Wtorkowy odcinek ciut wcześniej, bo od jutra (do końca tygodnia?) chyba nie będzie mnie w sieci.
Świat Młodych
nr 126 – wtorek 21 października 1975 r.
Pięć minut z Magdą
NO I CZEŚĆ, stało się! Właściwie, to nic takiego wielkiego ani strasznego, ale wolałabym w tej chwili przykleić z powrotem kilka oderwanych już kartek kalendarza. Po prostu jestem gapa. I nie tylko – jeszcze nieporządna, niesympatyczna, lekkomyślna, niegospodarna… Te przymiotniki są autorstwa mojej mamy. Mnie jednak nie pozostaje nic innego jak… się z nimi zgodzić.
W czasach niemal prehistorycznych otrzymałam w upominku od babci skarbonkę. Różne były etapy jej dziejów. Czasami stała zupełnie pusta, czasami kołatały się w niej jakieś drobniaki, czasami było tych „skarbonkowych plonów” nieco więcej, ale to ostatnie zjawisko należało do rzadkości. Zimą ubiegłego roku „zachorowałam” na mohairowy sweter. Wiecie, na taki wielki, puszysty i okropnie drogi. Z góry było wiadomo, że rodzice mi go nie kupią, ale gdy o sprawie napomknęłam, mama powiedziała, że na początek może mi służyć stówą, resztę miałam sobie powoli uzbierać. Odpowiadało mi to rozwiązanie, zresztą — jedyne realne. Wyciągnęłam więc z czeluści szafy skarbonkę i została do niej uroczyście wrzucona owa stówa. Potem też wrzucałam, co prawda mniejsze kwoty, ale względnie często — to oszczędziłam coś z tygodniówki, to sprzedałam makulaturę, to dostałam jakiś gotówkowy prezent. Oczyma duszy widziałam wymarzony mohair.
Usłyszałam raz, jak babcia chwaliła się komuś, że ma taką oszczędną wnuczkę. W ustach babci to ogromna pochwała, cieszyłam się. Jedynie Hanka twierdziła, że nigdy w życiu tyle nie uzbieram, że nie wytrzymam. Wściekałam się na nią i gotowa byłam się zakładać o nie wiadomo co, że nie ma racji. Zakładać się nie chciała.
Jak pierwszy raz, w czerwcu, wyciągnęłam ze skarbonki kilka dziesięciozłotówek na płytę jakąś chyba — to pomyślałam, że Hanka nie powinna się o tym dowiedzieć. Po co ma kpić?! Jak po raz drugi wyciągałam z niej coś w lipcu — już nie pamiętam na co — to przysięgałam sobie, że „pożyczkę” zwrócę. W końcu o co chodzi, moja skarbonka, nie?! Potem był sierpień i wrzesień. Wrzucałam do skarbonki co nieco, wyciągałam z niej również. Przedwczoraj mama spytała się, ile już mam, bo widziała gdzieś takie swetry. Wyciągnęłam ze skarbonki wszystko. Okazało się, że starczy mi najwyżej na… jeden rękaw. Nadrabiałam miną, że niby nic się nie stało, że już mi na tym swetrze nie zależy.
Ale to nieprawda! Strasznie chciałabym go mieć. I miałabym. Ale nie będę miała. Żal mi samej siebie. I zła jestem na siebie. I żal mi…, i zła jestem… I w ogóle…
MAGDA
„zachorowałam” na mohairowy sweter.
Wtedy moherowy sweter, teraz pewnie moherowy beret:) Cóż, zwykł kolej losu.
Świat Młodych
nr 129 – wtorek 28 października 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Jak Jagoda przyszła do szkoły z wiadomością, że na ich klatce jedną dziewczynkę pogotowie zabrało do szpitala, to nie było w tej wiadomości nic szczególnego. Jagoda lubi wiedzieć, co się u kogo w domu dzieje. Ponieważ zaś ciekawskich w naszej klasie jest więcej, zaczęły nawet wypytywać, co się jej stało? Jagoda nie potrafiła odpowiedzieć. Zresztą, nieważne!
Ale potem Kryśka, też z tego domu co i jagoda, napomknęła coś o dezynfekcji. Ze cały dom dezynfekowali. Wtedy pytających o bliższe szczegóły było jeszcze więcej, a i Kryśka okazała się być informatorką lepiej poinformowaną. Z zapałem wyjaśniła, że to jakaś choroba zakaźna.
W sklepie, to już było po południu, usłyszałam o… tyfusie. Że panuje. Kolejka w SAM-ie była mocno podekscytowana. Mówiono, że wypadków było kilka i że lada dzień zostanie zarządzona kwarantanna. Jedna pani na wieść o kwarantannie kupiła o 2 kg jabłek więcej, bo kto wie – stwierdziła kiedy następnym razem będzie mogła wyjść do sklepu. I wszyscy zaczęli jabłka namiętnie kupować, nawet ci, co przedtem nie mieli takiego zamiaru.
Pod wieczór zadzwoniła Anka, czy wiem o jagodzie. Nie wiedziałam. Anka zachłystując się opowiedziała, że Jagodę zabrano do szpitala, bo zachorowała na tyfus. Jest prawie umierająca, straszne wszystko razem, cały ich dom jest zagrożony. Zrobiło mi się żal Jagody – w końcu koleżanka – i opowiedziałam o wszystkim babci. Babcia ogromnie się zmartwiła, że nic dotychczas nie wiedziała, bo przecież „trzeba się zabezpieczyć”. Polegało to na szorowaniu wszystkiego, co w domu do szorowania się nadawało.
Zostałyśmy obie z babcią dokumentnie uziemione – babcia szorowała klamki i podłogi, ja łazienkę i kuchnię. W międzyczasie wpadła przerażona sąsiadka, że jej mały synek ma tyfus – ma gorączkę, wymiotuje… Babcia rzuciła swoje szczotki i pognała razem z sąsiadką ratować jej jedyne dziecko. Zostałam sama w towarzystwie ścierek i rozpuszczonego w misce „Ixi”. Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Na słomiance stała uśmiechnięta Jagoda. „Cześć” – powiedziała – „Ta Marysia, co ją pogotowie zabrało już wróciła do domu. Myśleli, że złamała nogę, ale okazało się, że to tylko stłuczenie”.
Nie odpowiedziałam jej nic. Zaniemówiłam.
I jestem taka „zaniemówiona” aż do tej pory. I zastanawiam się, jakim cudem dałam się zwariować?! Bo to, że się dałam, to fakt niewątpliwy. Ja, przyszły fizyk atomowy!…
MAGDA
Przed pandemią uznałabym, że to mało prawdopodobne, ale życie weryfikowało moje poglądy w tej kwestii 😉 . Tylko dzisiaj ze względu na telefony komórkowe plus internet można by łatwo sprawdzić, czy taka Jagoda jest w szpitalu.
Nie było odcinka w czwartek, nadrabiam więc w niedzielę dodatkowym wrzutem.
Świat Młodych
nr 132 – wtorek 4 listopada 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Jestem zniechęcona do wszystkiego. I żyć mi się nie chce. I w ogóle.
To brzmi pewnie strasznie patetycznie i śmiesznie, ale naprawdę jestem w podłym nastroju. Co, czy nie mogę mieć chandry?! Albo migreny?! Albo… sama zresztą nie wiem.
Bo właściwie to się wszystko zaczęło od grypy. Zachorowała Hanka, zachorował Tadeusz, zachorowała babcia, zachorowało pół klasy, a ja — nic, mnie nic nie brało, ani troszeczkę. Bo mnie prawie nigdy nic nie bierze! Inni wylegują się w łóżkach, piją podtykane pod nos soczki, łykają kolorowe witaminki, czytają najnowsze kryminały zdobyte przez troskliwą rodzinę, czasem mierzą gorączkę, mogą sobie pokaprysić i ponudzić… Ja zaś latam tymczasem ze śmieciami do zsypu, wystaję w kilometrowych ogonkach do apteki po lekarstwa dla któregoś z chorych domowników, wydzwaniam do Hanki, żeby ją poinstruować co było zadane, robię zakupy i w ogóle zasuwam jak mały samochodzik. Ale to nie o to zasuwanie chodzi. Do tego się już przyzwyczaiłam. I do tego, że zawsze wyglądam kwitnąco. „Jak okaz zdrowia” — mówi o mnie mama i przestaje się mną przejmować, bo jest strasznie zaambarasowana tatą, który od trzech dni ma katar. „O Magdusię to mogę być spokojna” — stwierdza babcia i też przestaje się mną przejmować, bo jest przejęta mamą, którą w kościach łamie. „Magda to ma końskie zdrowie” — wygłasza lewy komplement tata i przestaje już o mnie myśleć, bo martwi się babcinym kaszlem. Ja też się martwię. I o taty katar, i o mamy łamanie w kościach, i o babci kaszel, i o migrenę cioci Oli, i o Hankę, która ma gorączkę… I współczuję im wszystkim. I… zazdroszczę!
Bo o mnie nikt się nie martwi. Po co, kiedy wiadomo, że nie potrzeba? Jestem przecież „zahartowana”, „dzielna”, „wytrwała”… Tymi właśnie przymiotnikami chwaliła mnie mama przez telefon jednej ze swych przyjaciółek. Tamta mamie zazdrościła, że mama ma tak fajnie. Mama to ma, ale ja?! Przypuszczam, że gdybym jakimś cudem nagie ciężka się przeziębiła, to… pewnie nikt by mi nie uwierzył. Ani w to, że mam migrenę, bo jeszcze jej nigdy w życiu nie miałam. Mogę mieć najwyżej chandrę…
Która nie upoważnia, niestety, do wylegiwania się w wyrze, do łykania kolorowych witaminek, do podsuwania pod nos soczków… Nie myślcie, że zwariowałam, wcale nie chcę być chora! Ale pokaprysić sobie, to bym jednak troszeczkę chciała… Czy to taki grzech?!
MAGDA