeni dworcowej na koniec Olsztyna, do domostwa moich gospodarzy.
Jeszcze dobrze butów nie zdjęłam a już obżerałam się makowcem i żłopałam kawę, bo Aga najwidoczniej uznała, że jej kanapa też ma mieć ślady zapadalności i tylko patrzyła, czy okruszynki tez wchłaniam. Następnie według planu odbył się krótki występ artystyczny Lenki w ramach obcowania ze Sztuką, aż zapadł zmierzch.
Na wieczór zaplanowany był ten kuszący kanał, który mnie zmobilizował do ruszenia się z Gdańska. Najpierw Aga wyszperała dla mnie eleganckie kaloszki a Nietaj poszedł do piwnicy przebrać się w swoje robocze gumofilce i ruszyliśmy. Czytnik na desce rozdzielczej wskazywał minus 15 stopni*.
Kanał, w który zaciągnął mnie Nietaj, sam w sobie jest tylko starym kanałem ściekowo deszczowym, ale na końcu długiego tunelu jest kesz no i są nietoperze.
Poza tym jest straszno a ja koniecznie w ramach poszukiwania miejsca na ukrycie zwłok potrzebowałam namacalnej rzeczywistości. Chlupotało nam pod nogami i natknęliśmy się na kłębowisko szmat oraz na wiszące maluchy. Ten tutaj został sfotografowany przy znikomym świetle, które dodatkowo (aby nie naruszyć snu zwierzęcia) padało od tyłu.
Kesz też został odnaleziony, zdaje się, że ma ponad 10 lat i jak na taki wiek trzyma się całkiem dobrze. Umorusaliśmy się przyzwoicie, rękawiczki przemokły do suchej nitki, ale to było to, czego było mi trzeba.
Oczywiście Nietaj dał się namówić na penetrację dalszej części terenu, bo mi było mało tajemniczych zakamarków.
I tak doszliśmy do mostku i rozwidlenia dróg na Łynostradzie. Ten teren podobał się coraz bardziej. Dodatkowe atrakcje stanowiły dla mnie: nieprzyzwoicie mroczna i mordercza sceneria zimnego lasu, lekko muśnięta światłem z okien okolicznych domostw i przybudówka, w której właz a w zasadzie klapa jak od czołgu, nie dawała się podnieść, co zepsuło mi całą wizję, która już nabierała rumieńców.
Na pocieszenie Nietaj zabrał mnie jeszcze na wieczorną przejażdżkę po mieście ciemnymi zaułkami i na przechadzkę po cmentarzu.
Cmentarz, na którym Nietaj nie był, bo zawsze mu nie po drodze było, w końcu postanowił mi pokazać coś, czego sam nie widział. I tak oto dotarliśmy na cmentarz wojenny a w zasadzie na trzy cmentarze na jednym terenie.
Jako, że była w zasadzie już noc, dodatkowo śnieg i mróz a latarki dawały nam nikłe światło, nie zrobiliśmy żadnych zdjęć cmentarza, wklejam więc zdjęcia ze strony kochamywarmie.pl z 2019 roku.
Głęboko zadumaliśmy się nad życiem i nad historią tych ziem. W ciszy stąpaliśmy za światłem latarki po prawie niewidocznych alejkach.
Dzień skończyliśmy nocną porą z odcinkiem fascynującego programu o tym, że Ziemia jest płaska. Nietaj pod naporem wzroku Agi wycofał się z teorii, że słońce nie zachodzi i nie rozwinął skrzydeł w tym temacie (aż do następnego odcinka).
Na następny dzień zaplanowaliśmy Barczewo, ale o tym opowiem w dalszej części.
*samochód Nietaja w zasadzie działa na siłę woli a czytnik temperatury bierze te wyświetlane celsjusze z okolic Jakucka.
Czyli to nie perspektywa spędzenia weekendu w moim przemiłym przecież towarzystwie zwabiła Cię do Olsztyna, tylko wizja włóczenia się po kanałach!? No ładne rzeczy 😱
Ależ no skąd 😀 Oczywiście, że motorem do ruszenia tyłka była tylko i wyłącznie ogromna chęć zobaczenia Ciebie, Nietaja i dzieciaków. Kanały jednak były tak pociągające, że nie mogłam się oprzeć, żeby nie nadać im priorytetu i uważności tak na wstępie.
Kolejny olsztyński dzień przywitał nas delikatnym słoneczkiem i świeżo naprószonym śniegiem. Zapowiadało się pięknie, tym bardziej, że moja prośba, żeby zwiedzić Barczewo, została zaakceptowana i mimo, że Aga i Nietaj już miasteczko odwiedzili jesienią 2019 (tutaj relacja Agi) to chętnie chcieli je zobaczyć również zimą.
Lenka dała mi pospać 🙂 aż szkoda, bo liczyłam na wczesną pobudkę ale i tak obudziłyśmy się pierwsze i sporządziłyśmy sobie gorące napoje. Jak to dobrze, że Aga jeszcze spała i tych cyrków i szaleństw w kuchni nie widziała.
Po smacznym śniadaniu i porannej krzątaninie w końcu zebraliśmy się do wyjścia. Jako, że Olsztyn jest w budowie nowej linii tramwajowej, to wydobycie się na obwodnicę Olsztyna trochę nam zajęło czasu, ale dla mnie super, bo kolejne widoczki mogłam pooglądać.
Temperatura lepsza niż wczoraj, bo tylko minus 14.
I tak oto dotarliśmy do Barczewa, które w zimowej odsłonie opisuję tutaj.
Po barczewskiej wycieczce zjedliśmy pyszny obiadek, rozleniwiliśmy się okropnie, wypiliśmy wyśmienitą kawkę i chwilę poleżeliśmy. A najważniejsze, że mogliśmy sobie tak po prostu usiąść odłogiem i pogadać. W dobie wirusów i strachu wyłaniającego się z każdego zakamarka, to najcenniejsze są te chwile, kiedy można po prostu porozmawiać i mieć siebie na wyciągnięcie ręki. Do tego dochodzi pęd życia i brak czasu oraz czasami przeciwności losu i wydłuża się czas spotkania i bycia razem i tak ten czas leci. Dzień za dniem....
W międzyczasie Lenka przygotowała dla nas kolejny występ. I musze to napisać, bo w zasadzie Lenka rośnie na moich oczach i pamiętam ją jako małą dziewczynkę, która w zasadzie dużo nie mówiła a tu nagle nie dość, że wyrosła, to jeszcze mówi i to mówi dużo, twórczo i artystycznie. Występ Lenki i sposób w jaki wszystko przygotowała zasługuje na oklaski i uwagę, dlatego tez o tym piszę.
A wieczorkiem pojechaliśmy do Olsztyna, podziwiać uroki miasta w nocnej scenerii. Ostatnio tak mi się zrobiło, że bardzo polubiłam klimat odwiedzanych miejsc nocą. No może my zupełną nocą Olsztyna nie zwiedzaliśmy, ale było wystarczająco pusto i ciemno aby oczarować się Olsztynem po ciemku.
Zapowiadało się pięknie, tym bardziej, że moja prośba, żeby zwiedzić Barczewo, została zaakceptowana i mimo, że Aga i Nietaj już miasteczko odwiedzili jesienią 2019 (tutaj relacja Agi) to chętnie chcieli je zobaczyć również zimą.
To był bardzo dobry pomysł z tą wyprawą. Barczewo zimą znacznie się różni od tego jesiennego. Miasto ma wtedy zupełnie inny klimat. Gorszy? Lepszy? Nie wiem, po prostu inny. Wiem jedno, bez względu na porę roku warto odwiedzić to małe, senne, warmińskie miasteczko.
Cieszę się, że Aldona nas zmobilizował, żeby się tam ponownie udać. Przy poprzedniej wycieczce nie udało nam się odwiedzić jednego z tamtejszych kościołów, mogliśmy popatrzeć sobie tylko przez kratę. Tym razem Kościół św. Andrzeja był otwarty i bardzo się cieszę, że mogłam obejrzeć jego wnętrze, bo okazało się bardzo ciekawe, klimatyczne i mimo trwającego remontu, zdecydowanie warte zobaczenia.
A wieczorkiem pojechaliśmy do Olsztyna, podziwiać uroki miasta w nocnej scenerii. Ostatnio tak mi się zrobiło, że bardzo polubiłam klimat odwiedzanych miejsc nocą. No może my zupełną nocą Olsztyna nie zwiedzaliśmy, ale było wystarczająco pusto i ciemno aby oczarować się Olsztynem po ciemku.
Tak jak sobie oglądam te zdjęcia, to Olsztyn prezentuje się zupełnie przyzwoicie.
Hebiusie, a tak a propos naszej wycieczki do Barczewa i nie zostawiania pieniędzy w mieście które się zwiedza, to też nie uważam tego za dobre. Wierz mi jednak, nawet w sezonie nie ma tam gdzie ich zostawić. Miasto chyba nie nastawia się w ogóle na turystów. Nie mam pojęcia gdzie tam można kupić choćby magnes, widokówkę albo jakąś inną drobna pamiątkę. Dwa punkty gastronomiczne, o których wiem, wyglądały tak jakby były nieczynne (nie wiem czy były otwarte, bo nie sprawdziliśmy), a już na pewno tak, że nie zachęcały do zajrzenia do środka.
No właśnie, zwróciło moją uwagę to, że miasteczko w ogóle nie jest nastawione na turystów. Żadnego miejsca z tzw. pamiątkami, prostymi folderami opisującymi zabytki itd. W wielu mniejszych miejscowościach spotkałam się z punktami turystycznymi, w którym można było takie foldery wziąć, kupić magnes, kartkę pocztową....A przy okazji wypić kawę i zjeść ciastko. W Barczewie nic takiego nie ma.
No właśnie, zwróciło moją uwagę to, że miasteczko w ogóle nie jest nastawione na turystów. Żadnego miejsca z tzw. pamiątkami, prostymi folderami opisującymi zabytki itd. W wielu mniejszych miejscowościach spotkałam się z punktami turystycznymi, w którym można było takie foldery wziąć, kupić magnes, kartkę pocztową....A przy okazji wypić kawę i zjeść ciastko. W Barczewie nic takiego nie ma.
No jak to? Wszystko jest, bar "Kąsek" i bar "Przy Ratuszu"...
Twtter is a day by day war
No jak to? Wszystko jest
😀
Paweł, osobiście sprawdziliśmy, żadnych pamiątkowo-restauracyjnych miejsc nie ma. Może latem, podczas dni barczewskich jakieś punkty się uruchamiają.
No jak to? Wszystko jest
😀
Paweł, osobiście sprawdziliśmy, żadnych pamiątkowo-restauracyjnych miejsc nie ma. Może latem, podczas dni barczewskich jakieś punkty się uruchamiają.
Żartuję.
Wiele jest takich miasteczek, w których by dało się coś zrobić ale albo nie ma woli albo umiejętności. Że przypomnę Krasnystaw, o którym pisałem w ubiegłym roku. Pewnie wszystko jest podczas Chmielaków ale poza tym, nawet w wakacyjną niedzielę nic się nie dzieje, wszystko ogarniać trzeba z Internetu ale już nie dowiesz się, że rzut beretem od miasta są przepiękne ruiny zamku w Krupem. No i najbliższa Rynku toaleta publiczna wygląda jak... hmmm, w najgorszej, najgorszej, najgorszej mordowni z lat 70, bród, smród moczu, kału i to wszystko przesiąknięte dymem papierosowym. Ale są ustawione drogowskazy, żeby "turysta" mógł tam trafić.
Twtter is a day by day war
Tymczasem nadeszła sobota.
Czułam jakieś szelesty, słyszałam jakieś szemrania ale sen miałam zaskakujący i chwilę musiałam porozmyślać nie otwierając oczu, nie zgubić śniącego wątku i odsunąć od siebie rzeczywistość. Udało mi się na tyle, że doszłam do wniosku, że sny są jednak wyjątkowo nieudaną działalnością mózgu i w końcu otworzyłam oczy. I jakże mi było miło, bo tak od razu na przebudzenie czekał na mnie prezent od Lenki w postaci wspaniałego obrazka. Młoda gdzieś się czaiła za drzwiami i wiedziałam, że czeka na nasze wspólne poranne picie picia. Ja kawa, ona herbatka z pokrzywy. Ranek wcześniej zdążyłam zaznajomić się z każdą kuchenną szufladą, o czym Aga właśnie teraz się dowiaduje, dzięki czemu ponownych cyrków w kuchni nie było.
Nie napisałam jeszcze, że cykl filmików o tym, że ziemia jest płaska na stałe wrósł do mojego repertuaru poprawiającego nastrój. Wieczorem, poprzedniego dnia dokończyliśmy resztę odcinków, stąd zapewne te urocze sny, które próbowałam rozkminić. Jestem nadal pod wrażeniem niezachodzącego słońca.
Tymczasem Lenka ucieszyła się, że w końcu moje oznaki życia są żywsze i zdołam poczłapać do kuchni. Usiadłyśmy później przy stole z gorącymi kubkami i gadałyśmy o życiu, o Syrenkotce i o tym, że są takie uszy, dzięki którym można się przenieść w inny świat. Wstała Aga, wstał Nietaj i po chwili Igor wynurzył się z czeluści domostwa. Zjedliśmy z apetytem śniadanie i zgłosiłam protest. Nie było pomidorów. A miały być. W związku z tym Nietaj, widząc mój smutek, przytaszczył z szafek wszystko co pomidorowe, czyli puszki, przeciery i sosy...oplułam się z ... wrażenia i już coraz bardziej nieśmiało chciałam żywego pomidora.
Śniadanie zakończyliśmy po godzinie z kawałkiem, kawę wypiliśmy leżakując i nagle padło hasło, że jedziemy do lasu. Ale nie do byle jakiego lasu. O nie, to musiało być coś więcej niż las. I okazało się czymś niesamowitym. Po oblodzonej szosie, po dziurach schowanych pod śniegiem, przy minus szesnastu stopniach, dotarliśmy do opuszczonej wsi pośrodku cichego lasu w Orzechowie. O naszej wycieczce możecie przeczytać tutaj.
Wracając z Orzechowa wpadliśmy jeszcze na pomysł aby odwiedzić Pana Henryka Drajera i zobaczyć jego miniatury zabytków. Ale o tym później.
ale nie do byle jakiego lasu. O nie, to musiało być coś więcej niż las. I okazało się czymś niesamowitym. Po oblodzonej szosie, po dziurach schowanych pod śniegiem, przy minus szesnastu stopniach, dotarliśmy do opuszczonej wsi pośrodku cichego lasu w Orzechowie.
Ależ mi się ta wycieczka podoba. Ciekawe, że wieś zlikwidowano praktycznie w całości a kościół i dom parafialny pozostały. Choć z drugiej strony, tam gdzie moja babcia uczyła w czasie wojny w szkole, przy okazji ogarniania terenów łowieckich dla Arłamowa też zlikwidowano wieś a cerkiewka została. Wyraźnie władze nie chciały wchodzić w bezensowny konflikt z kościołem.
Twtter is a day by day war
Wyraźnie władze nie chciały wchodzić w bezensowny konflikt z kościołem.
Też mi się tak wydaje. Z Orzechowem jest tak, że ta wioska została zlikwidowania "na darmo", bo tereny łowieckie dla prominentów nigdy tam nie działały zgodnie z ich założeniem. Ośrodek w Łańsku działał chyba prężnie.
Park Miniatur Henryka Drajera w Stawigudzie.
Zdawałoby się, że takie miniatury to atrakcja dla dzieci w wieku przedszkolnym lub nieco starszych. Albo dla pasjonatów modelarstwa lub miłośników miniaturyzacji a my z Nietajem ani jedni ani drudzy a urzekło nas miejsce i miniatury niesamowicie. Pan Henryk okazał się fantastycznym człowiekiem, hobbystą i pasjonatem, aż tryskała od niego energia i pozytywny przekaz. Mimo, że wszystkie eksponaty były pochowane na zimę a Pan Henryk na "urlopie" od mediów, to przyjął nas ciepło i serdecznie. Byliśmy pod wrażeniem cierpliwości i dokładności z która Pan Henryk musiał się mierzyć wykonując swoje prace, bo i rzeczywiście precyzja wykonania wprost nas zadziwiła. Wysłuchaliśmy opowieści w jaki sposób Pan Henryk wykonuje miniatury i ile starań musi włożyć w to, aby otrzymać dokumentację techniczną i w jaki sposób zaczynał. A zaczynał licząc cegły i mnożąc ich wymiary przez ilość, w ten sposób dokonywał pomiarów dla swoich budynków. Zajmowało to bardzo dużo czasu i dokładności ale Pan Henryk się temu nie zrażał. Dowiedzieliśmy się o testach na różnorakich materiałach i które są dzisiaj dla niego najlepsze do tworzenia.
Niestety ostatnia wichura, która przeszła nad okolicą zniszczyła niektóre wystawione miniatury i Pan Henryk ze smutkiem w głosie opowiadał o tym ile pracy go czeka aby to wszystko poukładać na nowo, podreperować tak, żeby dalej cieszyło oglądających.
Nas Pan Henryk zachwycił. Nie tylko niesamowitą pasją ale przede wszystkim ogromną wiedzą, cierpliwością i serdecznością. Z żalem opuszczaliśmy posiadłość Pana Henryka, szykując się już na przybycie tu latem, piknikowo i wypoczynkowo. Bo u Pana Henryka nie tylko miniatury ale też teren do biesiad, pawie, które latem przechadzają się wśród gości, miejsce na ognisko i piękna przyroda wokół.
I to była ostatnia atrakcja w czasie mojego pobytu w Olsztynie u Agi i Nietaja. Mimo braku pomidorów i bardzo ostrego mrozu, szczególnie gdy siedziało się w samochodzie, bawiłam się świetnie i dodałam barw swojej codzienności. Mam nadzieję, że i moi gospodarze będą wspominać moją wizytę serdecznie.
Dziękuję Wam za wspólnie spędzony i wyjątkowy czas.
O naszej wycieczce (do Orzechowa) możecie przeczytać tutaj.
Cudowne, niesamowite miejsce. Dla mnie jest ono wielkim odkryciem. Nie omieszkałem „pozwiedzać” Orzechowa i okolic (Pluski, Łańsk) przy pomocy Google Maps. Przepiękne krajobrazy, niezwykle malownicze położenie wśród lasów i jezior.
Opierając się o materiał ikonograficzny, wyglada na to, że zielone Orzechowo ze swoimi polnymi drogami, sosnowymi borami i kapliczkami kusi jeszcze bardziej. Moim zdaniem trzeba tam pojechać wiosną lub latem!
Oczywiście trochę również poczytałem. Historia wsi, ale i okolic zachęcają do odwiedzin.
Kościół powstał na początku XX wieku, za to posiada barokowy ołtarz. Ciekawe, skąd przywędrował do orzechowskiej świątyni (spróbuję poszukać)? Do tego te ślady przeszłości, ludzi, który żyli i pracowali na tej ziemi, oddychali tamtym powietrzem.
Orzechowo obecnie to jeden dom, kilku mieszkańców na krzyż, kościół, ruiny proboszczówki, las i cisza, o której wspomniałaś. Zazdroszczę wycieczki do świata, którego już nie ma.
Nie omieszkałem „pozwiedzać” Orzechowa i okolic
Ja też 😀
I okazuje się, że podobnych miejsc w okolicach jest trochę do pozwiedzania.
Ja bym chciała w Orzechowie zwiedzić kościół, ciekawi mnie czy są tam podziemia....ot tak, z ciekawości bym je chciała zobaczyć też.
Tak, Orzechowo to miejsce magiczne, Ja w Orzechowie byłem już chyba trzeci raz. Po relacji Aldonki niewiele zostało do uzupełnienia. Może tylko to, że kościół, zarówno na zewnątrz jak i w środku przedstawia doskonały stan. Moją uwagę zwrócił żyrandol z poroży jelenich. Co do barokowego ołtarza to przyznam, że niespecjalnie go pamiętam. Może dlatego, że nie znoszę tego trendu w sztuce. Dla mnie trąci kiczem. Do dziś nie mogę otrząsnąć się z traumy po wizycie w poznańskim kościele farnym, błe!
Na kilka słów zasługuje jeszcze orzechowski cmentarzyk. Jest tak w istocie, że składa on się z dwóch części - starej i nowej, wyraźnie od siebie oddzielonych. Część starsza to pochówki przedwojenne, wojenne i to do lat ca. pięćdziesiątych. Wiele z tych nagrobków uległo zatarciu, ale te które pozostały wyraźnie wykazują dotyk ręki konserwatora. Wygląda to tak, że po upadku peerelu i otwarciu się lasów łańskich dla zwykłego obywatela, wiedzeni sentymentem dawni mieszkańcy i ich potomkowie postanowili zadbać o miejsce pamięci ich przodków. Na uwagę zasługuje także nowa część. Nazwiska na nagrobkach w dużej liczbie korespondują z nazwiskami ze starej. Czasem pisownia ich jest inna, bywają spolszczenia, a także zniemczenia. Zadziwiające jest to, że chowa się tam do dziś - widzieliśmy nagrobki z roku 2021.
A teraz sprawa makabryczna. W polskiej tradycji onegdaj, ale także dzisiaj, było umieszczanie zdjęć zmarłych w jajowatym emaliowanym kartuszu. Nie mnie osądzać, czy to fajne czy nie. Mnie osobiście się to średnio podoba. I takie kartusze można było dostrzec również na nagrobkach w Orzechowie. W pewnym momencie jednak zarówno mnie, jak i Aldonce coś przestało grać. Odnieśliśmy wrażenie, że coś jest nie tak. To coś dotyczyło nagrobka pewnego trzydziesto-dziewięciolatka. Podeszliśmy bliżej, rzuciliśmy okiem i wówczas wszystko stało się jasne. Zmarły na zdjęciu w kartuszu miał oczy zamknięte, jego twarz znaczył pędzel wizażysty, a tło zostało sztucznie nałożone, by zdaje się ukryć falbanki i rant trumny - patrzyliśmy na TRUPA! Okropne, do dziś mam tę twarz przed oczami. Całe szczęście nie zrobiłem fotki nagrobkowi. Nie wiem co przyświecało rodzinie, że wpadli na taki pomysł, a później go zrealizowali. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Czytałem o kulturach, gdzie stypę obchodzi się z osobą zmarłą, siedzącą wspólnie przy stole z biesiadnikami. Takie jednak tradycje są dalekie polskiej kulturze.
Cała naprzód ku nowej przygodzie!
Taka gratka nie zdarza się co dzień
Niech piecuchy zostaną na brzegu
My odpocząć możemy i w biegu!