Zapętleni

W dzisiejszych czasach coraz trudniej trafić na oryginalną historię. I coraz trudniej taką stworzyć nie popadając w absurd lub przesadę. Często chciałoby się zanucić „ale to już było… i wraca tym częściej”, o czym świadczą prequele, sequele, remake’i, rebooty i spin-offy, które obficie serwuje nam kino nie tylko hollywoodzkie. Podobnie z najpopularniejszymi motywami. Bandzior o złotym sercu? Brzydkie kaczątko i niegrzeczny chłopiec? Cudowna technologia, która ma uratować świat, a okazuje się zagrożeniem? Było, było, było… Dodatkowo każdy gatunek i każdy motyw ma własny zestaw chwytów-kluczy, z których chętnie korzystają twórcy. Tak jest łatwiej zaspokoić oczekiwania widzów, którzy często chcą czegoś nowego, ale jednocześnie znanego i oswojonego.

Jednym z popularnych tematów są „zabawy” z czasoprzestrzenią. Może być to klasyczna podróż w czasie z paradoksem pradziadka lub efektem motyla („Powrót do przyszłości”). Może być rozszczepienie rzeczywistości na kilka alternatywnych wersji („Przypadek”). Albo równie popularna opcja: time loop czyli pętla czasu, w którą nader często wpadają bohaterowie filmów i seriali. Przynajmniej tych zrealizowanych po 1993 roku, kiedy to na ekranach kin zagościła komedia Harolda Ramisa „Dzień świstaka”.

Motyw utknięcia w temporalnej pułapce pojawiał się już wcześniej. W Japonii do świadomości zbiorowej wprowadził go Yasutaka Tsutsui w powieści „Dziewczyna, która skakała przez czas” (1965). W (jeszcze) ZSRR powstał film „Lustro dla bohatera” (1987). Rok przed premierą „Dnia świstaka” pomysł został wykorzystany w serialu „Star Trek: Nowe pokolenie” (odcinek „Cause and Effect”).  Jednak dopiero hit z Billem Murrayem w roli głównej okazał się przełomowy. Można powiedzieć, że dzięki niemu motyw pętli czasu awansował do pierwszej ligi kultury masowej. Stał się globalnie rozpoznawalny, co przełożyło się na jego upowszechnienie w kinie i telewizji. Pojawił się w takich filmach jak „Na skraju jutra” czy „Kod wieczności”, jak również w licznych serialach, m.in. w „Z archiwum X” („Monday”) i „Gwiezdnych wrotach” („Window of Opportunity”). Powstał też serial „Russian Doll”, którego koncepcja w całości opiera się na pętli czasu.

źródło

Trudno nie zauważyć, że większość przywołanych tytułów to produkcje w klimacie s-f. Czy powinno to zniechęcić tych, którzy nie lubią tego gatunku? Niekoniecznie. Paradoksalnie w wielu „zapętlonych” filmach elementy fantastyczne nie mają większego (lub żadnego) znaczenia. Owszem, sam motyw pętli jest nadnaturalny, ale ta niezwykłość nie musi wpływać na fabułę. Jak w „Dniu świstaka”, gdzie bohater przeżywa w kółko ten sam dzień – ale to dzień kompletnie zwyczajny, bez żadnych magicznych czy kosmicznych udziwnień. Co więcej, często sama pętla nie ma żadnego wyjaśnienia czy uzasadnienia. Po prostu się pojawia, wprawiając akcję w ruch.

Twórcy filmów z szufladki „time loop” zazwyczaj wykorzystują kilka znanych schematów. Ostatecznym celem jest wydostanie się z pętli, które w finale okazuje się czymś w rodzaju nagrody. Można to osiągnąć:

  1. „zewnętrznie”, czyli realizując cele pomocnicze, na przykład uratowanie kogoś/czegoś, rozwiązanie zagadki, przeżycie, dotarcie do jakiegoś miejsca
  2. „wewnętrznie”, poprzez duchową przemianę

Rzecz jasna te dwie metody mogą się łączyć, na przykład odnalezienie skarbu będzie możliwe dopiero kiedy bohater pogodzi się z przyjacielem, przyznając, że przed laty był egoistycznym draniem 😉 . Do tego dochodzi zestaw charakterystycznych zagrań: próba samobójcza, chwila szaleństwa, doskonalenie umiejętności… Widzowie świetnie je znają, co daje twórcom sporo swobody. Nie muszą poświęcać połowy filmu na tłumaczenie „o co właściwie chodzi”, więc mogą pozwolić sobie na eksperymenty i zabawę konwencją.

Przykładem takiego podejścia są trzy „zapętlone” filmy, które mają premierę tej zimy. Oczywiście nie zakładano takiego harmonogramu, ale covid rozwalił plany repertuarowe i w rezultacie dwie z omawianych poniżej produkcji trafiają do widzów z dużym opóźnieniem, jedna do kin, druga na VOD. Właśnie ta koincydencja zainspirowała niniejszy tekst.

Do wyboru mamy:

„Palm Springs” reż. Max Barbakow

Opis dystrybutora: „Beztroski Nyles (Andy Samberg) i zadeklarowana singielka Sarah (Cristin Milioti) poznają się na weselu w Palm Springs. Sztywna impreza niespodziewanie odsłania swój wybuchowy potencjał, kiedy okazuje się, że oboje zostali uwięzieni w pętli czasowej i w kółko przeżywają ten sam dzień. W sytuacji na pierwszy rzut oka beznadziejnej, Nyles i Sarah odkryją, jakie możliwości daje całkowita wolność. Wspólnie zrealizują najbardziej szalone pomysły, by przy okazji przeżyć najbardziej odjechany romans wszech czasów.”

Wow. Nie wiem, kto pisał ten tekst, ale chyba przeleciał film na podglądzie. Albo dostał zalecenie: „pisz tak, by skusić fanów typowych komedii romantycznych”. Przede wszystkim na starcie w pętlę wpada Sarah – Nyles tkwi w niej już tak długo, że nie pamięta, kiedy się zaczęła. To kluczowe dla całej akcji. Po drugie ze względu na konstrukcję opowieści sam romans „pojawia się i znika”. Po trzecie, w „Palm Springs” chodzi o coś innego niż „całkowita wolność”, a i realizacja szalonych pomysłów to tylko część fabuły, wcale nie dominująca. Nawet jeśli opis i zwiastun sugerują coś innego.

Film Barbakowa odniósł sukces na festiwalu kina niezależnego w Sundance, co można potraktować jako gwarancję pewnego poziomu artystycznego. Jest inteligentny i stara się unikać banalnych rozwiązań. Dowcip bywa nieco ryzykowny, ale raczej w kierunku cynizmu i czarnego humoru, a nie „Głupiego i głupszego”. Aktorsko jest naprawdę dobrze. Co więcej, scenariusz zakłada, że bohaterowie świetnie wiedzą (z filmów?) jak działa pętla – Sarah z miejsca podejmuje próbę wyrwania się z pułapki poprzez „naprawienie” swojego życia. Jednocześnie ta nieco absurdalna zabawa ma drugie dno i skłania zarówno bohaterów, jak i widzów do pewnych refleksji. Nie zdradzę jakich, ponieważ jak dla mnie to właśnie istota i wartość całej opowieści.

„The Map of Tiny Perfect Things” („Mapa maleńkich wspaniałości”) reż. Ian Samuels

Opis dystrybutora: „Dwoje nastolatków utyka w pętli czasowej. On chce z niej uciec, a ona wolałaby w niej zostać. Kiedy odkrywają, że mogą ją przerwać jedynie wspólnie znajdując nieznaczne, ulotne chwile, pozwala im to zrozumieć znaczenie tej monotonii i dostrzec szanse na uwolnienie się z niej.”

„Mapa maleńkich wspaniałości” to pętla czasowa w wersji dla nastolatków. Co nie powinno odstraszać, ponieważ film jest dobrze zrealizowany i pozytywny w odbiorze. To właściwie dramat, jednak widz tego nie odczuwa. Początek zapowiada coś na pograniczu komedii i młodzieżowego romansu, ale stopniowo przekonujemy się, że nie będzie to najważniejsze.

Główny bohater, Mark, od dawna tkwi w pętli. Właściwie się z tym pogodził, radzi sobie całkiem nieźle. Pewnego dnia spotyka Margaret – rówieśniczkę, która także została dotknięta tą „przypadłością”. Zaczynają spędzać razem czas, wspierają się w nietypowej sytuacji, poznają coraz lepiej… i dojrzewają.

Czy przeżyliście kiedyś chwile, o których myśleliście „oby trwały wiecznie”? A może baliście się tego, co przyniesie następny dzień?  A gdybyście rzeczywiście dostali wtedy szansę, by zatrzymać czas? Życie uczy nas, że nie można tkwić w miejscu, że to niemożliwe i szkodliwe. Ale dla młodych bohaterów nie jest to jeszcze tak bezsporne ani jednoznaczne. Twórcy filmu w prosty, lekki sposób przekazują coś, co jest zarazem oczywiste i trudne do przyswojenia. Nie potrafię powiedzieć, jak „Mapę maleńkich wspaniałości” odbiorą młodzi widzowie i czy rzeczywiście czegoś się z niej nauczą. Osobiście mam pewne wątpliwości 😉 . Jako osoba, która o latach „durnych i chmurnych” już dawno zapomniała, mogę polecić ten obraz szukającym ciepłej, niegłupiej historii z morałem, mieszającej humor, wzruszenie i nadzieję. Wycięłabym tylko trochę wątków typowych dla nastoletnich produkcji, ale cóż – w końcu nie należę do grupy docelowej.

„Boss Level” („Poziom mistrza”) reż. Joe Carnahan

Oficjalny opis: „Były agent sił specjalnych jest uwikłany w pętlę czasową, która nieustannie powtarza dzień jego morderstwa. Podążając za wskazówkami, próbuje rozwikłać zagadkę swojej śmierci.”

Dwa opisane powyżej filmy sporo łączy. „Boss Level” (nie mogę przekonać się do polskiego tytułu) to całkiem inna bajka – i pisząc „bajka” nie używam metafory. To połączenie kina „kopanego”, akcyjniaka, komedii i science-fiction, stworzone metodą „wrzucić wszystko do garnka, przykryć, potrząsnąć, postawić na ogniu i czekać, aż wybuchnie”. Czyli typowa rozwałka i świetna zabawa dla kogoś, kto da się jej ponieść.

Roy Pulver budzi się rano i próbują go zabić – tak zaczyna się ta historia. Po chwili zostajemy poinformowani, że bohater budził się w identycznej sytuacji już 145 razy. I zawsze go zabijali, wcześniej czy później. A że właśnie dowiedział się, że jego ukochana zginęła w wypadku, to kolejne śmierci średnio go obchodzą. Aż do chwili, kiedy Roy uświadamia sobie, że wypadek był zabójstwem i że pętla, w której utkwił, jest z tym powiązana. Postanawia odkryć prawdę.

Fabuła „Boss Level” to swego rodzaju kuriozum, ponieważ pomimo sporej liczby wydarzeń i kilku zwrotów akcji jest tak naprawdę prosta jak budowa cepa. Twórcy wcale nie ukrywają, że ich główny cel to widowiskowa demolka. Wprowadzają wprawdzie wątki osobiste, które mają uczłowieczyć głównego bohatera, ale chyba tylko dla zasady. Poza tym bawią się konwencją, motywami i nawiązaniami do innych filmów. Stadko zabójców niczym z obrazów Tarantino, ironiczna narracja z off-u, krwawy humor, mruganie okiem do widza, odcinane głowy i absurdalne rozwiązania… Całość przypomina trochę grę, w której bohater ma nieograniczoną liczbę żyć, więc może próbować do skutku – albo póki stawka się nie zmieni.

Problem zaczyna się, kiedy chcemy ocenić fabułę pod kątem logiki i spójności. Łatwo zauważyć dziury w całej historii i działanie imperatywu narracyjnego. Mnie raził zwłaszcza brak spójnej linii czasowej. Każdy, kto widział jakiś film z pętlą, wie, że wydarzenia są niezmienne, chyba że wpłynie na nie bohater. Tutaj to się sypie. Następują niewytłumaczalne, drobne przesunięcia w harmonogramie dnia, najczęściej zresztą zupełnie zbędne. Jednak jeśli ktoś jest w stanie przymknąć na to oko, to „Boss Level” świetnie sprawdza się jako odmóżdżająca, ale i relaksująca rozrywka.

Trzy filmy, trzy pętle czasowe – czy wpadniecie w którąś z nich?

Odpowiedzieć można na portalu: https://znienacka.com.pl/index.php/forum/rozmaitosci-filmowe/filmy-na-ktore-czekamy-albo-i-nie/paged/10/