Pewien czas się zastanawiałem co napisać o tym filmie i dlaczego nie powalił mnie na kolana. Potężny reżyser i scenarzysta (Quentin Tarantino), plejada gwiazd (Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Al Pacino, Kurt Russell, Margot Robbie), nagrody i nominacje do ważnych i bardzo ważnych nagród a jakoś zupełnie nie moja bajka. Poczytałem trochę recenzji i zwróciłem uwagę, że film jest oceniany wybiórczo - gra aktorska, scenografie, nie wyczytałem nigdzie globalnej pochwały pod jego adresem (w sensie "wybitny"). Chyba zgadzam się z krytykiem, który napisał, że film jest "momentami nudny" a biorąc pod uwagę, że trwa 2 godziny 40 minut to te nudne momenty mogą się zamienić w całkiem przyzwoitą nudną godzinę.
Film opowiada kawałek historii popularnego aktora filmów akcji oraz jego dublera i przyjaciela. Jest rok 1969 i bohater zaczyna mieć problemy ze znalezieniem pracy. Nadal mieszka w ekskluzywnej dzielnicy LA a jego najbliższymi sąsiadami są Sharon Tate i Roman Polański. Scenarzysta stworzył alternatywną historię słynnego morderstwa żony Polańskiego i jej znajomych ale... film nie jest o tym. To taki trochę misz-masz codziennego życia gwiazd w ówczesnym Hollywood, scen z westernów, w których zamiennie grają obydwaj bohaterowie, smaczków z miasta gwiazd (scena gdy Sharon Tate idzie do kina na swój film a obsługa jej nie poznaje jest prawie żywcem wzięta z opowieści mojego brata ciotecznego, który kiedyś był paparazzo i jedna z najdroższych serii zdjęć to zdjęcia Toma Cruise'a wychodzącego wieczorem w przebraniu ze swojego domu po to żeby obejrzeć swój film w kilku kinach) i oczywiście kilka krwawych scen, bo bez tego typu pomysłów Tarantino chyba by nie istniał.
Ja zmęczyłem ten film ale nie zamierzam go oglądać ponownie.
Twtter is a day by day war
(...) film jest "momentami nudny" a biorąc pod uwagę, że trwa 2 godziny 40 minut to te nudne momenty mogą się zamienić w całkiem przyzwoitą nudną godzinę.
Ja bym zaryzykował, że jest nudny znacznie dłużej niż godzinę. Tak naprawdę momentami jest dobry, bo to rzeczywiście misz masz różnych, często dość od czapy epizodów. Tarantino bawi się konwencją, swobodnie miesza fakty i fikcję, ale taki jego urok. Najciekawsza jest rozgrywająca się na drugim planie historia Polańskiego i Sharon Tate, która w pewnym momencie wychodzi na plan pierwszy.
Przede wszystkim trudno mi zrozumieć dlaczego ten film jest taki długi? Gdyby wykroić z niego półtorej godziny mogłoby z tego wyjść przyzwoite kino, a z żadnego wątku nie trzeba by rezygnować. A tak... zieeeew.
A ja tam wcale nie uważam, że film jest za długi. Obejrzałam i wcale się nie nudziłam. Tak, mamy tu miszmasz, ale udany. Rzeczywiście historia Polańskiego i jego żony ciekawie przedstawiona, ale mi najbardziej podobał się wątek na farmie z członkami sekty.
Zgodzę się natomiast z tym, że nie jest to film wybitny. Oglądałam go przecież nie tak dawno temu, a fabuła miejscami już dość znacznie mi się zatarła.
Moim zdaniem to jeden z gorszych filmów Tarantino, jeśli nie najgorszy. No, jest jeszcze opcja, że nie zrozumiałem, a po czasie okaże się kultowy 🙂
Straszne dłużyzny, w dodatku z niezbyt ciekawymi dialogami i scenami. O ile w pozostałych filmach takie momenty mają swój urok i mógłbym je oglądać wiele razy i wyciągać różne smaczki, to w PRwH nic mnie nie urzekło. Przyspieszenie następuje dopiero w końcówce, ale to właśnie ona najbardziej mnie zawiodła.
Nie mam problemu, że Tarantino sięga po tło w postaci rzeczywistych zdarzeń czy postaci, jak choćby Bękarty Wojny, a potem je zmienia, ale tym razem niezbyt mi się to spodobało.
Może dlatego, że wydarzenia z Hollywood są stosunkowo świeże, a ich uczestnicy nadal żyją. Może dlatego, że dotyczyły bądź co bądź naszego rodaka. A może dlatego, że rzeczywiste wydarzenia są owiane, nie tyle tajemnicą, co zawsze mnie ciekawiła ta absurdalna zbrodnia.
Wszystko razem, plus zawód z powodu tego, że to Tarantino, pozwala mi na ocenę 3, w skali szkolnej 1-6.
Na dziś nie mam ochoty obejrzeć go ponownie.
Moim zdaniem to jeden z gorszych filmów Tarantino, jeśli nie najgorszy.
Nie no, najgorszy jest "Kill Bill":)
W pełni zgodzę się z tym napisał Kustosz, ten film to w większości nuda. Co prawda w ogóle nie jestem fanką filmów Tarantino i znam znacznie gorsze (jak wspomniany Kill Bill) jednak Pewnego razu w Hollywood to film, który jest w zasadzie o niczym. Oczywiście jest motyw przewodni, o którym wspomniał Paweł, ale i tak całościowo jest on mocno nieatrakcyjny.
Scenarzysta stworzył alternatywną historię słynnego morderstwa żony Polańskiego i jej znajomych
To była chyba najciekawsza część tego filmu.
W domu obiad smakuje najlepiej i jest najtańszy.
Zbigniew Nienacki "Raz w roku w Skiroławkach"
A ja tam wcale nie uważam, że film jest za długi.
A ja uważam, że każdy film trwający ponad dwie godziny jest za długi 🙂
A że od wszystkiego są wyjątki, to i ja mam takowy. Jest nim "Ben-Hur", który to film darzę wielkim uwielbieniem.
Niestety, nawet go oglądam czasem na dwie raty. Nie lubię tak oglądać filmów, no bo przecież jak już się wciągnę w historię, to fajnie obejrzeć od razu całość. Ale naprawdę mam z tym problem. Filmy nie powinny trwać dłużej niż 2 godziny.
Kilka razy zdarzyło się, że poszłam na długi film do kina i to nie była dobra decyzja.
Bardziej się męczyłam, niż oglądałam.
Nie no, najgorszy jest "Kill Bill":)
Nie zgodzę się, Kill Bill jest dobry, mocna 4-ka. To komiks o mścicielce o supermocach. Dwa dni temu trafiłem i oglądałem do końca mimo że było już po północy.
Także dla mnie "Kill Bill" jest filmem co najmniej dobrym. Ale rozumiem, że komuś taka konwencja może nie pasować.
Tutaj można odnieść się do specyfiki twórczości Tarantino. Przy jego filmach często pojawia się określenie "list miłosny do..." i rzeczywiście, reżyser tak właśnie działa: wybiera jakiś obszar, który go fascynuje lub który kocha, po czym kręci film, który ma być spektaklem celebrującym ów przedmiot uwielbienia. Często są to zjawiska zaliczane do popkultury i to klasy B, o ile nie C: powieści "pulp fiction", azjatyckie kino kopane, spaghetii westerny... Dlatego istotne jest, czy widz podziela ową fascynację materiałem źródłowym. Jeśli ktoś nie był zauroczony filmami kung-fu/karate (i to nie z przegródki "Bruce Lee", ale "Pijany mistrz" albo "Magiczny warkocz") to i wariacja na ten temat do niego nie trafi. Im bardziej niszowe zjawisko tym bardziej ograniczona grupa odbiorców.
Myślę, że w tym tkwi tez część problemu z "PrwH": ten film to "list miłosny" do fragmentu historii Hollywood. Tyle tylko, że dla nas ten fragment niczym się nie wyróżnia (poza śmiercią Sharon Tate). To nie złota era, to nie początki Fabryki Słów, to nie lata 80., na które panuje obecnie moda. Większość nawiązań czy konwencji niewiele dla nas znaczy, pozostaje wydmuszkami.
Dlatego istotne jest, czy widz podziela ową fascynację materiałem źródłowym. Jeśli ktoś nie był zauroczony filmami kung-fu/karate (i to nie z przegródki "Bruce Lee", ale "Pijany mistrz" albo "Magiczny warkocz") to i wariacja na ten temat do niego nie trafi.
Rzeczywiście nie podzielam tej fascynacji. I „Kill Bill” jest dla mnie gniotem gniotów, którego nie jestem w stanie oglądać.
A ja uważam, że każdy film trwający ponad dwie godziny jest za długi 🙂
Ciut inaczej do tego podchodzę, jeśli film mnie wciągnie, to nie ma dla mnie znaczenia ile trwa.
Dla mnie długość filmu jest ważna w momencie wyboru filmu na wieczór. Ale podobnie jak Aga, jak już się wciągnę to zazwyczaj daję radę bez problemu.
Ale, żeby nie brnąć dalej w off-top..
Myślę, że w tym tkwi tez część problemu z "PrwH": ten film to "list miłosny" do fragmentu historii Hollywood. Tyle tylko, że dla nas ten fragment niczym się nie wyróżnia (poza śmiercią Sharon Tate). To nie złota era, to nie początki Fabryki Słów, to nie lata 80., na które panuje obecnie moda. Większość nawiązań czy konwencji niewiele dla nas znaczy, pozostaje wydmuszkami.
Podoba mi się Twoje stwierdzenie o tym, że filmy Tarantino to "listy miłosne" do pewnych obszarów, które fascynują reżysera. Tylko czemu nie przepadam za prawie wszystkimi jego filmami? Sądzę, że to jednak kwestia pewnej surrealistycznej konwencji, która mi nie odpowiada. "PrwH" na tle jego innych filmów wypada dla mnie całkiem znośnie. Jednak posiada sporo minusów, o których wspomniano już wyżej.
W domu obiad smakuje najlepiej i jest najtańszy.
Zbigniew Nienacki "Raz w roku w Skiroławkach"
Podoba mi się Twoje stwierdzenie o tym, że filmy Tarantino to "listy miłosne" do pewnych obszarów, które fascynują reżysera. Tylko czemu nie przepadam za prawie wszystkimi jego filmami? Sądzę, że to jednak kwestia pewnej surrealistycznej konwencji, która mi nie odpowiada. "PrwH" na tle jego innych filmów wypada dla mnie całkiem znośnie. Jednak posiada sporo minusów, o których wspomniano już wyżej.
A czy jesteś wielbicielką któregoś ze zjawisk, które bierze na tapetę Tarantino? Do tego zjawisk w najbardziej przerysowanej formie, czyli nie po prostu przeciętny western, ani nawet spaghetti western, ale western pełen krwi, dziwnych postaci, brutalności, surrealizmu... I to w odsłonie z niższej półki, gdzie trafiają filmy realizowane "prosto na kasetę/płytę".
Chyba najbardziej neutralnym filmem Tarantino jest "Jackie Brown", bo w tej produkcji reżyser mocno ograniczył swoje zapędy. Przede wszystkim to jego jedyny film, który jest adaptacją cudzej prozy - w tym przypadku powieści Elmore'a Leonarda "Rum Punch". Sam Tarantino niewiele zmienił (przede wszystkim kolor skóry tytułowej bohaterki), a "wyżył się" w kompletowaniu obsady - dwie główne role powierzył aktorom właściwie zapomnianym od lat 70., którzy w przeszłości uważani byli za gwiazdy.
To ciekawe, z moich obserwacji (mocno wybiórczych, ale jednak) wynika, że "Kill Bill" cieszy się większym wzięciem u kobiet niż mężczyzn. Też nie jestem fanem, ale ma kilka koleżanek, które ubóstwiają obie odsłony. W dużej mierze ze względu na Umę.
Co do "Pewnego razu...", nie poczułem chemii. W przeciwieństwie do "Pulp Fiction", "Wściekłych psów" czy "Django", które mnie uwiodły.
To ciekawe, z moich obserwacji (mocno wybiórczych, ale jednak) wynika, że "Kill Bill" cieszy się większym wzięciem u kobiet niż mężczyzn.
Z moich obserwacji z kolei wynika, że Tarrantino cieszy się słabym wzięciem u kobiet.