Rozdział 5.
Trafiam na targ. Miejsce dla wariatów? Problemy i tajemniczy wybawiciel. Czy historia mnie dogoniła? Wreszcie coś dla mnie.
Szybko i niezauważenie wtopiłem się w tłum. Bywałem w Warszawie na takich giełdach, na słynnym Bazarze Różyckiego na Pradze oraz w soboty na tak zwanym Perskim Targu, na żoliborskich łąkach przylegających do Wisły, a także w niedziele – na stadionie Skry, lecz bynajmniej nie prywatnie, tylko służbowo. Nasz departament, wspólnie z Milicją i Głównym Urzędem Ceł musiał obserwować i obstawiać tego typu przybytki, gdyż właśnie tam pojawiali się paserzy, handlarze i potencjalni kupcy zainteresowani skradzionymi dziełami sztuki. Znałem więc panującą tam atmosferę i co nieco wiedziałem jak się poruszać. Bo patrząc z boku na to, co tam się działo, miałem wrażenie, że znajduję się w krainie absurdu, do której zjeżdżają pacjenci oddziałów psychiatrycznych. Wystarczyło jedynie nadstawić ucha, przysłuchując się prowadzonym rozmowom:
– A ty znasz tu kogoś na tym targu? – na cały głos pytał pierwszy podsłuchany przeze mnie mężczyzna.
– Zawiozę cię w takie miejsca że świat nie widział – ni z gruszki, ni z pietruszki odpowiedziała jego towarzyszka, kontynuując: – potem na spływ jadę!
– Tylko rajstopy zdejmij, majtki zdejmij! – rechotał facet – Gdzie jedziesz? Na Mazury? Tylko nad morze nie jedź, jeśli nie chcesz wyrzucić pieniędzy. Jedź przed siebie… Nowy Jork, Los Angeles, Bratysława. Tylko nad morze nie jedź, bo tam tłum ludzi – doradzał mężczyzna.
Kilka kroków dalej przysłuchałem się, o czym rozmawiają dwie kobiety, sprzedające używane ciuchy, wystawione na dwóch łóżkach polowych i kilku wieszakach:
– Płytki kładziesz?
– No jak?! Pewnie! Wykładam sześćdziesiątki, na domach kładę na Ceresit! Wszystko robię. Jak chcesz to ci wykleję że ho ho!
Kolejne stoisko pełne było militariów. Aż dziwne, że sprzedawca nie bał się kontroli z WSW. Można tu było kupić wojskowe plecaki, kurtki w panterkę, kamizelki taktyczne oraz cały zestaw noży i bagnetów. Postanowiłem do niego zagadać:
– A ma pan fiński nóż? Taką finkę harcerską?
– To już niepopularne, nie chodzi – leniwie odrzekł znudzony sprzedawca. Chyba się nie wyspał, bo ostentacyjnie ziewał – mam tutaj takie do rzucania, albo te polskie “osy” – bardzo popularne! I różne takie składane, pan zobaczy…
– Nie, nie, ja takiej klasycznej finki szukam.
Przesunąłem się kilka kroków dalej. Na szerokiej płachcie, rozpostartej na trawie, rozłożone były liczne książki. Wystarczyło, że ledwie się zbliżyłem, a sprzedawca od razu mnie zaczepił:
– Po złotówce wszystkie książki… to tematyka ogólna, a tam bardziej młodzieżowa – pokazywał grubym palcem.
– A Pana Samochodzika pan ma? – zagaiłem podchwytliwie.
– Nie proszę pana, ale inne mam. O niech pan zobaczy: “Walki w Obwodzie Jędrzejewskim” mam na przykład ciekawą książeczkę.
Na następnym stoisku jakiś mężczyzna sprzedawał używane opony samochodowe.
– Masz pan tutaj za jedyne dwie stówki komplet prawie nowych zimówek. Tylko pięć lat mają.
– Panie, na oponach można jeździć sześć lat, później są do wyrzucenia.
– Co pan gadasz, teraz dopiero po dziesięciu nie przechodzą przeglądu. A te prawie nówka sztuka, żona tylko do kościoła jeździła. Po lodzie będzie pan jechał, jak po asfalcie.
– A w życiu! Po lodzie to żadne opony nie pociągną!
– Zgłupiał pan, chcesz pan po lodowisku jeździć, czy za rolbą? Przecież ten lód na ulicy to chropowaty jest albo przetarty do asfaltu, każde takie miejsce ta opona ci złapie. A te, co pewnie pan masz – uniwersalne – to jakbyś na sankach jeździł.
Większość sprzedawców oferowała przysłowiowe mydło i powidło.
– Pan pokaże tom saszetkę, o tom bronzowom! – przepchnął mnie jakiś jegomość przy następnym straganie.
– Czy tą skórzaną? – Sprytnie zagaił sprzedawca, podprogowo przekazując istotną cechę towaru.
– Tak, tak, tom sztywnom! Ilona zobacz!
– Proszę państwa tylko 25 złotych, proszę zobaczyć ją w środku! Ona się otwiera! Ma nawet miejsce na mapę!
– Panie, na jakom mapem?! Ja na pieniondze potrzebuje. Na mapem… ha, ha, ha!
Przesuwałem się dalej, szukając męskich ubrań, gdy kolejny handlarz zaczepił mnie takim zaśpiewem:
– Wszystko w dobrych cenach, po piątkę, albo po dychu. No pan spojrzy, co potrzeba?
– A ten sznurek? – jakiś mężczyzna uratował mnie od prowadzenia wymuszonej konwersacji.
– Sznurek za piątkę! Nie zerwie się!
– Gdzie on ma koniec? Ja każdy sznurek zerwę! Potrafię! Albo żyłkę nawet! Wszystko w rękach zerwę… Słuchaj Bartek – zwrócił się do stojącego obok kolegi – taki jeden koleś mówił, jak tam kombinerki sprzedawał, że on mi je za darmo da, jak je złamię.
– No i co, złamałeś? – spytał tamten.
– W ręku złamałem, ha, ha, ha!
– I wziełeś?
– Nie no, złamane?
Najwyraźniej dawno jednak nie byłem na żadnym jarmarku, bo coraz bardziej czułem się znużony, a im dalej zagłębiałem się w targowisko, działo się coraz więcej:
– A ta wiertarka w starych ścianach albo w takich bunkrach, gdzie są ściany z żelbetu wywierci? – od razu nadstawiłem ucha, bo pytanie brzmiało ciekawie.
– Proszę pana 240 i do oddania! Nic taniej! Ona w Lidlu kosztuje – identyczna – 429
– No ale tam ma gwarancję!
– No ale tutaj 230!
– A ten model, czy ten model to styropian? Pokaże pan ten samolocik – niestety rozmowa zeszła na boczne tory.
– Proszę pana to pierwszy Concorde z czasów początków lotnictwa. Miedziany! Niech pan zobaczy tabliczka 1969. Dziś już pan takich nie kupi.
– Za ile?
– Za stówę, ale oddam panu za 8 dych.
– A płyty pan dziś ma?
– Nie, w lecie płyt nie przywożę bo za gorąco. Pan bierze ten samolocik, bo ten gościu już po niego idzie. Już się wcześniej pytał, tylko pewnie żona go powstrzymała.
Rzeczywiście zbliżał się jakiś facet, ale bez żony i nie patrzył się na samolocik lecz chyba na mnie. Tym bardziej musiałem znaleźć coś do przebrania się.
Tymczasem natknąłem się na stoisko z samochodzikami, czyli – jak na nie mówili moi młodzi przyjaciele – żelaźniakami albo resorakami. Tyle się nasłuchałem opowieści o Ferrari i o przeróżnych wersjach, ale wstyd się przyznać, ja naprawdę nie wiedziałem jak wyglądał oryginał, którego silnik tkwił w moim wehikule. Kiedyś nawet w czytelni śledziłem wydania tygodnika Motor, ale nie natknąłem się na artykuł o pojeździe wykorzystanym przez mojego wuja.
– Czy ma pani modele Ferrari 410 Superamerica? – spytałem sprzedawczyni siedzącej przed kilkoma skrzynkami resoraków. Kobiecina mocno się strapiła.
– Nie wiem proszę pana musi pan sobie poszukać, tu w tym środkowym pudle, akurat nie ma tego pana, co to się zna na tym, ja tu go zastępuję – rzekła z dziwnym akcentem, trochę zaciągając, jak to czynią ludzie z Podlasia – a tu dużo jest takich stoisk z samochodzikami – odrzekła, co zabrzmiało szczerze i uczciwie i od razu zaskarbiła sobie moja sympatię.
Zdradzę moją małą tajemnicę, bo często notowałem sobie takie rozmowy, ot tak, dla zabawy, aby kiedyś na jakimś spotkaniu, na przykład z kolegami z Ministerstwa Kultury, na którym pojawią się różni znani filmowcy, móc zabłysnąć takim, czy innym cytatem. Nawet raz udało mi się nawiązać znajomość z samym Stanisławem Bareją. Pytał o moje przygody, żartowaliśmy, że można by nakręcić jakąś komedię z kryminalną zagadką, ale nic z tego nie wyszło.
Zdziwiło mnie trochę, że nigdzie nie widzę, tak popularnych na bazarkach i targowiskach oszustów, naciągających naiwnych na pieniądze grą w trzy karty. Każdy pewnie pamięta scenę z filmu “Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, gdy Franek Dolas rozgrywał Arabów, żeby zdobyć żywność. W rzeczywistości bazarowej, ci którzy wygrywali, to byli naganiacze, kumple rozdającego, robiący jednocześnie za ochroniarzy i dobrych, a raczej złych doradców, gdyż szczelnie otaczali naiwnego klienta, inscenizowali możliwość łatwej wygranej, albo recytowali bazarową poezję w stylu “Stawiać, bombardować, bankiera nie żałować”, “Komu szczęście dopomoże Poloneza wygrać może”. Natomiast na tym targu słychać było tylko głosy targujących się klientów.
Nie zauważyłem również stolików z kasetami magnetofonowymi, a przecież takich sprzedawców pełno było wszędzie, nawet w centrum Warszawy, a co dopiero na Perskim. Ostatnio nawet, na stoisku zrobionym w gablocie reklamowej, w przejściu podziemnym pod Alejami i Marszałkowską, kupiłem sobie kasetę z muzyką filmową Ennio Morricone. Chciałem jeszcze kupić drugą, z utworami granymi na fletni pana, ale akurat wszystkie “wyszły”.
Tymczasem kolejne stoisko przyciągnęło moją uwagę na tyle, że zapomniałem o odzieniu na zmianę:
– A ta szafeczka proszę pana, to lite drewno, wczoraj wróciłem z Holandii. Zobaczcie ile przywiozłem. Lite drewno! Nie jakieś tam… I to zabytkowa!
– Biorę – odparł łysy jegomość, który najwyraźniej miał już dosyć, bo stojąca obok niego kobieta trajkotała tak szybko, że nie byłem w stanie zrozumieć tego słowotoku – No ale tutaj coś odstaje – mimo wszystko grubas zdecydował się na szybką ofensywę.
– A zobaczę… A nie, to drobiazg, to pan weźmie wikol i sklei i nic tego nie ruszy, już do końca świata będzie trzymać, pan pamięta. Wikol – tutaj na pewno mają.
– Ależ proszę pana to jest podróbka – wtrąciłem się do rozmowy
– Czy pan był jakimś kustoszem w muzeum do cholery? Facet ze straganu zareagował z nieukrywaną złością, czym od razu przyciągnął uwagę kilku gapiów.
Nie był to z pewnością żaden mebel z kolekcji Czerskiego. Nawet nie stał w pobliżu mebli ze słynnej pracowni wojewody Michała Ogińskiego. Była to jakaś ordynarna podróbka. Czasem mnie ponosi i reaguję niestosownie do okoliczności, ale denerwują mnie takie sytuacje, gdy ktoś jawnie próbuje kogoś oszukać. W tym momencie ktoś z tyłu, z grupy gapiów powiedział cicho, ale dla mnie słyszalnie:
– Niech pan da spokój, świata nie naprawimy.
Może i nie naprawimy, ale może chociaż w jednym przypadku komuś pomożemy, może warto zaryzykować. I już chciałem się odezwać, ale zauważyłem, że trajlująca kobieta chyba zmieniła zdanie i odciągnęła na bok swojego partnera. Odwróciłem się więc na pięcie, aby uniknąć dyskusji z wkurzonym sprzedawcą i rzuciłem mimochodem w przestrzeń, bo do końca nie wiedziałem kto z grupki ludzi był moim interlokutorem:
– Może i racja świata nie naprawimy, ale zasiejemy ziarno prawdy. Tylko prawda nas wyzwoli.
– O ba! – odrzekł jakiś facet, a ja miałem nieodparte wrażenie, że już go widziałem.
Wreszcie pojawiło się spore stoisko z ubraniami, Były tu różne bluzki, koszule, dresy i kamizelki, więc zacząłem przebierać i wybierać, lecz coś nie dawało mi spokoju. Czułem na swoich plecach czyjeś spojrzenie, a kątem oka zauważyłem, że jakaś postać stoi nieopodal, odwrócona w moją stronę. Stanąłem przed zawieszonym na tyczce zwierciadłem, przykładając do piersi jedną z koszul i zacząłem obserwować tamtego osobnika w odbiciu lustra. Teraz byłem już niemal pewny. Tak, to był ten sam mężczyzna, który podobno interesował się modelem Concorde’a. I ten sam który chwilę wcześniej… Zaiste, to właśnie on wtrącił się do rozmowy o meblach. Czy przyszedł tu za mną? Ale po co? Czyżby znów coś dziwnego było na rzeczy? Koszula wydawała się w porządku, postanowiłem więc bez dalszych ceregieli ją kupić. Okazało się, że kosztuje 90 zł. Wydało się to dość tanio, no ale nigdy nie kupowałem ubrań na bazarze, to nie wiem. Wyciągnąłem więc – niestety mokry – portfel, z nadal wilgotnej kieszeni spodni, a z niego: różowy, stuzłotowy banknot. On też był mokry, ale na szczęście papier z mennicy państwowej był dobrej jakości, udało się go rozprostować i wygładzić na dłoni.
– A co pan mi tu daje? zdziwiła się sprzedawczyni – Panie idź pan do tego od filjatelistów.
– Do kogo?
– No te stare pieniądze, tam pan sobie wymienisz i wrócisz pan do mnie, a ja odłożę na chwilę tę bluzkę.
– Państwo pozwolą, ja pomogę – nagle do rozmowy wtrącił się nieznajomy mężczyzna, którego obserwowałem w lustrze – przepraszam, że się wcinam, ale zaraz wszystko załatwimy i wszyscy będą zadowoleni.
A po chwili:
– Proszę pana niech pan pozwoli, zawrzemy mały układ – ściszając głos zwrócił się bezpośrednio do mnie – później panu powiem, dlaczego pożyczę panu na chwilę 100 zł, jeśli pan nie ma, bo tutaj przyjmowane są normalne pieniądze. Może nigdy nie był pan w takim miejscu, ale tu nie prowadzą handlu wymiennego. Później to panu wytłumaczę. I niech się pan nie martwi, że chcę pana wprowadzić w błąd, czy coś w tym stylu. Mam uczciwe zamiary. Ale w zamian będę miał do pana prośbę niejako z pańskiej branży.
Nie bardzo wiedziałem jak zareagować, ale chyba nie miałem innego wyboru. Upewniłem się, że to pożyczka, dokonaliśmy zakupu, szybko się przebrałem zdejmując przylepioną do ciała, nieświeżą koszulę i zaciekawiony spytałem:
– Słucham pana, czym mogę służyć?
– Przejdźmy na drugą stronę targowiska – tamten wskazał kierunek.
Znów więc musieliśmy przedzierać się pomiędzy straganami, stoliczkami i rozłożonymi na ziemi różnościami. Zewsząd dobiegały mnie fragmenty ożywionych dyskusji, a ja coraz bardziej byłem skłonny uwierzyć, że trafiłem do krainy absurdu:
– Może byś mi wreszcie kupił coś ładnego, coś z biżuterii. Nigdy nic od ciebie nie dostałam.
– Jak nie dostałaś?! Dostałaś! – wskazując na syna – lepiej weź te skarpety dla Alana – dyskutowała jakaś para, widocznie z długim małżeńskim stażem.
Albo jacyś inni:
– Nic tu nie ma ciekawego, kompletnie nic.
– Kobiety mogą w męskich, a mężczyźni w damskich nie mogą. Mam syna. Jan od dzieciństwa. I on tylko w męskich…
Przy kolejnym stoisku z książkami stał jegomość w koszulce bez rękawków, klatkę piersiową zdobiła nieregularna plama potu, być może dlatego, że zażarcie kłócił się ze sprzedawcą:
– Panie, przecież wiem, że ten młody Wilmowski wcale się nie urodził w Hiszpanii, te wszystkie dokumenty, na które się powołujesz człowieku, są sfałszowane…
– Ale przecież tam jest zdjęcie z księgi parafialnej, ksiądz by nie oszukiwał!
– No przecież mówię panu, to wszystko jest podejrzane, napisałem jego biografię to wiem. Jak mówię, to znaczy że mówię!
W pierwszej chwili pomyślałem, że to mój znajomy, którego poznałem nad jeziorami mazurskimi, pan Anatol, on też wszystko wiedział. Ale nie, Anatol był jednak nieco chudszy.
Na kolejnym stoliczku leżały… płyty gramofonowe z przemówieniami Hitlera i Goebbelsa! Aż mną coś wstrząsnęło, gdy zobaczyłem ich wredne, nazistowskie gęby na okładkach.
– Kto tego słucha? Kto na to pozwala? Trzeba to będzie komuś zgłosić – wypaliłem w stronę towarzyszącego mi mężczyzny, ale tamten tylko się uśmiechnął, a ja miałem przecież teraz większe problemy.
Chyba doszliśmy do celu, bo mój nowy znajomy złapał mnie za łokieć i dał znak, abyśmy stanęli przy stoisku ze starociami. Były tam jakieś lampy, świeczniki, mosiężne wieszaki, w klaserach posegregowane banknoty, monety albo odznaki. Stragan najwyraźniej odróżniał się od widzianych do tej pory, chociaż jego właściciel, wysoki, szczupły i krótko ostrzyżony jegomość, chyba po pięćdziesiątce, ubrany był w ortalionowe dresy. Również styl jego wypowiedzi wpasowywał się w to, co zaobserowałem do tej pory. Właśnie byliśmy świadkami takiej rozmowy handlowej:
– Panie, ja tam nie wiem, ja zajmuję się handlem starociami. Jestem stary Warszawiak, ale trochę świata widziałem, bo a to na Mazury, a to w góry, a to do Łodzi, a to gdzieś indziej, akurat znajomy kupił mieszkanie od jedynego spadkobiercy, siostrzeńca starszego dziadka, tamtemu się zmarło na wiosnę, chyba w marcu, no takie sytuacje się zdarzają prepana, pewnie pan słyszał. No i sprzedał wszyściutko, pan sobie wyobrazi, z wyposażeniem, a że się znaliśmy, no przez moją stryjenkę, to poprosił mnie, żebym ogarnął to co da się sprzedać i podziałkujemy się po połowie.
– Aha, aha – potencjalny kupiec potakiwał, jednocześnie oglądając jakiś przedmiot.
– On, ten znajomy, się trochę przestraszył, bo jak już mieszkanie stało puste, to ktoś się tam włamał i zrobił straszliwy bałagan. Czegoś szukali ale dziwna historia, bo zginęły jakieś stare teczki co leżały na biurku, a zostawili dwa zabytkowe obrazy wiszące na ścianie. Puściłem je ostatnio na aukcji po 4 kawałki za każdy. Więc trzeba było wszystko wyczyścić, żeby jakieś złodzieje nie pomyśleli, że mieszkanie opuszczone. Zająłem się tym sam, meble poszły do znajomego, co odnawia starocie i wystawia w necie.
– Co pan powie? – Kupiec swoim zainteresowaniem wyraźnie nakręcał sprzedawcę, a my dwaj dyskretnie stanęliśmy z boku.
– Gdy odsuwałem takie wielkie biurko, złapałem za wystający ozdobnik, a gdy pociągnąłem, otworzyła się z dołu niewidoczna wcześniej skrytka, w której były takie różne cudeńka. No oglądam je sobie prepana, nie powiem, żebym był wtedy zrelaksowany, a tam normalnie milicyjne papiery, do każdego fanta przypięte, że ściśle tajne, że jakieś Biuro T, Komenda Główna. Wszędzie był jeden podpis, zaraz, jak on się nazywał, tak mi się zapamiętało… Czekoladka? Nie, Czeladka! Pan sobie wyobrazi. No na pewno Czeladka, zdaje się pułkownik. Zresztą co ja będę panu gadał, pan poczeka, ja to wszystko mam na wozie, bo zawsze ze sobą wszystko wożę, no pan wie, na wszelki wypadek (mrugając okiem) że ja nie jakiś paser, tylko taki artysta, no lege artis, jak to się mówi. Zabrałem to z tamtego mieszkania, zacząłem na spokojnie wszystko czytać, analizować…
– To niech pan poszuka, a ja się chwilę przejdę, zastanowię i wrócę…
Stary tekst – pomyślałem sobie i nawet zrobiło mi się szkoda sprzedawcy, że musiał tak bardzo się wysilać na darmo.
– Dzień dobry, ale ja wróciłem i przyprowadziłem jeszcze jedną osobę, – Nagle uaktywnił się mój nowy znajomy i delikatnie pociągnął mnie za sobą – Ja nadal jestem zainteresowany…
Tamten odwrócił się w stronę stojącej za nim furgonetki i wyciągnął starą, tekturową walizkę w pepitkę.
– A to zapraszam, o panowie patrzą! Wszystko elegancko spisane, że to oryginał, potwierdzone, data, pieczątka. I że wykonano kopię. O tutej, zwrócono temu czy innemu. Podpisano – ten pułkownik. Weźmy na ten przykład te kolczyki. Ładniutkie co? Widzi pan sam: oryginalne. A tu jest od nich glejt, czyli protokół, bo ja muszę mieć porządek – taki ze mnie artysta – no kwit że była wykonana kopia…
– Jaka kopia? – zapytałem.
– No kopia, podróba! I podpisano: Stanisław Stawicki, odebrał komplet kolczyków, numer sprawy… wyraźnie pisze przecież: wąż z rubinowym oczkiem, podpięta fotografia. Jest? Jest! Patrzy pan – te same? Widzi pan, wszystko się zgadza.
– Hmmm – podrapałem się w głowę, bo nie byłem pewny, czy to deja vu, czy jakaś inscenizacja albo gra operacyjna. Bo przecież od razu skojarzyłem fakty. Tymczasem nowy znajomy milczał i tylko spoglądał to na mnie, to na handlarza.
– Ale jak to zwrócone? Skoro pan je ma? Niech pan pokaże… O dobrze, że ma pan lupę. Przecież to oryginalny rubin. Ja pamiętam tamtą sprawę, okradziono jubilera! To była głośna historia. To co jemu zwrócili w takim razie?
– O kurcze – jęknął “nowy znajomy”, bo do póki nie dowiem się kim jest i o co tu chodzi, tak go będę nazywać.
– Tego to ja nie wiem – kontynuował facet w dresie – ale widocznie podróbę, no szkiełko, Jablonex czy coś.
– I że jubiler się nie zorientował?
– Dostał zwrot z milicji, z protokołem, że w wyniku działań, no wie pan, bohaterskiej służby, oto udało się odzyskać, oficjalka, podpisano i tak dalej. Prepana, ja nie wiem czy się zorientował czy nie, może nie chciał się zorientować? Może się bał? A może nie sprawdził? A może sam miał coś na sumieniu? Sztuka jest sztuka, dostał z powrotem, z najlepszą możliwą ekspertyzą, bo milicyjną, któż by wątpił. Sprzedał dalej i sprawa załatwiona. Pan rozumie, on był zadowolony i ktoś inny też, wszyscy zadowoleni, zarobieni, cacy i gra gitara.
– A ma pan jeszcze tę zapalniczkę? – wypalił nowy znajomy.
– Którą?
– No tę, z pozytywką, co pan tu komuś rano pokazywał – odrzekł nowy znajomy, a ja tym razem aż musiałem uszczypnąć się w biodro, bo sytuacja zaczynała tracić cechy przypadku lub jakiegoś zbiegu okoliczności.
– Mam mam, co mam nie mieć? Wszyscy traktują mnie tu jak świra, klientów konkretnych zero. Za pół godziny będę się stąd zwijał.
– O, to się dobrze składa, a możemy gdzieś tu podjechać na piwko, to sobie w spokoju porozmawiamy, wszystko nam pan pokaże i opowie – mój nowy znajomy zareagował natychmiast.
– Ja jestem samochodem i piwa nie piję – zaprotestowałem – zatrzymają nas po drodze, Milicja albo ORMO i można prawo jazdy stracić.
– He he he, no pan jesteś żartowniś – zaśmiał się sprzedawca.
– Spokojnie, spokojnie – zapraszam do mnie, wszyscy przyjechaliśmy samochodami. Ja tu mieszkam niedaleko, wypijemy przysłowiową kawkę i załatwimy biznesy. Niech się pan nie martwi, że zero kupców. Właśnie pan na jednego trafił, a tu mamy także rzeczoznawcę. No i u mnie ani Milicja ani ORMO nie będą nam przeszkadzać. – Pasuje? – Zaproponował nowy znajomy.
– Może być – odpowiedział sprzedawca, był wyraźnie zainteresowany – pan mi prześle esemesem adres. Ja i tak muszę tu chwilę postać, zapłacić placowe i poczekać aż zaczną się inni zwijać, bo inaczej się nie przecisnę busem, ale spokojna wasza rozczochrana, podjadę na pewno. Traktujemy jak zaplute.
Zobaczyłem jak mój nowy znajomy wyciąga z kieszeni płaski szklany przedmiot, widocznie miniaturowy notes, albo wizytownik, ale on uniósł przedmiot do ust, powiedział nazwę ulicy i miejscowości: Zalesie Górne. Pierwszy raz widziałem tak cienką krótkofalówkę. Ale widocznie nie zadziałała, albo to była jakaś zabawka, bo zaczął stukać palcami i nerwowo naciskać wieczko. Nic się nie wydarzyło, ale obaj faceci porozumiewawczo kiwnęli głowami i stwierdzili, że są umówieni.
C.d.n. >>>
Drogi Czytelniku, bywałeś kiedyś na podobnym targu? Nie będziemy Cię prosić, byś np. kopsnął szluga, albo obstawiał czerwone, ale jeśli chcesz się dowiedzieć skąd się wzięły niniejsze dialogi – zapraszamy na FORUM
Jedna uwaga do wpisu “Pan Samochodzik w matni czasu cz. 5”