Janusz Sokołowski przybył do Jerzwałdu wiosną 1978 roku.
W 1978 roku Kabaret Gwuść rozpadł się. Zapewne powodem była przeprowadzka Janusza do Jerzwałdu zaś Krzysztofa do Warszawy.
Janusz Sokołowski rozpoczął wtedy solowe występy na krajowych estradach kabaretowych.
w 1979 roku zdobył II nagrodę na IV Lidzbarskiej Biesiadzie Humoru i Satyry
w 1980 - również II nagroda na V Lidzbarskiej Biesiadzie Humoru i Satyry
w 1981 - otrzymał Złotą Szpilkę VI Lidzbarskiej Biesiadzie Humoru i Satyry
w 1984 - wyróżnienie na VIII Lidzbarskiej Biesiadzie Humoru i Satyry
Po reaktywowaniu Lidzbarskiej Biesiady Humoru i Satyry w roku 1990 oraz następnym Janusz Sokołowski zasiadał już w Jury konkursu o Złotą Szpilkę
Rok 1994- XV Lidzbarskie Biesiady Humoru i Satyry gościnnie wystąpił również Janusz Sokołowski
Rok 2004 - XXV JUBILEUSZOWA KABARETOWA NOC POD GWIAZDAMI gościnnie wystąpił również Janusz Sokołowski
Sam o sobie
Warto przypomnieć w tym miejscu autorski artykuł pt. Nie jestem pisarzem!
Zamieszczony w nr 224 POMEZANIAE z maja 2010 roku
Cytuję:
„W czasie nauki w szkole język polski zawsze był moim utrapieniem. Po prostu zawsze zdawałem z najniższą możliwą oceną. Można to sprawdzić na dowolnym moim świadectwie. Nienawidziłem czytania lektur szkolnych i dylematy, co oznacza „rozdarta sosna” w którejś książek były dla mnie nie do pojęcia. Wolałem pójść na trening, bo od 1966 roku, kiedy z Kielc przeprowadziliśmy się do Warszawy trenowałem przez 4 lata lekkoatletykę w K.S. „Warszawianka”. Później przez 1 rok (w czasie studiów) spróbowałem rugby na warszawskiej „Skrze”. W szkole byłem za to doskonały z matematyki, bardzo dobry z biologii, chemii i fizyki, średni z angielskiego. Postawiłem zdać na leśnictwo na SGGW by zgłębić problem „rozdartej sosny”. Skończyłem w terminie i rozpocząłem pracę w 1973 w Nadleśnictwie Jedwabno. Wtedy zaczął się najdziwniejszy okres w moim życiu. Ponieważ podgrywałem trochę na gitarze, a przy budynku Nadleśnictwa była otwierana sala, na której mogły się odbywać zabawy nadleśniczy Józef Kaczor pozwolił na zakup sprzętu muzycznego i wzmacniaczy. Powstał zespół „Falko” w składzie Józek Ciak, Janek Krępeć, Zbyszek Szymański i ja.
Po dwóch latach pojechaliśmy na przegląd do Szczytna, gdzie dyrektorem Domu Kultury był Krzysiek Daukszewicz. Tam posłuchał zaśpiewanej przeze mnie poza konkursem „Legendy o Pąśku Walecznym” autorstwa mojego kolegi ze studiów Staszka Pytlińskiego,
wystawionej tylko raz na obozie wojskowym w Kazuniu, ale totalnie przerobionej przeze mnie. Wystawiałem ją i pokazałem sam. Krzysiek tak zdębiał, że zaproponował mi pracę w Domu Kultury od zaraz.
Ponieważ od czasów studiów zacząłem fotografować, zostałem zatrudniony, jako instruktor muzyczny i fotograficzny. Zaczęła się era kabaretu „Gwuść”, który przez trzy lata (1976 1978) zdobył wszystko, co było do zdobycia w kategorii kabaretów amatorskich w Polsce. Od „Złotej szpilki” w Lidzbarskich Biesiadach Humoru w Lidzbarku Warmińskim, po „Złote rogi kozicy” w Zakopanem. Krzysiek w roku 1978 przeniósł się do Warszawy i od tego czasu jest zawodowcem. Również w czerwcu 1978 roku ja zostałem zawodowcem powracając do swojego zawodu leśnika do nadleśnictwa Susz. Przez przypadek zamieszkaliśmy nie w Starym Dzierzgoniu, lecz w Jerzwałdzie (niedaleko rodu Skórków).
Rozpocząłem pracę w leśnictwie Zieleń, gdzie wkrótce zostałem leśniczym. Zacząłem powoli poznawać mieszkańców Jerzwałdu. Postanowiłem równocześnie sam przygotować dla siebie program na Biesiady Humoru i Satyry. Zostałem dopuszczony. Powtórzyłem indywidualnie sukcesy z „Gwuścia” (dwa razy II miejsce i „Złota szpilka” w 1981 roku - stan wojenny). Czemu wówczas nie zostałem zawodowym satyrykiem?
Bo nikt z będących przy zdrowych zmysłach organizatorów koncertów nie chciał się narażać, za puszczanie Sokołowskiego na scenie. Przecież jako jedyny zapłaciłem dopiero co za nie przestrzeganie ustawy o cenzurze, a ja nigdy nie miałem zamiaru czegokolwiek
zmieniać w swoich tekstach. Pozostałem leśniczym. Jedynym nagrodzonym i ukaranym na niwie kabaretów amatorskich za słabe teksty. Widać dalej nie rozumiałem problemu „rozdartej sosny”.
Moje teksty są i były słabe wiem o tym doskonale. Próbowałem przesy- łając w roku 1985 (lub 1986) te teksty organizatorom krakowskiej „PAKA” (Stowarzyszenie Promocji Sztuki Kabaretowej “PAKA”). Nie dopuścili mnie do konkursu. Kiedy w rozmowie telefonicznej sugerowałem, że nawet „alfabet” na scenie można powiedzieć w sposób „znaczący” – wyśmiali mnie. Ze swojego zdania nigdy się nie wycofali.
Los sprawił, że zostałem zaproszony w końcu do Krakowa. „Piwnica pod baranami” – nobilitacja dla wszystkich występujących. Niestety potwierdziły się oceny organizatorów PAKA. Wielkie dno! Mój występ nie trafił do wysublimowanych gości Piotra Skrzyneckiego, jak i do samego Skrzyneckiego, który w czasie mojego występu najzwyczajniej mi przeszkadzał. Całe szczęście, że nie zostałem „wyklaskany”.
Tego samego dnia miałem jeszcze występ w Nowej Hucie. Występowałem ostatni. Przede mną coś w rodzaju „poezji śpiewanej” – ja to nazywałem „smędzianka”. Już prawie wszyscy posnęli, łącznie z operatorami kamer.
Niewiele w życiu usłyszałem tak gromkich braw po moim występie. Tam siedzieli zwykli ludzie, którzy czekali po tym programie z propozycją noclegu u siebie, ponieważ było już po 12 w nocy.
Wracając do moich jerzwałdzkich opowieści poznaliśmy w końcu pisarza Zbigniewa Nienackiego, później pisarza Aleksandra Minkowskiego. W Jerzwałdzie zacząłem w końcu również czytać, ponieważ pasją i hobby mojej żony są książki. Tyko, że mnie się o
wiele bardziej podoba proza Olka, a nie Nienackiego. To Olek Minkowski ma o wiele lepsze pióro, niż miał Nienacki. Jedyną książkę Nienackiego, którą przeczytałem to uważana przez niego za najlepszą „Dagome Judex”. Nie udało mi się przeczytać tej książki od razu „od deski do deski” – a to jest dla mnie najlepszy miernik wartości.
Miał Nienacki żal, że nie dostał za nią nagrody Nobla.
Do tej pory wyrażałem pogląd, że z Nienackiego dałoby się „wyżyć” w „Izbie Pamięci” utrzymywanej w jego domu, a Alicja Janeczek została pokrzywdzona, że tym „kustoszem” nie została. Chyba się myliłem. Owszem, została pokrzywdzona przez Nienackiego, że nie przepisał jej majątku i przez wdowę oficjalną Helenę Nowicką, która sprzedała dom z odpowiednim „zabezpieczeniem” i wyrzuciłaAlicję Janeczek z domu. Widziałem stojący przed domem samochód policyjny i Alicję stojącą tak, jak stała.
Okazało się, że nie była tutaj zameldowana! Prosta sprawa, jak drut. - Skoro jest pani zameldowana w Iławie, to, co pani tu robi? Spytał miejscowy policjant znający przecież Alę od lat. Wracając do poglądu, że z Nienackiego da się „wyżyć”? Przecież Bogdan Ćwirko-Godycki chciał z tego „wyżyć”! Nigdy nie bronił wstępu do budynku. Jednak w rzeczywistości miał tam zaledwie po kilkanaście osób, a w niektórych latach kilkudziesięciu chętnych. Bogdan sprzyja i wspiera od samego początku odbywające się, co roku zaloty Nienackofanów. W końcu sprzedał wszystkie dobra do muzeum w Olsztynie i czeka na wypłatę. Olśnienie przyszło dopiero wtedy, kiedy mój nieudolny język polski, którym posługuję pisząc artykuły w POMEZANIAE został wyśmiany na rodzimym jerzwałdzkim portalu.
Z Nienackiego nie da się „wyżyć”, ponieważ z dobrego pisarza młodzie- żowego (lektura obowiązkowa – do 2007 roku Zbigniew Nienacki – „Pan Samochodziki Templariusze”) stał się głośnym porno autorem. Czy wyobrażacie, że po jego pokojach będziecie oprowadzać wycieczkę szkolną, a znajdzie któreś z dzieci, które przeczytało książkę Nienackiego, ale nie z tej półki? Bo tatuś lub mamusia kochali całą twórczość i zada kustoszowi idiotyczne pytanie?
Poza tym Nienacki sam nie lubił wpuszczać do siebie. Kiedy moja szwagierka ze Szczytna Barbara Napiórkowska, polonistka poprosiła wiele lat temu o spotkanie z jej klasą Nienacki zgodził się, pod jednym warunkiem. Spotkanie z Nienackim odbyło się u nas.
Nienacki wyznawał zasadę: – Niezależnie – dobrze, czy źle, żeby tylko o mnie pisali. Dowiedziałem się tego od niego, kiedy doniosłem mu, że Daniel Passent źle o jego książkach pisze w „Polityce”.
- Panie Januszu, im gorzej o mnie pisze, tym więcej mam czytelników! Tym razem będzie to ostatni artykuł na jego temat.
Ja zaś sam przygotowując tekst o śmierci naszego przyjaciela Holendra Jana van Unik, dotarłem fotografii, na której widać również Jana Józefa Lipskiego przywódcę Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) w roku 1981, oraz tekst, który się ukazał po jego śmierci w POMEZANIAE.
Nie jestem pisarzem. Gdybym nim był zawodowo umarłbym z głodu. Jestem tylko kronikarzem opisującym fakty.
Janusz Sokołowski „
oto film o nim " Outsiderzy"
Po jego śmierci jego przyjaciel z lat młodzieńczych tak oto napisał:
"Wspomnienie o Januszu Sokołowskim – koledze i przyjacielu
z lat szkolnych i okresu wczesnej dorosłości.
cz. I
Znałem w życiu dwóch ludzi o nazwisku Sokołowski. Obaj oni wraz z moim ojcem wywarli największy wpływ na mój światopogląd, umiejętności, a zwłaszcza na ukształtowanie mego kręgosłupa etyczno-moralnego. I mimo że, w sensie części ciała, miewałem ostatnio kłopoty z kręgosłupem, to ten niematerialny kręgosłup wytrwał do dziś i ma się dobrze.
Jednym z wspomnianych ludzi był Janusz Sokołowski, którego poznałem jesienią 1966r.
na treningu w Spółdzielczym Klubie Sportowym „Warszawianka”. „Mieliśmy wtedy po 16lat”
(słowa popularnej w latach 50. ubiegłego wieku piosenki włoskiej), byliśmy młodzi, naiwni, ufni w dobro tego świata, pełni zwariowanych pomysłów, zdrowi, sprawni fizycznie
i umysłowo, ambitni, trudni do okiełznania przez rodziców, nauczycieli, trenerów.
Trenowaliśmy w grupie trenera Jana Starościńskiego, obaj początkowo skok o tyczce, między innymi dlatego, żeby klub nie tracił w tej dyscyplinie punktów w międzyklubowych zawodach II ligi lekkoatletycznej. Wcześniej nikt z „Warszawianki” w tej konkurencji nie występował. Janusz skakał lepiej ode mnie o 20-30 cm. Miał lepsze warunki fizyczne, był wyższy o kilka cm i przede wszystkim miał długie ręce. To dawało przewagę przy odbiciu.
Warto podkreślić, że skakaliśmy wtedy o tyczce metalowej, te z fiberglasu od niedawna dopiero zaczęły być stosowane, były drogie i klubu naszego nie było stać na takie tyczki.
Z tego względu nasze najlepsze wyniki na poziomie 3,60 i 3,40 m nie były aż tak marne, zważywszy fakt, że ówczesny rekord Polski o tyczce metalowej należący do Zenona Ważnego wynosił 4,51m, a o tyczce z włókna szklanego jako pierwszy z Polaków pokonał wysokość 5 m, co za zbieg okoliczności, niejaki Włodzimierz Sokołowski, który skoczył 5,02 m , ale nie był spokrewniony z bohaterem moich wspomnień.
Janusz w skoku o tyczce mógłby skakać znacznie wyżej. Miał propozycję przejścia do „Skry” Warszawa od trenera, który zebrał silną grupę tyczkarzy skaczących na tyczkach elastycznych z włókna szklanego znacznie powyżej 4 m . Ale nie zdecydował się przejść.
Dla klubu ważne wtedy było, że wystawiając nas do startu w zawodach ligi lekkoatletycznej
zdobywaliśmy 3 punkty, nawet jeśli to były dwa ostatnie miejsca w tej konkurencji. Ja jako ostatni ratowałem 1 punkt, Janusz przedostatni - 2 punkty.
Bywało, że wystawiano nas również w skoku wzwyż. Janusz skakał przedziwną techniką, niestosowaną przez nikogo, tzw. stylem „końskim”. Rozbieg brał prostopadle do skoczni
i atakował poprzeczkę nogami do przodu. Tym sposobem udało mu się skoczyć 1,85 m .
Trzeba było mieć bardzo silne mięśnie brzucha, by w tak krótkim czasie, w jakim trwa skok dociągnąć nogę odbijającą do atakującej, obydwoma nogami skierowanymi do przodu przelecieć nad poprzeczką i spaść na nogi na zeskok. Myślę, że niewielu skoczkom tym sposobem udałoby się tyle skoczyć.
Prócz tego, że „łataliśmy obaj dziury” w tych dyscyplinach, w których klub nie miał zawodników, każdy z nas miał swoją specjalizację. Janusz skakał w dal niespełna 7 m, a ja w trójskoku i w tych konkurencjach zajmowaliśmy miejsca wyższe niż ostatnie, co również przysparzało punktów klubowi. Ponieważ skakaliśmy praktycznie we wszystkich rodzajach skoków lekkoatletycznych, koledzy klubowi wymyślili dla nas przezwisko „sprężynki”.
Trenowaliśmy w SKS „Warszawianka” do 1971 roku. Jeździliśmy na obozy kondycyjne, leczyliśmy kontuzje, a treningi traktowaliśmy zabawowo, choć na niejednym ciężko pracowaliśmy, wylewając ostatnie poty.
Treningi i obozy sportowe były dla nas, a myślę że i dla naszych koleżanek, i kolegów klubowych atrakcyjne, pełne „zgrywów” i śmiechu, a w tym , by stworzyć taką atmosferę mieliśmy niemałe zasługi.
Wtedy też uczyłem się od Janusza gry na gitarze, ale daleko mi było do poziomu umiejętności, który on prezentował. Wspólnie śpiewaliśmy na głosy i graliśmy również
na harmonijkach ustnych (jedną z harmonijek, którą podarował mi Janusz mam do dziś).
To przysparzało zawodnikom i trenerom rozrywki, zwłaszcza podczas wyczerpujących obozów kondycyjnych, a i nam wspólne, i indywidualne Janusza występy muzyczne dawały satysfakcję, choć nie był to główny nurt naszej działalności.
Uczyliśmy się przecież, w 1968 r. zdaliśmy maturę i dostaliśmy się na studia. Każdy z nas
na inny kierunek i na inną uczelnię. Janusz studiował na Wydziale Leśnictwa SGGW
w Warszawie, przemianowaną później na Akademię Rolniczą, a ja wybrałem Wydział Geologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Andrzej Tomaszewski
Wspomnienie o Januszu Sokołowskim…
cz. II
Gdy sport zaczął kolidować z naszymi zajęciami na uczelni, a w klubie wymagano od nas coraz częstszego przychodzenia na treningi, nakładano coraz większe obciążenia treningowe i rosła presja na „robienie wyników”, przyszedł czas na rozstanie się ze sportem. Kiedy uprawianie lekkoatletyki zaczęło przybierać formy sportu zawodowego i gdy zaczęło brakować czasu na inne rodzaje działalności, i innego typu potrzeby duchowe czy materialne, kiedy sport przestawał być rozrywką, zabawą, spotkaniem towarzyskim, trzeba było z niego zrezygnować. Obaj wiedzieliśmy, że z tego chleba mieć nie będziemy, warunki fizyczne nie bardzo nas predestynowały do tego, by być mistrzami, a jedynie zawodnicy czołówki krajowej mogli ze sportu czerpać jakieś profity.
Janusz jeszcze przez kilka miesięcy próbował swoich sił w rugby w warszawskim klubie „Skra”. Nabawił się urazu barku, ale lubił sprawdzać się w różnego rodzaju sportach, także tych, do których nie miał predyspozycji fizycznych.
Będąc ratownikiem podczas wakacji studenckich w ośrodku wypoczynkowym
w Pomiechówku nad Wkrą spotkał młodego chłopaka, który boksował w kategorii juniorów
w jednym z warszawskich klubów. Janusz z nim „sparował”, tak nazywa się walkę treningową i w takiej sfingowanej walce „na niby”, Janusz zbytnio nie odstawał. Jak wcześniej stwierdziłem, miał długi zasięg ramion, był skoncentrowany i gotowy przy nadarzającej się okazji na szybką reakcję. Wspominał, że kiedyś w czasach kieleckich zanim przeprowadził się do Warszawy, ktoś z rodziny, czy może kolega uczył go podstaw boksu.
Sportowo i sprawnościowo uzdolniony był jak mało kto.
Bardzo dobrze pływał, zwłaszcza na dłuższe dystanse. W stylu klasycznym („żabka”) reprezentował SGGW AR w zawodach międzyuczelnianych. Ukończył kurs ratownika i znał się na ratowaniu ludzi. Opowiadał, że egzaminy to nie były przelewki i niektóre konkurencje wielu sprawiały kłopot, jemu podobno nie. Z jego umiejętnościami pływania i ratowania ludzi wiążą się dwa moje nie dość wyraźne wspomnienia.
Byłem świadkiem pierwszego zdarzenia, które miało miejsce na obozie sportowym
w Ostródzie w 1968r. w sierpniu. Ten sierpień utrwalił mi się w pamięci również dlatego, że wtedy właśnie nastąpiła tzw. interwencja wojskowa wojsk Układu Warszawskiego
w Czechosłowacji, a w rzeczywistości najazd sił zbrojnych obcych państw na Czechosłowację, żeby stłumić zarzewie rewolucji i chęć oderwania się tego kraju od obozu socjalistycznego.
Przelatywały wówczas nad Ostródą eskadry samolotów wojskowych w kierunku południowym, czyniąc przez dłuższy czas duży hałas. Po treningach po południu chodziliśmy nad jezioro kąpać się, pływać, grać w siatkówkę, tj. relaksować się. Wybieraliśmy się tam dużą grupą zawodników reprezentujących różne dyscypliny lekkiej atletyki i trenujących
u różnych trenerów. Nad jeziorem było miejsce wydzielone do pływania otoczone pomostem. Tam często zbieraliśmy się i dla „hecy” wpychaliśmy się wzajemnie do wody. Ktoś zepchnął chłopaka, który nie umiał pływać. Janusz wskoczył do wody, ktoś jeszcze mu do pomocy
i uratowali tonącego, ciężko przerażonego młodego człowieka. Widziałem to na własne oczy, ale czy ktoś jeszcze spośród świadków ten wypadek pamięta, oprócz mnie? Może niedoszły topielec.
O innym przypadku, kiedy udzielał pomocy na morzu z dobrym skutkiem, Janusz opowiedział mi sam. To było na początku lat siedemdziesiątych. Wybrał się na Hel
z zamiarem przejścia go wzdłuż plaż po stronie otwartego morza. Po drodze w jednym
z plażowych kurortów półwyspu zobaczył zrozpaczoną matkę, w pobliżu nie było ratowników.
Kobieta błagała ludzi, by ratowali jej synka, którego na materacu fala uniosła daleko w morze. Janusz popłynął za nim i przyholował chłopca do brzegu. Nie wiem, czy ktoś mu za to podziękował? Wtedy nie przyznawano nagród w konkursie „Bohaterowie są wśród nas”, ale za tą akcję ratowniczą niewątpliwie na taki tytuł zasłużył.
"Dekada Janusza Sokołowskiego" to program zrealizowany przez TVP Katowice w roku 1990 wg scenariusza Michała Solorza.
z archiwum Radia Olsztyn, reportaż z roku 1979 "Jerzwałdzka ballada" – Wojciech Ogrodziński
Audycja brzmi trochę jak reportaż o codziennych troskach leśniczego Turleja, z udziałem jego żony, Halinki Turlej, pisarza Nepomucena Marii Lubińskiego i pani Basieńki, choć oczywiście wiem, że to nie do końca tak z tym i pierwowzorami postaci;)
Powtórzę też, to co w innym wątku. Artystycznie Janusz Sokołowski prezentuje się ciałkiem przyzwoicie. Zgrabne teksty, niezłe wykonania. Kto tam gra na harmonijce ustnej? Też on?
Poza leśnikiem i satyrykiem z Jerzwałdu, był moim wspaniałym bratem i przyjacielem. Różnica wieku (8lat) nie pozwoliła nam w młodym wieku chodzić na piwo. Zaległości odrabialiśmy w późniejszym terminie, choć dzieliły nas miejsca zamieszkania. Próbowałem iść jego śladem (gitara, teksty, studia), ale różnica talentów to rzecz normalna i spotykana. Zawsze byłem sporo z tyłu, ale dzięki temu nie stałem w miejscu. To on też zaraził mnie fotografią, którą dzisiaj, dzięki rozwojowi techniki, żyję i cieszę się. Każdego dnia budzę się z wiarą, że dziś zrobię swoje najlepsze zdjęcie...To nie jest tekst pożegnalny, epitafium. To tylko parę słów młodszego brata, który już nie płacze, że go nie ma, tylko jest szczęśliwy, że był. Pozdrawiam Was
Jarek Sokołowski
Jestem
Poza leśnikiem i satyrykiem z Jerzwałdu, był moim wspaniałym bratem i przyjacielem. Różnica wieku (8lat) nie pozwoliła nam w młodym wieku chodzić na piwo. Zaległości odrabialiśmy w późniejszym terminie, choć dzieliły nas miejsca zamieszkania. Próbowałem iść jego śladem (gitara, teksty, studia), ale różnica talentów to rzecz normalna i spotykana. Zawsze byłem sporo z tyłu, ale dzięki temu nie stałem w miejscu. To on też zaraził mnie fotografią, którą dzisiaj, dzięki rozwojowi techniki, żyję i cieszę się. Każdego dnia budzę się z wiarą, że dziś zrobię swoje najlepsze zdjęcie...To nie jest tekst pożegnalny, epitafium. To tylko parę słów młodszego brata, który już nie płacze, że go nie ma, tylko jest szczęśliwy, że był. Pozdrawiam Was
Jarek Sokołowski
Pięknie napisane. I nie brzmi wcale jak epitafium tylko jak hołd dla starszego brata. Witam na naszym forum!
To tylko parę słów młodszego brata, który już nie płacze, że go nie ma, tylko jest szczęśliwy, że był.
Z Twojej wypowiedzi widać, że brat bardzo Cię inspirował twórczo. Dobrze mieć kogoś takiego.
W domu obiad smakuje najlepiej i jest najtańszy.
Zbigniew Nienacki "Raz w roku w Skiroławkach"