Rok 1943, Frankfurt nad Menem. Filip jest polskim Żydem, uciekinierem z warszawskiego getta, ukrywającym swoją prawdziwą tożsamość podając się za Francuza. No i jest alter ego Leopolda Tyrmanda, który tak samo jak Filip był w czasie wojny robotnikiem przymusowym w Niemczech, pracując między innymi jako kelner we frankfurckim hotelu. Trudno powiedzieć ile Tyrmanda jest w Filipie, ale na pewno trochę jest.
Filip jest również mścicielem dywersantem. Dywersantem głęboko zakonspirowanym, prowadzącym dywersję daleko na tyłach wroga. Nie, nie wysadza pociągów jadących na front wschodni, nie wykonuje wyroków śmierci na funkcjonariuszach gestapo, nie wykrada tajnych planów niemieckiej wunderwaffe. Ale działa. Działa w małej skali, na miarę swoich możliwości. Działa według odwrotnej metody niż doktor Jan Krystian Niegłowicz ze Skiroławek, który jak wieść niesie, musiał upokorzyć kobietę zanim w nią wejdzie. Filip najpierw wchodzi a potem upokarza, przy czym metodę swą stosuje wyłącznie wobec Niemek. Taki prywatny odwet za getto, za Auschwitz i Dachau. A potencjalnych ofiar nie brakuje, wszak niemieccy mężczyźni na froncie, a kobiety młode, ładne i chętne.
Filip dzieli więc swój czas między pracę w hotelu a robotę dywersyjną. Tereny łowieckie to zarówno miejsce pracy jak i basen gdzie beztrosko i przyjemnie spędza czas wolny z przyjacielem, kelnerem pracującym w tym samym hotelu.
Nie wiem czy mój sarkazm jest usprawiedliwiony bo działalność dywersyjna Filipa, choć niewątpliwie przyjemna, jest też piekielnie niebezpieczna. Wszak za intymne kontakty z niemieckimi kobietami, cudzoziemscy robotnicy płacą głową. I widzimy w filmie, że nie jest to czcza pogróżka. Niemkom za to samo przestępstwo grozi co prawda hańba i ogolenie głowy (co również zobaczymy), ale umówmy się, nie jest to kara symetryczna. Bezpardonowy sposób w jaki Filip traktuje swoje seksualne trofea można więc uznać za brawurowe stąpanie po ostrzu noża. W końcu wystarczyłby jeden donos.
W każdym razie tak się to jakoś plecie do czasu aż dopada Filipa miłość. Dopada go nagle i nieoczekiwanie. Filip zakochuje się w Lisie a Lisa w Filipie. I jest to niestety ten moment, kiedy dobrze skrojona fabuła rozcieńcza się w melodramatycznym sosie. Bo w końcu trzeba będzie poświęcić miłość żeby ocalić tą, którą się kocha. I choć taki afekt przecież się w życiu zdarza, to oczekiwałem czegoś innego. Bardziej oryginalnego? Skomplikowanego? Mniej hollywoodzkiego?
„Filip” to kino zasługujące na uwagę już choćby z tego powodu, że opowiada o II wojnie światowej w sposób nieszablonowy, zupełnie inny niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Zero martyrologii, zero bogoojczyźnianych akcentów, zero wzniosłości i patosu. Świat przedstawiony w tym filmie jest ciekawy ponieważ rzadko oglądamy w kinie codzienną rzeczywistość III Rzeszy czasów wojny. I właśnie te codzienne sprawy, drobne kombinacje, problemy i stosunki społeczne to najlepsza część filmu. Świetnym pomysłem jest też klamra spinająca całość. Scena z kabaretu w getcie warszawskim otwierająca film, w przewrotny sposób powraca w nieco surrealistycznej końcówce. I tylko te banalne love story nie przekonuje.
Na słowa uznania zasługuje rola Eryka Kulma, który jest z pewnością wielkim atutem tego filmu. To dzięki niemu, ta w gruncie rzeczy, dość trywialna historia zyskuje głębszy wymiar. Czujemy, że to nie jest po prostu tak, że koleś dorobił patriotyczną ideologię do bzykania lasek, wiemy, że pod maską oportunisty i zimnego cynika kryje się chłopak wewnętrznie pęknięty. Żyjąc prawie normalnie w nienormalnym świecie zdaje sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji w porównaniu z konającymi w gettach i obozach, ale ta codzienna wymuszona służalczość i pokora wobec niemieckich panów oraz świadomość, że w każdej chwili karta może się odwrócić, też są nie do wytrzymania. Rodzą nienawiść, wściekłość i bunt. Tylko nocna pantomima ćwiczeń fizycznych pozwala te emocje utrzymywać na wodzy i odreagować. Ale też do czasu, bo kiedy bezwzględne okrucieństwo i zło dotyka osób bliskich, pancerz pęka i hamulce puszczają w desperackim akcie odwagi.
Ciekawostką i sporym zaskoczeniem jest fakt, że niewiele usłyszymy w filmie języka polskiego. Reżyser Michał Kwieciński zrezygnował z umowności zwykle stosowanej w kinie chcąc by realia, o których opowiada wybrzmiały bez fałszywej nuty. W konsekwencji, mamy tu prawdziwie międzynarodową obsadę i aktorów mówiących w swoich ojczystych językach, a więc i bohaterowie mówią tak jakby mówili w rzeczywistości. Głównie w języku niemieckim, trochę po francusku, w jidysz i bardzo rzadko po polsku. Po raz kolejny więc brawa dla Eryka Kulma, który musiał sobie poradzić z każdym z tych języków. A my musimy się przygotować na napisy.
***
O filmie rozmawiamy na FORUM.