Nie cierpię Queen. OK, w pewien sposób doceniam, wiem, że stworzyli kilka ponadczasowych numerów, które zna każdy, wiem że ten facet potrafi śpiewać, ale nie znoszę go słuchać, mam alergię na jego manierę wokalną, nie podoba mi się operetkowość tego wszystkiego i co tu dużo gadać kicz. W czasach przed pilotowych, Queen był jednym z niewielu wykonawców, który zmuszał mnie, żeby podnieść się z kanapy i wyłączyć radio.
Czy w związku z powyższym film nie miał szansy mi się spodobać? Czy moja ocena może być obiektywna? Cóż, wiedziałem że wchłonę niemal śmiertelną dawką muzyczną, więc trochę czasu zajęło nim zebrałem siły, ale byłem ciekaw historii Freddiego Mercury i zespołu. W końcu to legenda. A obiektywizm? Zakładam, że nie mniejszy niż u bezkrytycznych wielbicieli zespołu.
A film? Jest słaby, a przede wszystkim nudny. Jeszcze jedna infantylna historia o zagubieniu i samotności wielkiej gwiazdy rocka. Powierzchowna, bez psychologicznej głębi, a przez to cholernie mało poruszająca. Seksualność Freddiego, czyli to co odcisnęło głębokie piętno na jego życiu, pokazano w sposób przedziwny. Facet jest regularnym heterykiem, potem odkrywa, że jest bi, choć wszystko wskazuje na to, że jednak jest gejem. Cała ta przemiana jest po prostu w filmie odnotowana, nic więcej. Jego związek z Paulem (czy jak mu tam) też po prostu jest. Wygląda na to, że przez jakiś czas gość całkowicie zawładnął Freddiem choć nie widać między nimi żadnej więzi, zauroczenia, przyjaźni, chemii czy sympatii nawet. Z kolei, nagła fascynacja panem kelnerem jak z bajki o kopciuszku. W ogóle mam wrażenie, że ten aspekt życia zupełnie twórcom filmu nie leżał, ledwie się po nim prześlizgnęli. Życie prywatne Freddiego również pokazano bez fajerwerków. To znaczy był jeden czy dwa dyżurne fajerwerki, ale znowu na zasadzie, zaznaczmy, że były. Nie widać, żeby wokalista Queen zatracał się w tym, żeby żył jakby nie było jutra, żeby naprawdę go to spalało. Wszystko letnie, bez emocji, bez trzewi. Nawet moment kiedy oznajmia chłopakom z zespołu, że ma aids, nie wbija w fotel, a moim zdaniem powinien.
Dopiero kulminacyjny moment czyli koncert Queen na Live Aid wyposażono w jakieś emocje. Do tego stopnia, że zmieszczono w filmie chyba cały 20 minutowy występ na tej imprezie. Gruba przesada jak sądzę. W ogóle film wypełniony muzyką po brzegi, ale tego akurat należało się spodziewać, więc masz czego chciałeś Grzegorzu Dyndało.
Co jeszcze? Na pewno nie jest to film o Queen. To film o Freddiem, reszta zespołu stanowi po prostu tło, bez którego historii głównego bohatera nie dałoby się opowiedzieć, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby się dało, twórcy filmu chętnie by z tej możliwości skorzystali. O chłopakach z zespołu nie dowiadujemy się właściwie nic. Tylko tyle, że jeden jest łagodnym, opanowanym astrofizykiem drugi, porywczym dentystą o niewyparzonej gębie a trzeci zupełnie nijakim choć sympatycznym gościem. Dżizas, to naprawdę wszystko co reżyser i scenarzysta mają do powiedzenia na temat członków legendarnego zespołu Queen?
Wspomniany koncert Live Aid, zdaniem reżysera wieńczy karierę Queen, wieńczy więc również jego dzieło filmowe. A przecież Freddie żył i nagrywał jeszcze 6 lat. W tym czasie walczył z chorobą i walkę tę przegrał. To naprawdę nie jest ciekawe? A może po prostu nie pasowało do koncepcji grzecznego filmu o niegrzecznej gwieździe rocka?
To ja się ustosunkuję 🙂
Tytułem wstępu: do piosenek Queen mam stosunek dość obojętny. To znaczy niektóre nawet lubię i jak słyszę w radiu, to nie wyłączam, tylko słucham nawet sobie podśpiewując. Ale nigdy tego zespołu nie słuchałam, to znaczy nie kupowałam kaset/płyt i nie puszczałam sobie sama.
Tak samo niewiele wiem o samym Freddim. Owszem, najważniejsze fakty, które zna każdy, ja znam też. Czyli np, to, że był artystą kontrowersyjnym, jaką miał orientację seksualną, na co zmarł itp.
Reasumując - idąc do kina nie miałam jakichś specjalnych oczekiwań względem fabuły, jakie zapewne mieli wielcy fani grupy. Mało mnie interesowały żale tychże fanów, którzy pisali w opiniach, że fabuła słaba, że pewne aspekty zatuszowane czy wręcz przekłamane.
Wrzucam zatem moją opinię napisaną na świeżo tuż po powrocie z kina.
Nie jest ona tak drobiazgowa, jak Twoja Kustoszu. Wyraża jedynie moje odczucia i mój odbiór.
I tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: film oglądałam w kinie i może dzięki temu zrobił na mnie takie wielkie wrażenie, jakiego dawno nie wywarł na mnie żaden film muzyczny. Być może gdybym go obejrzała w telewizji albo jeszcze gorzej - na komputerze, moje odczucia nie byłyby aż tak silne. Pewne filmy bowiem należy obejrzeć w kinie, tak jak sztukę trzeba obejrzeć na żywo na deskach teatru czy koncert usłyszeć osobiście.
Zatem:
"Bohemian Rhapsody" to film, jakich więcej bym sobie w kinach życzyła.
Jestem zachwycona całokształtem - opowiedzianą historią, stroną aktorską, ładunkiem emocjonalnym i oczywiście (jakżeby inaczej) muzyką.
To film, podczas którego w kinie była cisza jak makiem zasiał, a po skończeniu większość osób siedziała na swoich miejscach i nadal słuchała muzyki, która obrazowała napisy końcowe.
To film, który wzbudza emocje, wzrusza, czasem też szokuje, stawia pytania, wreszcie taki, który tkwi w widzu jeszcze długo po wyjściu z kina.
Mam ochotę iść na niego ponownie.
Polecam!
Tytułem wstępu: do piosenek Queen mam stosunek dość obojętny. To znaczy niektóre nawet lubię i jak słyszę w radiu, to nie wyłączam, tylko słucham nawet sobie podśpiewując. Ale nigdy tego zespołu nie słuchałam, to znaczy nie kupowałam kaset/płyt i nie puszczałam sobie sama.
Tak samo niewiele wiem o samym Freddim. Owszem, najważniejsze fakty, które zna każdy, ja znam też. Czyli np, to, że był artystą kontrowersyjnym, jaką miał orientację seksualną, na co zmarł itp.
O! To zupełnie tak samo, jak ja. Dlatego nawet do głowy mi nie przyszło, że mógłbym iść na ten film. Bo i co po co? Do zorientowania się w temacie głośnych, znanych filmów wystarczyło mi przeczytanie kilku recenzji. I z tego co pamiętam zastrzeżenia co do pokazania seksualności Fredy'ego miał nie tylko Kustosz.
Mam ochotę iść na niego ponownie.
Polecam!
To raczej polecam, jeśli wreszcie wybierzesz się do Londynu i dalej będą grali, musical "We will rock you". To jest inna półka niż ten film.
Twtter is a day by day war
Queen lubię, może nie tak żebym słuchał ich cały czas, bo i tak są wałkowane wszędzie na okrągło. Ale po jakimś czasie przerwy ich słuchanie sprawia mi przyjemność. Do dzisiaj odkrywam ich utwory, których nigdy nie słyszałem i nie ma ich na ich najbardziej znanych składankach albo ścieżki filmowe ich autorstwa do filmów.
Co do filmu to bliżej jestem oceny Kustosza. Film mnie zawiódł po całości. Brak dramaturgii, laurkowe pokazanie Freddiego, pominięcie innych członków zespołu, za mocne streszczenie historii zespołu i ogólnie wyszła komedia. Po prostu słabo. Z kina wyszedłem zawiedziony.
Rzeczy, które posiadasz w końcu zaczynają posiadać ciebie
Chuck Palahniuk - Fight Club
Ja jestem tak pośrodku. Queen lubię, ale muzycznie, nie zespołowo - nie czytałam żadnych książek, nie interesowałam się historią zespołu. Nie słucham ich specjalnie, ale przy okazji. Jednak - co dla mnie ważne - to jeden z nielicznych zespołów, którego piosenki podobają mi się od zawsze. W przypadku wielu artystów gusta się zmieniają, emocje słabną, czasem trudno uwierzyć, że się coś lubiło albo wspomina się coś z nostalgią - i tylko wspomina. Queen jest w moim przypadku wyjątkiem i dlatego też wpisałam ich na moją bezludnowyspową listę.
Zaznaczam, że filmu jakoś szczególnie nie zapamiętałam, co samo w sobie jest minusem.
Drugie zaznaczenie - lubię musicale. Zazwyczaj bardzo.
"Bohemian Rhapsody" niestety mocno mnie rozczarował, choć niekoniecznie zgadzam się ze wszystkimi zarzutami Kustosza. Niestety historia okazała się niespójna, mało płynna, nie pozwalała ani poznać bohaterów, ani ich polubić. Może twórcy celowali w fanów i założyli, że widzowie przyjdą do kina mając już odpowiedni stosunek do swoich idoli? Fabuła po prostu nie zagrała. Podobały mi się niektóre sekwencje, ale nagle następował przeskok lub zmiana tematu. Najlepsze okazały się fragmenty muzyczne, które rzeczywiście wywoływały jakieś emocje.
Podobała mi się obsada... poza odtwórca głównej roli. Dlaczego? Otóż Rami Malek wypadał znakomicie w scenach, gdy kopiował Freddiego, ale dużo gorzej, gdy miał dać coś od siebie. Wyszło trochę takie "Twoja twarz brzmi znajomo". I za to dostał Oscara...
Co do zarzutów, z którymi się nie zgadzam - kompletnie nie przeszkadzało mi zakończenie historii podczas Live Aid. Jestem zmęczona filmami "o osobach" (autentycznych bądź nie), które skupiają się na najgorszym okresie ich życia. Twórcy często starają się wywołać wrażenie, że opowiadają w ten sposób prawdę o swoim bohaterze. Owszem, ale to tylko kawałek prawdy, który sobie wybierają, bo jest efektowny i daje szanse na uznanie krytyków. Każdy okres życia ma swoją prawdę. Gdyby "Bohemian Rhapsody" zaczynał się na Wembley i pokazywał chorobę i powolne umieranie Freddiego to nikt nie robiłby z tego zarzutu. Czy te kilka ostatnich lat było ważniejsze, niż cała jego wcześniejsza kariera? Tylko z perspektywy oczekującego dramatów widza i krytyka. Dlatego nie mam problemu z tym, że twórcy wybrali taki etap życia Mercury'ego. Mam problem z tym, że nie potrafili go odpowiednio i satysfakcjonująco pokazać. Myślę, że z tego wynika też część zarzutów odnośnie zakończenia w tym określonym momencie - widzowie nie dostali tego, czego się spodziewali (emocji, prawdy, historii, Freddiego) więc odnoszą wrażenie, że to właśnie z powodu ucięcia fabuły. Tymczasem wcale nie jestem pewna, czy opowieść o dalszych latach zrealizowana przez tych samych twórców nie byłaby tak samo pusta.
Ogólnie byłam dość zawiedziona, także ze względu na swoje wysokie oczekiwania. Porównałabym ten film do ekranizacji lubianej książki - masz swoje wyobrażenie, masz nadzieję, że się spełnią i nic z tego. A dodatkowo masz świadomość, że ta adaptacja "zablokowała" szansę na odpowiednie przedstawienie tej historii na długie lata.
To film, który wzbudza emocje, wzrusza, czasem też szokuje, stawia pytania, wreszcie taki, który tkwi w widzu jeszcze długo po wyjściu z kina.
Cóż, mam krańcowo różne odczucia. To taki film, w którym oglądam teoretycznie poruszającą scenę i aż nie mogę się nadziwić, że zupełnie mnie nie porusza. Przykre, że hałaśliwy marketing jest w stanie zapewnić Oscara nawet tak kiepskiej produkcji.
Może twórcy celowali w fanów i założyli, że widzowie przyjdą do kina mając już odpowiedni stosunek do swoich idoli?
Jeśli celowali w fanów zespołu, to też raczej pudło. Fani są raczej rozczarowani oszczędnym gospodarowanie faktami przez twórców filmu (Prawda i fikcja w "Bohemian Rhapsody").
Wyszło trochę takie "Twoja twarz brzmi znajomo". I za to dostał Oscara...
Otóż to. Mniej groteskowo zrobił go Sławomir w polskie edycji "Moja twarz brzmi znajomo".
(...) kompletnie nie przeszkadzało mi zakończenie historii podczas Live Aid.
Jasne, że twórca filmu ma prawo wyboru na jakim etapie życia chce pokazać artystę. Jasne, że każdy okres życia ma swoją prawdą. Tutaj pozostaje po prostu nieodparte wrażenie, że głównym założeniem produkcji było lukrowanie postaci i unikanie kontrowersji (co samo w sobie jest absurdalne w przypadku tak kontrowersyjnej postaci). A takiego założenia ja nie kupuję.
To film, który wzbudza emocje, wzrusza, czasem też szokuje, stawia pytania, wreszcie taki, który tkwi w widzu jeszcze długo po wyjściu z kina.
(...) kompletnie nie przeszkadzało mi zakończenie historii podczas Live Aid.
Jasne, że twórca filmu ma prawo wyboru na jakim etapie życia chce pokazać artystę. Jasne, że każdy okres życia ma swoją prawdą. Tutaj pozostaje po prostu nieodparte wrażenie, że głównym założeniem produkcji było lukrowanie postaci i unikanie kontrowersji (co samo w sobie jest absurdalne w przypadku tak kontrowersyjnej postaci). A takiego założenia ja nie kupuję.
Dlatego właśnie napisałam, że nie przeszkadza mi wybór etapu tylko sposób jego ukazania. I dlatego uważam, że zarzut - powtarzający się bardzo często - "nie pokazali ostatnich lat" jest błędny. Mogliby pokazać, a poziomu filmu by to zmieniło. Z drugiej strony mogliby nakręcić film wyłącznie o powstaniu "Bohemian Rhapsody" i gdyby zrobili to dobrze byłby to lepszy obraz niż ten, który dostaliśmy.
Nie pojmę tego fenomenu Queen'ów i tych "ochów" na temat Freddiego. Nie żebym nie lubiła, ale w sumie nie przepadam, przyznaję. Nie jest to muzycznie w ogóle mój klimat.
Tytułem wstępu: do piosenek Queen mam stosunek dość obojętny. To znaczy niektóre nawet lubię i jak słyszę w radiu, to nie wyłączam, tylko słucham nawet sobie podśpiewując. Ale nigdy tego zespołu nie słuchałam, to znaczy nie kupowałam kaset/płyt i nie puszczałam sobie sama.
Tak samo niewiele wiem o samym Freddim. Owszem, najważniejsze fakty, które zna każdy, ja znam też. Czyli np, to, że był artystą kontrowersyjnym, jaką miał orientację seksualną, na co zmarł itp.
Reasumując - idąc do kina nie miałam jakichś specjalnych oczekiwań względem fabuły, jakie zapewne mieli wielcy fani grupy. Mało mnie interesowały żale tychże fanów, którzy pisali w opiniach, że fabuła słaba, że pewne aspekty zatuszowane czy wręcz przekłamane.
Mam identycznie jak Yvonne.
Nie jestem i nigdy nie byłam fanką Queen, a i o samej grupie wiem niewiele. Co do filmu to też nie miałam oczekiwać, zwyczajnie chciałam go obejrzeć. I obejrzałam. Nie w kinie tylko w domu, z koleżanką i kieliszkiem (tej wersji się trzymajmy) wina w dłoni.
Film po prostu mi się podobał. Dobrze się bawiłam. Fragmenty (w tym zakończenie) zrobiły na mnie duże wrażenie. No i muzyka. Muzyka była niesamowita.
Nie zastanawiałam się jednak nad fabułą i nad tym, czy powinien się skończyć w tym miejscu oraz czy historia Freddiego pokazana w filmie była prawdziwa. Nie skłonił mnie do głębszych przemyśleń. Gdybym jednak miała okazje obejrzeć ten film ponownie, to zrobiłabym to z przyjemnością.
Nie pojmę tego fenomenu Queen'ów i tych "ochów" na temat Freddiego.
Nie jest to muzycznie w ogóle mój klimat.
Poruszasz dwa rozłączne tematy. Jeden - nie lubię - i tu jest wolność wyboru. Drugi - nie rozumiem fenomenu - i tu obiektywnie można stwierdzić, że byli muzycznymi geniuszami, niezależnie od tego czy Ci się podoba ich muzyka czy nie.
Twtter is a day by day war
Poruszasz dwa rozłączne tematy
Masz rację. Po prostu nie przepadam za muzyką tego zespołu więc trudno żebym pojęła fenomen 🙂
Aldona, polecam tę wersję:) I tekst dużo fajniejszy:)
I tekst dużo fajniejszy
Mowa-trawa 🙂