Fajne słowo te flechty. Mocne, wymowne, plastyczne, intuicyjnie to dla mnie żyły, tętnice (sploty tętnic i żył) ale też szukałem znaczenia w sieci. TU są fajne dywagacje na ten temat, właśnie w kontekście wiersza Bursy.
Otóż w Warszawie nie ma już podwórek! Są patia! Podobno tak się teraz mówi.
Nasi znajomi mówią: "Idę na patio"
Nie słyszałem żeby ktoś taki mówił. Jakieś snoby ci Twoi znajomi;)
Otóż w Warszawie nie ma już podwórek! Są patia! Podobno tak się teraz mówi.
Nasi znajomi mówią: "Idę na patio"
Nie słyszałem żeby ktoś taki mówił. Jakieś snoby ci Twoi znajomi;)
Gwoli ścisłości to są nasi wspólni znajomi 🙂
Gwoli ścisłości to są nasi wspólni znajomi
Raczej jednak Twoi jeśli to ci, o których myślę:)
Obejrzałam, ale boję sie cokolwiek napisać 🙂
„Nad rzeką, której nie ma” to głęboki, poetycki i wielowymiarowy film. Klimatem oraz tempem akcji przypomina mi nieco „do widzenia, do jutra”.
Chyba oglądałyśmy dwa różne filmy. W obu przypadkach 🙂
Nie wiem, co ja mam z tymi filmami, które zachwycają Kustosza. Nie wiem, dlaczego mi z nimi nie po drodze, dlaczego między nimi a mną nie iskrzy.
Obejrzałam wczoraj, po raz pierwszy.
Chciałabym to napisać jakoś delikatnie, ale chyba nie potrafię, tak jestem rozczarowana.
W moim odczuciu "Nad rzeką, której nie ma" to przeraźliwie nudny film o niczym, z drętwymi i sztucznymi dialogami.
Gdybym oglądała go bez znienackowego klubu, wyłączyłabym po jakichś trzydziestu minutach.
Obejrzałam jednak do końca, aby wziąć udział w dyskusji.
Chociaż szczerze mówiąc, dużego pola do dyskusji tu nie ma.
Nie widzę w tym filmie głębi, o której pisze Milady. Wielowymiarowości tym bardziej. Nie widzę czaru, magii. Nie widzę poetyckości, o której pisze Kustosz.
Widzę natomiast grupę dość nieciekawych, gwiżdżących na panienki (jedno z najbardziej irytujących kobiety zachowań mężczyzn), chłopaków. I kilka dziewczyn, z których zdecydowanie najciekawszą jest Marta (nie odbieram jej jako zarozumiałej i zakochanej w sobie osoby; polubiłam ją), najfajniej ubraną ta ruda w kapeluszu ze wstążką (nie pamiętam, czy pada jej imię), a najbardziej irytującą Ewa (nigdy nie lubiłam Biedrzyńskiej, a po tym filmie tylko się to nasiliło). Ewa to jedna z najbardziej przerysowanych postaci, jakie widziałam w filmach. Wręcz fizyczny ból sprawiało mi słuchanie jej afektowanego głosu.
Próbuję znaleźć w tym filmie coś, co mogłabym docenić i wyróżnić. I nie znajduję. Dialogi - sztuczne i nijakie. Czasem żenujące. Naprawdę nie wiem, czy ja tak wtedy rozmawiałam. Czasem nawet nie pasujące. "Gdzie pędzisz, Kozacze?" skierowane do Admirała??? Moim zdaniem takie zdanie pasowałoby do Atamana. Jakos mi to zazgrzytało. Muzyki fajnej brak. Zdjęcia - zwyczajne, nic, co przykułoby moją uwagę. Nawet obsadowo jest mocno średnio. Wyróżniają się Baka (bez dwóch zdań jest tu najlepszy) i Trzepiecińska. Historia - dla mnie banalna.
Może kilka scen mnie przez chwilę zauroczyło, choć "zauroczyło" to zbyt duże słowo. Scena marzeń o Neapolu i statku, sceny na dworcu, gdzie chłopacy czekają na dziewczyny ...
Podobał mi się klimat małego miasteczka. Ale to za mało. Za mało.
Ale z jednym zgadzam się z Milady.
Mi też ten film klimatem i ogromem nudy przypomina "Do widzenia, do jutra".
Nic na to nie poradzę, że te dwa filmy niczym mnie nie zachwyciły.
Ale bardzo się cieszę, że Kustosz wskrzesił Znienackowy Klub Filmowy 🙂
Dodam może jeszcze, dlaczego jestem tak rozczarowana.
Po pierwsze, chyba niepotrzebnie przeczytałam Wasze opinie przed obejrzeniem filmu i nastawiłam się na sporą dawkę wzruszeń i poetycki obraz.
Po drugie, sama tematyka dawała nadzieję. Bo przecież to taki wdzięczny temat: lato, pierwsze miłości, pożegnanie z dzieciństwem i wejście w dorosłość, wakacje. Można było z tego zrobić naprawdę niezły film. Tymczasem obraz, jaki dostałam, jest nijaki. Mam wrażenie, że fabuła nie została do końca przemyślana. Powstał chaotyczny zlepek scen snucia się po miasteczku i różnych, mniej lub bardziej interesujących spotkań. Kilku zabiegów wręcz nie rozumiem. Na przykład to spotkanie ze studentkami. Moim zdaniem nie wniosło to niczego do fabuły. Pogłębiło tylko moją irytację niezręcznymi dialogami (Van Gogh!).
Chyba właśnie dlatego mnie ten film nie przekonuje. Nie widzę w nim spójności. Nie widzę w nim opowiadanej historii.
Nie wiem, co ja mam z tymi filmami, które zachwycają Kustosza. Nie wiem, dlaczego mi z nimi nie po drodze, dlaczego między nimi a mną nie iskrzy.
Czy jestem zaskoczony, że Ci się nie podobało? Nie jestem. Nie raz już udowodniłaś, że operujesz zupełnie różną wrażliwością od mojej. Tyle, że w tym przypadku jest to również wrażliwość bardzo odległa od wrażliwości wszystkich innych, którzy oceniali ten film. Nie tylko na naszym forum. Z ciekawości zajrzałem co pisze się na ten temat w sieci i tak negatywnej oceny nie znalazłem.
W moim odczuciu "Nad rzeką, której nie ma" to przeraźliwie nudny film o niczym, z drętwymi i sztucznymi dialogami.
Film nie jest o niczym, o czym jest, pisałem już tutaj ja i pisali inni. Natomiast środki jakimi operuje, to nastrój, obraz, złapanie w kadrze pewnej ulotnej chwili „na progu”, a nie wciągająca fabuła. Taki film ogląda się oczami duszy. Tego typu kino pokazuje świat oczami artysty na podobnej zasadzie jak impresjoniści tworzyli swoje obrazy. Dlatego niektóre rzeczy są uwypuklone, przejaskrawione, inne stonowane. To nie jest wierne odzwierciedlenie rzeczywistości, raczej obraz rzeczywistości zapamiętanej, przefiltrowanej przez czas i wspomnienia. Zakładam, że nie powiesz, że „Impresja wschód słońca” Moneta to kiepski obraz bo byłaś w porcie w Hawrze i widziałaś, że wygląda zupełnie inaczej. Jeśli ogląda się taki film z oczekiwaniem na wciągającą fabułę to jest to nieporozumienie. Oceniając „Siekierezdę” w kategoriach fabularnych (która przecież Ci się podoba) również można powiedzieć, że jest to przeraźliwie nudny film, ale przecież nie tego w tym filmie szukamy.
Po pierwsze, chyba niepotrzebnie przeczytałam Wasze opinie przed obejrzeniem filmu i nastawiłam się na sporą dawkę wzruszeń i poetycki obraz.
Niepotrzebnie i wbrew idei ZKF. Idea przypominam jest taka, że wszyscy w jednym czasie oglądamy film, który mamy świeżo w głowie i dzielimy się wrażeniami niezmąconymi opiniami innych. Dlatego do momentu publikacji tekstu otwierającego na portalu o filmie nie dyskutujemy.
Czy jestem zaskoczony, że Ci się nie podobało? Nie jestem. Nie raz już udowodniłaś, że operujesz zupełnie różną wrażliwością od mojej. Tyle, że w tym przypadku jest to również wrażliwość bardzo odległa od wrażliwości wszystkich innych, którzy oceniali ten film. Nie tylko na naszym forum. Z ciekawości zajrzałem co pisze się na ten temat w sieci i tak negatywnej oceny nie znalazłem.
Aż z ciekawości zajrzałam i ja znalazłam 🙂
Może każdy znajduje to, czego szuka?
Kilka cytatów z Filmweb:
Pisze niejaki sbbbbs:
"Nie znalazłem żadnego innego krytycznego (choćby odrobinę :)) wątku, więc podepnę się pod ten. Mam 35 lat, więc zahaczyłem jeszcze dzieciństwem i wczesnym "nastolętwem" o schyłkowy PRL i wydaje mi się, że odrobinę choćby czuję te klimaty. Lubię też Stasiuka i Stachurę. Tyle, że oni opowiadają o tej poezji siermiężnej prostoty, błogostanu nudy wolnej od wyrzutów sumienia, oraz kumpelstwa, wspólnoty i naturalności w sposób nieporównanie bardziej przekonujący i naprawdę urzekający. Ten film to niestety groszek domyślnej głębokości i nostalgii opakowany w zwały banału i irytującej szczeniackości.
Spotkali się kumple na wakacjach w rodzinnej, wiejskiej okolicy. Kiedyś byli blisko -- łączyły ich chłopięce marzenia, fantazje o przygodach, wypracowane hierarchie, doświadczenia, wspólne przeżycia. Teraz próbują to jakoś odtworzyć, ale każdy jest jakby z cokolwiek innej bajki. No i okej. Ale dlaczego nie próbują się jakoś poznać teraz na nowo? Jakoś tak "doroślej", a może po prostu _szczerze_? Naprawdę odczuwają potrzebę tego "obwąchiwania się", stroszenia póz, udawania szczeniaków? Naprawdę coś daje im ta gra? A może chodzi właśnie o to, żeby było tak fałszywie i żeby ich kumpelstwo stało się tak dotkliwie tandetną namiastką ich dawnej przyjaźni, żeby mogli się już ostatecznie rozstać bez żadnych złudzeń, że jest jeszcze jakikolwiek powrót do dawnego życia -- żeby mogli ostatecznie zerwać z dzieciństwem?
No cóż, ta teza ma chyba sens. Nie zmienia to jednak faktu, że nie zrekompensowała mi ona raczej tej przeszło godziny śledzenia fabuły sprowadzającej się do popisów dość prostackiego sztubactwa, picia wina, włóczenia się bez sensu, nudzenia się, prawienia sobie wzajemnych docinków, jakiegoś niedowarzonego romansu i strzelania fochów na ekranie.
Lato, wakacyjne uczucie, nostalgia do dzieciństwa, wchodzenie w dorosłość, przemiana, koniec i początek... Jedne z najfajniejszych tematów. Jak widać, można zrobić o nich bardzo przeciętny film (miejscami irytująco schematyczny, infantylny i znamionujący brak pomysłów (epizod z przyjezdnymi studentkami)) i mimo to zachwycić wielu odbiorców."
Dal18:
"Wytrzymałem z pół godziny i uważam je za stracone. Szkoda poświęcać czas na taki gniot.
Nic się nie dzieje. Bzdurne dialogi. W ogóle nie oddaje klimatu lat 60 chyba, że przez krzywe zwierciadło.
Nie wiem czemu ten film ma takie wysokie oceny. Może oceniali go sami "twórcy" i wykonawcy?"
Pod tą pierwszą opinią podpisuję się całkowicie.
Chyba mam z panem sbbbbs podobną wrażliwość 🙂
Oboje zwróciliśmy uwagę na bezsensowny epizod ze studentkami.
Ale faktem jest, że te głosy są nieliczne.
Zdecydowana większość opinii jest bardzo pozytywna.
Oceniając „Siekierezdę” w kategoriach fabularnych (która przecież Ci się podoba) również można powiedzieć, że jest to przeraźliwie nudny film, ale przecież nie tego w tym filmie szukamy.
"Siekierezada" to o wiele wyższa półka.
Tam robotę robią dialogi, które są mistrzowskie.
Tutaj - banalne.
Tam - cudne zdjęcia, które mnie osobiście od razu "przenoszą" w miejsce akcji.
Tu - nijakie.
Tam - każde spotkanie jest po coś (podwózka z maszynistą, bibliotekarka w obwoźnej bibliotece). Jako widz wierzę, że te spotkania coś spowodowały.
Tu - chaotyczne spotkania przypadkowych osób pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Oczywiście mówię o moich subiektywnych odczuciach.
Dla mnie nie ma w tym filmie poezji.
To, że Yvonne się film nie będzie podobał jakoś wiedziałam od razu.
Obejrzałam, ale boję sie cokolwiek napisać
Nie, no....przecież dyskusja właśnie na tym polega, że często mamy odmienne zdania. Przy innym filmie z ZKF rozwinęłam tę myśl, więc nie będę teraz powtarzać.
Ale mam parę uwag, co do zamieszczonych komentarzy z Filmweb.
Spotkali się kumple na wakacjach w rodzinnej, wiejskiej okolicy
Otóż nie, kumple się nie spotkali na wakacjach. Oni tam mieszkali, żyli, pracowali i spędzali razem czas. A to zmienia trochę spojrzenie na ich sytuację, bo nie są przyjezdnymi kolesiami, którzy się nudzą.
Teraz próbują to jakoś odtworzyć, ale każdy jest jakby z cokolwiek innej bajki
Cokolwiek tak, każdy z nich jest jakby z innej bajki ale.....no towarzystwa z tzw. podwórka się nie wybiera....Może dziś tak, ale kiedyś brało się to, co dawała ulica i te różne charaktery musiały jakoś razem żyć. A żyło im się przecież dobrze, co można zauważyć po tej właśnie zażyłości, którą widzimy na filmie.
Ale dlaczego nie próbują się jakoś poznać teraz na nowo? Jakoś tak "doroślej", a może po prostu _szczerze_?
Że co proszę? 🙂 No to mnie ubawiło.....ten film NIE JEST o czterech kumplach co spotkali się w rodzinnym miasteczku ot tak, żeby się mieli na nowo poznawać, bo oni się znają od dzieciaka.
W zasadzie mogłabym przytoczyć cały tekst autora posta, który zamieściła Yvonne i dodać komentarz, że człowiek nie wie o czym ten film jest.
Bo może się oczywiście nie podobać taka konwencja, gra aktorska itd...przecież nie obowiązku lubić ten film, ale jak już ktoś wnikliwie chce coś zjechać, to niech obejrzy film a nie tylko na niego patrzy.
Dodam, że to jest skrawek życia i tych chłopaków i Marty i przyjezdnych dziewczyn. Miesiąc ( o ile dobrze zapamiętałam) tylko miesiąc z ich kawałka życia. To, co w tym filmie było najistotniejsze zostało przez tych na "nie" pominięte.
"Siekierezada" to o wiele wyższa półka.
Bo "Siekierezada" jest poezją. A "Nad rzeką której nie ma" to proza.
Tu - chaotyczne spotkania przypadkowych osób pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Właściwie....to każda postać była w tym filmie po coś. I to doskonale zostało pokazane po co.
"Siekierezada" to o wiele wyższa półka.
To nie jest wyższa półka, jest po prostu bardziej górnolotny, patetyczny, momentami nawet egzaltowany, operuje trochę innymi środkami wyrazu ale tak samo jak "Nad rzeką, której nie ma" nie ogląda się go dla fabuły.
Jako że temat wzruszeń jest dość ciekawy postanowiłem obejrzeć ten film. To pierwsze jego widzenie w życiu.
Z tymi wzruszeniami to jest tak właśnie jakoś dziwnie na tym świecie, że jednych łapie coś, co innych całkiem nie dotyka. I odwrotnie. A czy są jakieś wzruszenia uniwersalne? Obłapiające swym zasięgiem całość danej populacji? Nie spotkałem. Jedni lubią i mogą o tych wzruszeniach mówić, inni kitrają je w sobie, a jeszcze inni nie wiedzą co z tym fantem zrobić: gdy ich coś łapie za gardło, mrowi w podbrzuszu i nie jest to gorący kartofel. A jakoby był.
Niektórzy mówią o wzruszeniach w sposób egzaltowany, wzruszający sam w sobie, drudzy tłumaczą jak krowie na miedzy – ale mówią. Obawiałbym się tych, którzy siedzą całkiem cicho. A już najgorzej: gdy z zaciętą lub drwiącą miną.
Tymczasem film oglądam urywkami, a to była taka wrzuta na bieżąco, dla paddierżenia razgawora.
Obejrzałem ze skupioną uwagą, jak na klub filmowy przystało.
Z filmami bywa równie ciekawie. Zdefiniowano to niejako w polskim filmie, czyli (w/na) Rejsie. W miejsce słowa melodia wstaw słowo FILM.
Nie będę pisał o wzruszeniach i uczuciach, bo o tym było powyżej. Teraz mogę się skoncentrować na stronie technicznej, czyli na schemacie maszynki do przenoszenia w czasie. Sam projekt jest dość poprawny. Rozrysowany schludnie, dokładnie, na dobrym papierze (scenerii), w odpowiedniej skali, oddzielnie rezystory (chłopacy), oddzielnie kondensatory (dziewczyny). Tak jak się kiedyś rysowało na zajęciach ZetPeTe.
W 1991 roku nie było zresztą trudno tak to narysować, ponieważ dookoła mieliśmy mnóstwo odpowiednich mokapów: zapyziałe miasteczka, wielofunkcyjne remizy, densingi, zakurzone drogi donikąd, dworce (gdzie pękały oczy), nieczynne cegielnie, święte obrazki we wnętrzach, ‘tamte’ firaneczki tamże. I w końcu stroje z epoki, włóczącą się młodzież i rozrzucone dookoła flaszki. Teraz tego już nie ma. Bo nawet rozrzucone flaszki zmieniły się w rozrzucone małpki.
Jednak coś w tym filmie ewidentnie przeszkadza. Kłuje. Drażni jakością wykonania. Analizując co, dochodzę do wniosków opisanych innymi słowy przez Yvonne. W tym projekcie doszło do pomyłek produkcyjnych, czyli parafrazując: zrobiono taką elektroniczną chińszczyznę. Niby z zewnątrz fajny sprzęcik ale w środku: …
Do pierwszego zwarcia dochodzi już po włączeniu, natychmiast od pierwszej sceny (czyli stacja PKP, potem bar, następnie autobus). Dialogi są tak słabe, schematyczne, nienaturalne, nieprzekonywujące, jakby były czytane z kartki przez dzieci, a nie aktorów po szkole. Niby prąd w tym urządzeniu płynie, ale błądzi. Mógłbym tu cytować większość scen. Autentycznie brak w nich autentyzmu. Akurat z teatrzykami miało się do czynienia, więc się wyczuwa, kto mówi prawdziwie, a kto udaje. Wniosek: może w założeniach (w scenariuszu/projekcie) było git, ale wyszedł kit.
Mimo wszystko, żeby nie uogólniać, tylko jechać konkretami, wynotowałem sobie:
- Może p. aktorka Trzepiecińska potrafi błysnąć z oka, gdyż ma wrodzone (niektóre tak mają) w oczach. Ale jak już czyta daną kwestię, począwszy od sceny zapoznania – czar pryska. Niech już lepiej nie otwiera ust bo… (odpowiedź w Szreku). A gdy w którejś z dalszych scen twierdzi, że ‘jest pijana’… to mam wrażenie, że nie było jej na tej lekcji w PWST i zakończyła edukację w klasie… fletu. Jako, że Nieprzypadek widywał takie sceny, ma więc legitymkę, by się wypowiadać. Wie, jak się odbywają. Za każdym razem inaczej, ale nigdy nie tak.
- Kolejna scena: Admirał chowa się przed kumplami i zostaje namierzony. Wtedy p. aktor Mastalerz wybucha śmiechem. Śmiechem czytanym z kartki. O tak: HA. HA. HA. Ze śmiechu zjadłem zęby i gdybym ich nie zjadł, to by mnie rozbolały.
- Scena w ruinach zamku, gdzie p. aktor Bukowski stęka i jęczy, a następnie kamera pokazuje go jak leży. Ta scena powinna mieć wcześniej napis na tablicy z Niemego Kina: ‘UPADEK’.
- Niczym zimny lut pęka scena lutowania na ulicy, gdy p. aktor Baka lutuje p. aktora Bukowskiego. Zupełnie jakby nigdy w rękach lutownicy nie mieli. I znowu wtedy pojawia się p. aktor Mastalerz z tą samą kartką: Ha. Ha. Ha. Żenada.
- Przypadkowe spotkania p. aktora Bukowskiego i p. aktorki Trzepiecińskiej. A to na ulicy, a to w barze, a to na dyskotece. Och, co za wyreżyserowane nieprzypadki.
- Jak na histrioniczkę, to p. aktorka Trzepiecińska ma stanowczo za mało kiecek i za rzadko je zmienia. I nie mówcie mi, że wtedy nie było, bo kobity zawsze potrafiły. Wtedy to nawet tetrowe pieluchy zszywały, farbowały, podwiązywały, upinały, byle było dużo i różnorodnie. No ale co chłop o tym może wiedzieć. O tych szmatkach.
- Gadka w areszcie. G jak… o, fuj.
I teraz tak. Żeby nie było, to spodobała mi się konstrukcja kilku scalaków:
- Sceny na łące pod zamkiem i potem na polu (pod warunkiem wyłączenia fonii i nie słuchania tych dialogowych drętwot paraintelektualnych). Spróbujcie wyłączyć głos – ja spróbowałem i było całkiem OK.
- Scena, gdy strażak, p. aktor Kusztal handluje biletami przed remizą – robi to godnie i zgodnie ze sztuką takich transakcji.
- Scena, gdy p. aktorka Biedrzyńska obala jabola – widać wprawę i lubość. Zresztą cała jej rola przemawia za tym, że p. aktorka nie gra, tylko czuje rolę i należy to docenić. Trafić na taka aktorkę w realu to strach, no ale jak to mówią: życie to teatr.
- List p. aktora Bukowskiego. Klasyk. Więc OK.
- P. aktorka Feldman, gdy wyciąga conieco i dolewa do browca. Och! Ach! Babcia Kiepska po prostu i aż! Rewela.
- Scena odjeżdżających pociągów, po jednym torze, w dwie strony. Fajny, pomysłowy zabieg.
- Końcowa piosenka.
Siedem plusów / siedem minusów. Ale to nie koniec.
Odnośnie samego noża czyli filmowej finki, którą wymachuje p. aktor Baka, a później jeszcze raz się pojawia przed wyprawą do lasu. Tu też mam coś do powiedzenia. I dosłownie i w przenośni.
Miałem taki nożyk, a nawet dwa i nawet nie miałem tylko mam nadal. Jeden zawsze był w domu, pewnie po jakimś dziadku, tzw. nóż monterski, z drewnianą rączką - narzędzie obowiązkowe w każdym warsztacie. On po prostu był. Drugi nożyk był marzeniem. Obserwowałem go przez długi czas na wystawie sklepu, ciułałem pieniądze i wreszcie sen się spełnił. Prawdziwa kosa: made in Czechoslovakia, z blokadą ostrza, rękojeścią z jakiegoś rogu. Ciągle z nim chodziłem i wbijałem to tu to tam, jak to chłopak z podwórka. Aż raz trafiła kosa na kamień i czubek się złamał. Wtedy wziąłem pilnik i tak piłowałem, by zrobić nowy czubek. Naprawiłem. Moje przesłanie brzmi: nie chowajcie swoich finek w szufladzie, nie wyrzucajcie ich. Mówi do Was być może starszy, być może młodszy znajomy, prawie kolega. Zapalony gracz w pikuty.
Reasumując, co jeszcze dodać? Filmowe, wierszowane motto: przytłaczające, z jasnym przesłaniem, które należy zwalczać, choćby finką.
Plusy dodatnie filmu: zapyziałe miasteczka, wielofunkcyjne remizy, densingi, zakurzone drogi donikąd, dworce (gdzie pękały oczy), nieczynne cegielnie, święte obrazki we wnętrzach, ‘tamte’ firaneczki tamże. I w końcu stroje z epoki, włóczącą się młodzież i rozrzucone dookoła flaszki.
Plusy bardzo ujemne: dialogi na cztery nogi. Wiecie co? Zabieg „MUTE” powtórzyłem także przy innych fragmentach i podstawiłem własne teksty, własną muzę. I od razu zrobiło się lepiej. Nie mogę powiedzieć, że film się urwał, ale dało radę.
A co to znaczy że tej rzeki nie ma, do cholery? Jak to nie ma? Nie ma tak, że rzeki znikają. One mogą zmieniać nurt, kształt brzegów, bieg, mogą nawet sezonowo wysychać, ale nie znikają. One - te rzeki - potrzebują czasem dodatkowego zasilenia, by znów ruszyć wartko. A czy źródłem będą siódme poty, czy jezioro łez, czy jakaś nawałnica? To już sprawa dla hydrologów i taka intymna hydrozagadka.
A że jako się rzekło – to było moje pierwsze widzenie tego filmu – to sami wicie rozumicie. Następnego widzenia nie będzie, chyba, że uda mi się dopiąć celu, właściwie polutować druciki i uruchomić DeLorean DMC-12 - nad czym usilnie pracuję. I jeśli wyląduję w roku 1991 i zdążę (po przestawieniu wielu innych, ważniejszych rzeczy), to może zaliczę widzenie minus jeden. Pewnie wtedy ten film mógłby mi się nawet spodobać. Tu i teraz: hmmm.
A teraz trzeba ruszyć na piąteczek, piątunio bo nie wszystko jeszcze stracone.
Obejrzałem ze skupioną uwagą, jak na klub filmowy przystało.
Tymczasem film oglądam urywkami
Hmm.. To z uwagą czy urywkami. Pogodzenie jednego z drugim może być trudne. 🤔
Mimo wszystko, żeby nie uogólniać, tylko jechać konkretami, wynotowałem sobie:
To ja już ogólnie się odniosę. Akurat żadnych wpadek aktorskich tutaj nie widzę. Film "Nad rzeką, której nie ma" nie jest tak metaforyczny jak wspomniana wcześniej "Siekierezada". Jego urok i głębia polegają na czymś zupełnie innym. I to inne według mnie zależy od tego, kto jest odbiorcą. Mam nadzieję Nieprzypadku, że się nie obrazisz, ale według mnie reprezentujemy inny poziom uczuciowości. Ty jesteś dynamiczny, czynny, szybki. Wydaje mi się, że dla Ciebie muzyka powinna być ostra, wyrazista itp. Nasze cechy po części się przeplatają, ale w niektórych momentach też bardzo ze sobą mijają i być może dlatego nasz odbiór tego filmu był zupełnie inny. Słowem, może to nie był dla Ciebie dobry moment na ten film, nie ten nastrój (zwracam uwagę na powyższe cytaty).:) Co oczywiście nie jest niczym złym. Dzięki takim różnicom można dyskutować.
W domu obiad smakuje najlepiej i jest najtańszy.
Zbigniew Nienacki "Raz w roku w Skiroławkach"
Powiem Ci Nieprzypadku, że już sama technokratyczna "poetyka" jaką posługujesz się oceniając ten film budzi mój sprzeciw. Trudno chyba o metafizyczne przeżycie jeśli zaglądając do wnętrza widzi się śrubki, kondensatory, rezystory, scalaki i druciki. Akt twórczy to nie jest mechanizm, który można opisać za pomocą wzorów. Patrząc w ten sposób nigdy nie zobaczy się tego co ja w tym filmie widzę bo to jest kino, które czyta się między wierszami. Rację ma też Milady. Nie można zbudować nastroju, poetyka filmu nie ma szansy nas ponieść, jeśli ogląda się go urywkami.
Ale i Ty masz rację gdy piszesz, że różnych ludzi wzruszają różne rzeczy i w różny sposób o tych wzruszeniach mówią. Ty i ja jesteśmy tego jaskrawym przykładem:)
O jak miło! Człowiek wraca z piąteczku, z piątunia a tu jest jakiś odzew. Kijek w mrowisko zadziałał. Fajnie. I o to chodziło.
To z uwagą czy urywkami. Pogodzenie jednego z drugim może być trudne.
To zależy od poziomu skupienia. Ale jak mawiał imć Pawlak: Ty się nie boj 😎. Póki co, dajemy radę.
żadnych wpadek aktorskich tutaj nie widzę
To zależy od różnych innych poziomów, na które jestem wyczulony. Ja niestety widzę. Co widzę? Opisałem dokładnie, mógłbym jeszcze dokładniej, ale to są już takie detale, że musiałbym rozdzielać włos na czworo. Mówię wyłącznie o moich odczuciach, ale jak czytałem na tym forum - nie byłem odosobniony.
jak wspomniana wcześniej "Siekierezada"
Teraz rozmawiam o tym jednym filmie. Musiałbym sobie odświeżyć ten drugi i jak mnie do tego nakłonicie, to to zrobię. Coś mi to mówi, ale dokładnie nie pamiętam. Być może to było w innym życiu
inny poziom uczuciowości
To na pewno. Nie ma dwóch takich samych. Nawet u bliźniaków. O nic i za nic się nie obrażam. Dobrze się bawimy.
Wydaje mi się, że dla Ciebie muzyka powinna być ostra, wyrazista itp.
Dobrze kombinujesz, ale nie do końca. O moich gustach muzycznych, pomimo dość krótkiej obecności, wspominałem wielokrotnie, choćby tu, na forum i na portalu. A bardziej szczegółowo tu
Słowem, może to nie był dla Ciebie dobry moment na ten film, nie ten nastrój
Bardzo dobry moment, bardzo dobry nastrój. Nadal dobrze się bawimy. Przecież nie napisałem, że to jest zły film. On jest całkiem wporzo. Wymieniłem siedem plusów i siedem minusów. 7:7 to remis. Bardzo dobry wynik jak na pierwsze widzenie. Owszem są filmy, które miały lepszy wynik, ale Kustosz mówił, że nie chce już o nich słuchać.
można dyskutować.
jeśli bez napinki, bez zaciętej miny i drwin, dobrze się przy tym bawiąc: TAK. WCHODZĘ.
------------------------------
dobra, teraz Kustosz 🙂
Powiem Ci Nieprzypadku, że już sama technokratyczna "poetyka" jaką posługujesz się oceniając ten film budzi mój sprzeciw.
ojtam ojtam, to taka moja drobna złośliwość. Przypadkiem? Nie sądzę. Obejrzałeś w końcu mój film?
Nie można zbudować nastroju, poetyka filmu nie ma szansy nas ponieść, jeśli ogląda się go urywkami.
Ty też się nie boj. Można lewitować wyżej lub niżej, ale nadal lewitować.
Ty i ja jesteśmy tego jaskrawym przykładem:)
C.b.d.u Kustoszu. C.b.d.u.
-------------------
i jeszcze dopiszę PS. Jakoś nie odnieśliście się do mojej historii o fince, a to taka zajefajna historia. Nie fajna? Dla mnie fajna.
A postrzeganie rzeki? To dopiero temat do różnych opowieści. Zapraszam np. nad taką rwącą albo całkiem (pozornie) wyschniętą + kolejny rozdział
-------------------
PS2 a ta scena na końcu, gdy babcia Kiepska wali U-Boota? Epicka. Jak byłem w wieku tych filmowych bohaterów (tych młodych, bo do p. aktorki Feldmanowej to jeszcze trochę brakuje) to pływało się U-Bootami. Ojojoj.
Kijek w mrowisko zadziałał
Ja nie odbieram tego jako kijek i na pewno nie w mrowisko. Po prostu mam wrażenie, że Ty lecisz....lecisz...a nie, pędzisz bardziej i za cholerę nie chcesz się 5 min zatrzymać 🙂 To tak jakby, biorąc pod uwagę:
O nic i za nic się nie obrażam
do filmu <tu wstaw tytuł najbardziej przez Ciebie smutnego/poważnego/wzruszającego> kupić sobie popcorn, paluszki i nie móc się przy okazji doczekać wyjścia z kina z kumplami na flachę 🙂
Już się przyzwyczaiłam do Twojego rubasznego, szybkiego stylu i mi akurat nie robią te porównania technokratyczne nic, łapię o czym mówisz, ale jakoś mi to nie leży.
Filmowe, wierszowane motto: przytłaczające, z jasnym przesłaniem, które należy zwalczać, choćby finką.
Dlaczego zwalczać? Nie ważne czym. Dlaczego w ogóle?
Nie ma tak, że rzeki znikają. One mogą zmieniać nurt, kształt brzegów, bieg, mogą nawet sezonowo wysychać, ale nie znikają. One - te rzeki - potrzebują czasem dodatkowego zasilenia, by znów ruszyć wartko
Tylko to już będzie rzeka, której nie ma. TEJ rzeki już nie będzie. Będzie zupełnie inne koryto i nurt, zależnie od tego jak się nam w życiu losu ułożą. Ale dokładnie TEJ już nie znajdziemy, na tym polega przemijanie. Przemijanie chwili, momentu i lat życia.
A propos rzeki
A co to znaczy że tej rzeki nie ma, do cholery? Jak to nie ma? Nie ma tak, że rzeki znikają. One mogą zmieniać nurt, kształt brzegów, bieg, mogą nawet sezonowo wysychać, ale nie znikają. One - te rzeki - potrzebują czasem dodatkowego zasilenia, by znów ruszyć wartko. A czy źródłem będą siódme poty, czy jezioro łez, czy jakaś nawałnica? To już sprawa dla hydrologów i taka intymna hydrozagadka.
Od wczesnego dziecięcego wieku do lat szesnastu mieszkałem na pewnym podwórku. Ogrodzony teren, trzy bardzo niskie bloki, obok komórki, rów melioracyjny, małe ogródki warzywne przy balkonach, ale też tuje, dzika róża, agrest i porzeczki, winorośl pnąca się na płocie od sąsiada, zapuszczona piaskownica, wieża przekaźnikowa nazywana przez nas po prostu wieżą, między tym wszystkim parkujące samochody, ale nie tyle co teraz, oczywiście trzepak a przed bramą wielki głaz narzutowy. Bezpieczna kraina dzieciństwa, w której mieściły się wszystkie nasze pomysły. Ale był jeszcze dziki zachód czyli drugi plac (jak go nazywaliśmy) za siatką. Baza zarządu drogownictwa z kotłownią, garażami, ciężarówkami, koparkami i innym sprzętem, pełna różnych fantastycznych urządzeń i przedmiotów jak stare cysterny, betonowe płyty, znaki drogowe i cholera wie co jeszcze. Teoretycznie zakazana strefa, ale nie dla nas, dzieciaków.
Kiedy wróciłem tam po latach nie mogłem uwierzyć jak mała jest to przestrzeń. Gdzie toczyliśmy nasze wojny? Gdzie kopaliśmy w gałę? Gdzie ukrywaliśmy skarby? Gdzie mieliśmy szałasy? Gdzie bawiliśmy się w piratów? Gdzie był mój plenerowy teatr? Jak to wszystko mogło się tam zmieścić? To jest ta moja rzeka, której nie ma.
A propos noża
Jakoś nie odnieśliście się do mojej historii o fince, a to taka zajefajna historia. Nie fajna? Dla mnie fajna.
Ten pierwszy na Twoim zdjęciu to jakiś kozik pasającego gęsi. Ten drugi przypomina finkę, ale chowane ostrze? Chowane ostrze to miał scyzoryk. Prawdziwy fiński nóż wygląda tak.
Na jakim poziomie odpowiedzieć na takie dictum? W stylu rubasznym czy w formie akademickiego bełkotu?
Nie będę się tłumaczyć, bo kto się tłumaczy?... A do tego się nie poczuwam. Ale wyjaśnić co nieco zawsze przystoi, nadal dobrze się bawiąc. Kijek w mrowisko w moim rozumieniu to „sygnał do dyskusji”, „trigger”, „zaczyn”, „impuls” i tak dalej. Ponadto kijek to nie kij.
Pan Samochodzik lubił wrzucić na szafę 240 km/h. Kustosz chyba też nie lubi flauty na wodzie. Jedni myślą i działają szybciej, inni wolniej co nie znaczy, że lepiej lub gorzej. A może ta szybkość ma jakiś głębszy cel? Gdy np. próbuje się dogonić uciekający lub stracony czas? Zobaczyć więcej miejsc?…
Może ustalmy w jakiej konwencji prowadzony jest ZKF. Czy ma być w formie piosenki promującej jedyną słuszną linię „łubudubu…”? Czy jak w Rossmówkach „fajny film wczoraj widziałem… momenty były?” Czy jako posiadówka przy kukurydzy i paluszkach dla kinowych gęsi? (@Aldona: na marginesie, to jeden z powodów, dlaczego unikam sal kinowych).
Czy rozmawiamy o odczuciach? Czy o stronie technicznej? A czy można o jednym i drugim? Wydaje mi się, że dokonałem tutaj wyraźnego podziału.
Odnośnie spraw technicznych, oprócz opinii @Yvonne i 1 zdania @Milady nie widzę dyskusji. Dla mnie zaś było istotne „jak film jest zrobiony”. Jak dobrani są aktorzy, plenery, muzyka. Jak prowadzona jest kamera, jak operuje się światłem, głosem i takie tam - być może bzdury – ale w powszechnym mniemaniu - składające się jednak na sztukę X muzy. Sprawy techniczne w moim rozumieniu to: JAK, a nie O CZYM. Podałem 14 przykładów które mi się podobały lub nie. Po zastanowieniu najciekawszy wydał się zabieg zastosowany w finale, gdyż połączył technikę i symbolikę. Pociągi często jeździły na ekranach, realizując różne cele: logistyczne, towarzyskie, sensacyjne, historyczne, a rzadko symbolicznie - jak np. u p. J. Machulskiego w Kingsajzie. Stąd pomysł z lustrzanym odbiciem pociągów, poruszających się w przeciwnych kierunkach po jednym torze (i to bez kolizji) zastosowany przez p. reżysera Barańskiego uznałem za innowacyjny.
Czy moja ocena tej (technicznej) warstwy filmu jest sprawiedliwa? Starałem się jak mogłem.
Zaś co do meritum, czyli wspomnień, przemijania i związanych z tym odczuć.
@Kustoszu: zarówno nóż, jak i rzekę traktujemy jako parabole. OK? Nie będziemy chyba deprecjonować symboliki? Nie wiem czy mój dziadek wypasał gęsi, z tego co pamiętam był nauczycielem, społecznikiem, żołnierzem AK, syberyjskim zesłańcem i po nim ten drewniany kozik. Drugi kozik - mój wymarzony - był scyzorem, a nie finką. Ale czy to ma znaczenie? Mamy się licytować, który jest mojszy lub twojszy?... ten nożyk, film, podwórko?
W mojej ocenie to kwestia wyobraźni i abstrakcyjnego myślenia. Ja wciąż siedzę w tej rzece, a jeśli nurt ucieka to nie poddaję się, biegnę wbrew. Bawię się nożykiem, otaczam przedmiotami z przeszłości, słucham starej muzy i zwalczam myśli o przemijaniu.