Niestety moje zastrzeżenia z pierwszego oglądania zostały takie same: to słaba fabuła i przaśny sucharowy humor, który dyktuje nastrój całości.
Wiesz, taki chyba był zamiar żeby ta sztuka była lekka. Jej atutem jest strona wizualna i muzyczna. Chociaż fabuła nie była taka najgorsza, fajnie wkomponowała się w problemy dzisiejszych czasów.
Do kiepskiej, szczątkowej fabuły w musicalach jestem przyzwyczajona, ale tu przesadzili z umownością i brakiem logiki. Ale ok, nie psuje to odbioru (choć i nie polepsza). Natomiast przy humorze irytowało mnie to, że był cały czas w jednym stylu (pomijając żarty "kontekstowe"), niezależnie od sytuacji czy zaangażowanych osób. Buddy, Scaramouche, Khashoggi, Oz - dosłownie wszyscy rzucają tekstami "spod budki z piwem", choć przecież mają to być różne charakterologicznie postacie.
Ale przede wszystkim cieszę się, że Ci się podobało 🙂 .
Gdzieś tam jesteśmy 😉
Dzisiaj o problemie etycznym w teatrze muzycznym.
Teatr Muzyczny w Gdyni wystawi jesienią musical "Producenci" na podstawie filmu i sztuki Mela Brooksa. Widziałam film, podobał mi się, ale kiedy usłyszałam o tych planach poczułam rozterkę moralną. Jeśli ktoś nie zna "Producentów" - to historia dwóch cwaniaków, którzy postanawiają zarobić na klapie przedstawienia, trochę jak w "Latach dwudziestych, latach trzydziestych". W jaki sposób chcą splajtować? Otóż przygotowują musical wychwalający Hitlera. Ich plan nie wypala, ale finałowe przedstawienie zaczyna się* tak:
Jak pisałam wyżej, podobał mi się film Brooksa, ale co do produkcji w Gdyni mam mieszane uczucia. Tak, wiem, to podpada pod hipokryzję... Jednak o ile mogę zaakceptować takie sceny w amerykańskim filmie to chyba nie chciałabym oglądać ich w polskim teatrze, nawet jako komedii, a może zwłaszcza jako komedii. Czułabym zażenowanie, a potem pewnie miałabym poczucie winy, szczególnie gdybym się dobrze bawiła. Ten pancerz konwencji, absurdu i parodii, który chroni film Brooksa, tutaj nie działa - a przynajmniej teraz tak mi się wydaje. Co ciekawe, chyba łatwiej zaakceptowałabym "Springtime for Putin"...
Dwa tygodnie temu wybrałyśmy się z @Yvonne na spektakl "Excentrycy" w toruńskim Teatrze Muzycznym. Pogoda piękna, Toruń trochę odmieniony od czasu naszej wspólnej wizyty, przedstawienie też bardzo udane, choć nie rewelacyjne.
Zacznę od elementu, który warto z góry zaznaczyć - to NIE jest teatralna wersja filmu, a oryginalna adaptacja powieści. Przekłada się to na sporo różnic, choć przecież fabuła jest mniej więcej taka sama.
Najważniejsza zmiana to kompletnie inna ścieżka „piosenkowa”. Nadal mamy jazz/swing, jednak chyba żaden utwór z filmu się nie pojawia, nawet "Sunny Side of the Street". Do tego piosenek jest dużo więcej. Spektakl trwa ponad dwie godziny i mniej więcej połowa to numery muzyczne.
Konsekwencje takiej formy są dwie. Po pierwsze, zmienia się znana z filmu konwencja realistyczna. Jeśli ktoś ogląda musicale to wie, że piosenki są w nich wprowadzane w różny sposób. Realistycznie - czyli fabuła ukazuje sytuacje, w których bohaterowie śpiewają, np. jako wykonawcy na scenie. Umownie - czyli kiedy w pewnych sytuacjach piosenki zastępują dialogi - ludzie rozmawiają i nagle zaczynają śpiewać (to chyba najczęściej). I w końcu wewnętrznie, kiedy piosenki ukazują uczucia lub myśli bohaterów, niejako uzewnętrzniając ich ukryte ja. Oczywiście to tylko najpopularniejsze rodzaje. W filmie Majewskiego mieliśmy realizm, w toruńskim spektaklu dominuje trzecia metoda. Owszem, są też sceniczne popisy zepołu, ale lwia część to numery obrazujące wewnętrzne przeżycia bohaterów. W ten sposób okazję, by wykazać się umiejętnościami wokalnymi, dostaje też Ludmiła Bayerowa (zresztą gra ją Katarzyna Jamróz, więc żal nie wykorzystać jej talentu).
Niestety druga konsekwencja jest raczej negatywna - wypełnienie spektaklu piosenkami doprowadziło do znaczącego ograniczenia fabuły. Wyleciało sporo scen dookreślających postacie drugoplanowe, które odgrywają o wiele mniejszą rolę niż w filmie. O ile Stypa i Zuppe mają kilka (choć także mniej niż na ekranie) scen, o tyle Habertas czy Kusiak pojawiają się dosłownie na chwilę. Wypadło wiele drobnych scenek i epizodów, przy czym należy zauważyć, że części po prostu nie udałoby się zaaranżować w tym teatrze (o tym dalej). Podobnie z postaciami. W rezultacie historia staje się raczej pretekstem dla muzyki. I tu mam dylemat, bo trudno mi ocenić, czy jest to problem dla osób nie znających książki i/albo filmu. Ja osobiście pamiętałam fabułę, więc niejako dopowiadałam sobie wycięte fragmenty, ale nie wiem, jak odbierali to inni. W każdym razie nie wyglądali na zagubionych, więc może to moja nadinterpretacja?
Sama muzyka jest na naprawdę dobrym poziomie. Właściwie wszyscy wykonawcy znakomicie śpiewają, zarówno technicznie, jak i artystycznie. Pod tym względem spektakl zasługuje na wysoką ocenę. Bardzo dobrze wypada też aktorstwo. Podobnie jak w filmie najbardziej irytuje Modesta, więc można już chyba oficjalnie uznać, że jej sztuczność i tandetność jest celowym zabiegiem fabularnym. Natomiast jeszcze wyraźniej niż u Majewskiego rzuca się w oczy problem "wiekowy", o którym zresztą wspominał Kustosz. To niestety swego rodzaju pułapka, w którą łatwo wpaść. Otóż akcja "Excentryków" przypada na koniec lat 50. To niejako konieczność, ponieważ przedstawione na ekranie wydarzenia mogły rozegrać się dopiero po Odwilży. Oznacza to, że Fabian i Wanda są ludźmi "w średnim wieku", jako że przed wojną byli już odnoszącymi sukcesy artystami, Fabian miał żonę i kilkuletniego synka... Nawet zakładając, że wcześnie się ożenił, to w 1957 roku powinien mieć co najmniej 42-43 lata. Tymczasem sztuki wizualne w rolach "romantycznych" preferują młodszych. Stuhr miał 40, Rafał Szatan (Fabian w Toruniu) ma 36, więc już sporo za mało, ale wisienką na torcie jest Wanda - odtwarzająca tę rolę Kamila Najduk ma niespełna 30 lat, a wygląda jeszcze młodziej. Ja wiem, że Pavarotti do końca kariery grał domyślnie przystojnych dwudziestolatków, ale to jednak nie opera i "zawieszenie niewiary" mocno mi trzeszczało.
Wspomniałam wyżej, że nie wszystkie epizody można było zaaranżować na toruńskiej scenie. Powód jest prosty - to maleństwo. Mniejsza niż teatr w Poznaniu, o Syrenie czy Romie nie wspominając. Scenografia jest właściwie umowna, pusta scena, na niej w zależności od potrzeb jakieś podstawowe rekwizyty. Żeby ukazać przynajmniej niektóre wydarzenia "plenerowe" wykorzystano projekcje na umieszczonym z tyłu sceny ekranie. Malutki jest też zespół. Według strony teatru to zaledwie 9 osób, a niektóre z nich pojawiają się w... pięciu rolach. Trzeba docenić, że bardzo naturalnie to wychodzi.
Na koniec jeszcze jeden element, który zasługuje na osobną wzmiankę, choć jest właściwie następstwem wspomnianych wyżej cięć. Otóż co jakiś czas pojawia się przerywnik w postaci dwóch "Uczciwych z Ciechocinka", które "uprzejmie donoszą" o wszystkim, co dzieje się mieście. Ich wtrącenia są uzupełnieniem i jednocześnie komentarzem, zastępują bowiem "tło społeczne i obyczajowe", które na ekranie czy w książce pojawia się w różnych drobnych epizodach. Dodatkowo "Uczciwe" wprowadzają element humorystyczny - zarówno ich gra aktorska, jak i same teksty, są naprawdę świetne.
Dziś Międzynarodowy Dzień Teatru.
Z tej okazji życzę wszystkim wielu emocji i niezapomnianych wzruszeń na widowni.
A może ktoś dzisiaj wybiera się do teatru?
Kupiłyśmy dzisiaj z Marutą bilety na musical "Wicked" w Romie na sobotę 18 października, na godzinę 15.
Czy ktoś ma ochotę dołączyć?
Wczoraj byłem na przedstawieniu Jesus Christ Superstar Teatru Muzycznego w Toruniu.
Ten największy rozmachem spektakl nie zmieściłby się na dotychczasowej scenie teatru i dlatego skorzystano z klubu studenckiego "Od Nowa". Spektakl zaskakuje w każdym aspekcie, można w nim uczestniczyć na stojąco mieszając się z aktorami na części sceny, poruszając się, a nawet brać udział w przedstawieniu w pewnym stopniu albo tradycyjnie bardziej biernie na siedząco. Zrealizowany był w technologii "silent disco" czyli każdy widz otrzymywał świecące słuchawki z możliwością zmiany kanału i ustawienia odpowiedniej głośności. Całość w nowoczesnym stylu z niesamowitą choreografią. Przez te wszystkie nowinki początek spektaklu był dla mnie trochę trudny jednak z każdą chwilą coraz bardziej wnikało się w akcję było coraz ciekawiej i wszystko robiło coraz większe wrażenie łącznie z kulminacyjnym przejmującym finałem. Muzycznie zbliżony do filmu, aktorsko świetny i zaskakujący w realizacji. Po powrocie do domu tak się wkręciliśmy, że przypomnieliśmy sobie film z 1973 r.
Tu zapowiedź spektaklu:
Tu mały fragment z prób:
Rzeczy, które posiadasz w końcu zaczynają posiadać ciebie
Chuck Palahniuk - Fight Club
Fajnie wysłuchać opinii z pierwszej ręki, bo ja nawet o tym spektaklu myślałam, ale odstraszyła mnie forma. Nie przepadam za wymuszoną immersyjnością i interaktywnością w teatrze, nie mam do tego odpowiedniego charakteru. Żałowałam, bo (jak już kiedyś pisałam) "Jesus Christ Superstar" to prawdopodobnie mój najwyżej oceniany musical, a wersję filmową uważam za znakomitą. Widziałam dwa spektakle teatralne i ze trzy rejestracje, ale żadna nie osiągnęła poziomu filmu.