Z dzienników Zbigniewa Nienackiego – czerwiec 1967

Zbigniew Nienacki kupił swój dom w Jerzwałdzie w 1967 roku. Jego przeprowadzka na wieś wiąże się z przeżyciami, którymi podzielił się dwa lata później z czytelnikami Odgłosów.

1 czerwca 1967 r.

Postanowiłem zapisać w Dziennikach fragment listu od wielkiego polskiego pisarza J. List może się gdzieś zawieruszyć, a to co w nim powiedział, daje kompromitujący obraz sytuacji, w jaką nasza krytyka wprowadziła pisarzy. J. pisze do mnie m. in. „Z niepokojem stwierdziłem, że ostatnio, w zaledwie miesięcznym odstępie, ukazały się dwie pana powieści, dość nawet opasłe tomiska. Boję się o Pana. O siebie zresztą też się boję, bo mam jeszcze gorszą sytuację. Również tak się złożyło, że w tym roku będą opublikowane dwie moje nowe książki i jedno wznowienie. Nawet nie pytając Pana o to, domyślam się, że jedno wydawnictwo przetrzymało Panu rękopis półtora roku, a drugie nagle wydało Panu książkę „poślizgiem”, czy przy pomocy innego sposobu. U mnie jest podobnie. Ale to jednak klęska. Mnie to może jeszcze darują, Pan jednak niech się przygotuje na dobre cięgi. Napiszą, że Panu się pisze zbyt łatwo i będą podejrzewać, że Pana książki są niewiele warte. Niestety, tak już u nas jest. Na Zachodzie pisarz średniej klasy (a tacy przecież wszyscy jesteśmy), musi co pół roku wydać książkę, jeśli chce, aby o nim w ogóle pamiętano, aby mógł utrzymać się na giełdzie literackiej. U nas inaczej. Pisarz, który odważyłby się co pół roku wydać książkę, byłby skończony. Wiedzą o tym starsi pisarze, drukując raz na trzy, cztery lata, albowiem taka książka budzi szacunek naszej krytyki. Dlatego tak żałośnie wyglądamy w zestawieniu z wielkimi pisarzami na Zachodzie. Każdy z nich, jeśli żył w miarę długo, pozostawił po sobie niemal całą bibliotekę. U nas „biada płodnym”. Ma rację. Choć wydaje mi się, że tylko dotknął problemu. Polska krytyka literacka przypomina pobożnych Żydów, oczekujących Mesjasza. Ona czeka wciąż na geniusza literackiego. Od 25 lat jego nadejście zapowiadają prorocy literackiej krytyki. Jakże im nie wierzyć? Od czasu do czasu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że geniusz się już rodzi, jest blisko. Lecz nie nadchodzi, co budzi smutek i rozczarowanie. Wprawdzie w ciągu tych dwudziestu pięciu lat napisano kilkanaście, a może kilkadziesiąt dobrych książek, ale to przecież nie to. Jeszcze nie geniusz. I niektórzy krytycy tak się zapamiętali w oczekiwaniu na geniusza, że zaprzestali pisać o bieżącej produkcji literackiej, zaprzestali ją śledzić. Zaryzykowałbym twierdzenie, że krytycy w naszym kraju są najmniej oczytanymi ludźmi. Recenzje w prasie pisują poloniści z IV roku studiów. Z pisarzami jest chyba trochę lepiej, od czasu do czasu któryś czyta któregoś. Ale na ogół się do tego nie przyznaje. Jeśli mi ktoś nie wierzy, niech wejdzie do którejkolwiek kawiarni literackiej w dowolnym mieście i zapyta dowolnego pisarza, co czytał z bieżącej polskiej literatury. Zacznie bąkać, kluczyć, pokasływać. „Proszę wybaczyć, ale ja jestem tak zajęty, że ostatnio nic nie czytałem z polskiej literatury”. Albowiem polski pisarz nie czyta nic poniżej Camusa, Joyce’a i Faulknera. Jak wyobrażam sobie zjawienie się Mesjasza? Pewnego dnia stanie on w drzwiach kawiarni na Krakowskim Przedmieściu i tych, co tam siedzą, gwarzą i piją kawę, ogarnie niczym niewytłumaczone drżenie. Skąd przyjdzie? Nie wiadomo, zapewne z prowincji, ale zamieszka w Warszawie i będzie wiedział od razu, że bez Warszawy ani rusz. Oczywiście, nie będzie miał żadnego fachowego wykształcenia, najlepiej, żeby to był amator w tej dziedzinie, a jeszcze lepiej taki trochę przygłupek Boży, „jurodiwyj” i coś tam bełkocący o literaturze. Kryminalna przeszłość nie jest złą rekomendacją. A jeszcze lepiej, żeby go zapowiedział polski korespondent „Le Mondu”. Wezmą go krytycy na ręce, a on będzie ich kopał, gryzł, opluwał, wrzeszczał, rozbijał szklanki i kieliszki, oczywiście pił dzień i noc, po czym da im do rąk jedno opowiadanie, o którym przez pół roku będzie na wszystkich łamach. W rok później przeczytam, że jest idiotą. Rzucą w niego parę kamieni, a potem i tego im się odechce. Zapomną. Ilu już było takich Mesjaszy? Tymczasem prawda jest taka, że geniusze literaccy rodzą się w krajach, gdzie istnieje znakomity poziom średniej literatury. I gdzie jest szacunek dla rzemiosła literackiego, dla zawodowstwa. Zjawienie się geniusza nie zapowiadają prorocy, ale pojawienie się dużej rzeszy pisarzy o średniej klasie, lecz posiadających znakomity warsztat. To oni, ci „średniacy” pracują latami na powstanie geniusza; to oni tworzą tę znakomitą tradycję i szkołę dobrego pisania, przez którą musi przejść geniusz, zanim stanie się geniuszem. I jeśli już jesteśmy przy pojęciu Mesjasza, to wiemy dziś, że nie byłoby Chrystusa bez, szkoły esseńczyków. Geniusze, niestety, nie rodzą się na kamieniu, ktoś na nich pracuje, ktoś ich musi ukształtować. Ci średniacy, o których potem nikt już nawet nie pamięta, ci znakomici średniacy, często może naskórkowo i płytko traktujący problemy, ale świetnym warsztatem nadrabiający brak geniuszu, oni są szkołą geniuszu, który sięgnie po problemy głębiej i doskonalej.

A u nas? Pisarze żyją w obawie żeby ich nie posądzono, broń Boże, o zawodowstwo. Ile kompleksów na tym tle widać w ostatnich książkach Kazimierza Brandysa?

Gdy ukazało się moje „Sumienie”, skądinąd znakomity krytyk napisał w „Nowej Kulturze”, że pokazałem w tej książce świetny warsztat, doskonale i umiejętnie dawkuję napięcie, jak chirurg ostrożnie i umiejętnie preparuję ludzkie sumienie, ukazując je warstwa po warstwie. Napisał tak, żeby w konkluzji stwierdzić, że niestety, nie jestem Camusem, on to w „Obcym” zrobił znacznie głębiej. A mnie, przy całym szacunku dla tego krytyka, naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego ja miałbym być Camusem? Nigdy, nawet w swych najśmielszych marzeniach nie czułem się geniuszem, ani Camusem; jestem średniakiem, staram się dać czytelnikowi do rąk uczciwie wykonany produkt mej pracy, dobrze i ciekawie napisaną książkę. Nie powinno się bić jamnika za to, że nie jest wilkiem. Trzeba oceniać jego urodę w zestawieniu z innymi jamnikami. Nie wszyscy zresztą lubią wilki czy buldogi. Znam takich co kochają ratlerki. Może byłbym lepszym pisarzem, gdyby w Polsce istniał większy szacunek dla rzemiosła literackiego, gdybym się wychowywał na książkach może bez przebłysku geniuszu, ale napisanych piękną polszczyzną, gdyby mi w szkole nie kazano rozmyślać o tym, jak to Mickiewicz zemdlał pisząc Wielką Improwizację, taka go ogarnęła fala geniuszu, ale że był to facet, który znał dwanaście języków i w małym palcu posiadał znajomość całej ówczesnej światowej literatury.

Nie narodzi się w Polsce geniusz literacki, dopóki nie będzie w Polsce bardzo wielu pisarzy zawodowych. co pół roku wydających książkę – rzetelnie napisaną.

3 czerwca 1967 r.

Jeszcze tylko tydzień dzieli mnie od wyjazdu na wieś i objęcie w rzeczywiste posiadanie zakupionego. przeze mnie domu i gospodarstwa rolnego. Boję się tej chwili. Natychmiast spadnie na mnie wiele spraw o których nie mam pojęcia. Całe to gospodarstwo jest okropnie zaniedbane (gdzie ja miałem oczy, gdy je oglądałem?). Na narożach domu brak dachówek, dach stodoły czerni się gołymi łatami i krokwiami, a co najgorsze, tylna ściana od strony jeziora pękła i osunęła się po stoku skarpy. Stodołę trzeba będzie wznieść od nowa. Studnia od ośmiu lat nieczynna, bo pompa zepsuta. Jak ci chłopi mogli tu żyć, trzymać dwa konie i dwie krowy, świnie i kury, nie mając czynnej studni, przynosząc wodę od sąsiadów, oddalonych o czterysta metrów (bo tam studnie państwo wyremontowało, mieszkają tam bowiem robotnicy leśni). Brakuje ogrodzenia, choćby drewnianego płotku, a dookoła ogromne przepastne lasy, drążki na płot można kupić za małe grosze. Chłopi, którzy opuszczają to moje już gospodarstwo, kupili sobie duże ośmiohektarowe pod Morągiem. Kupili za tę samą sumę, za jaką sprzedali mi te 2,33 ha z domem. To zdaje się ich czwarte przenosiny i czwarta sprzedaż. Jak długo będą tak wędrować?

Z mojego gospodarstwa jestem obowiązany odstawić rocznie 27 kg żywca i zapłacić podatek gruntowy w wysokości 107 złotych. Do tego 241 zł płaci się ubezpieczenie od ognia itp. I pomyśleć, że są ludzie, którzy mówią, że wieś jest nadmiernie obciążona podatkami i zobowiązaniami wobec państwa. 107 zł  podatku gruntowego, 27 kg żywca. Za swój własny garaż przez siebie zbudowany w Łodzi płacę 100 zł czynszu, ponad 500 zł wydaję na czynsz mieszkaniowy, 1500 zł płacę za ubezpieczenie samochodu. A tu dom, zabudowania, prawie dwa i pól hektara ziemi. Możliwość zarobków w lesie, gdzie wciąż potrzeba ludzi do pracy. Nie, coś tu u nas nie jest w porządku.

Oczywiście, że na dużych gospodarstwach jest inaczej, tam wchodzi w grę progresja i czasem chłopu rzeczywiście ciężko wydołać, szczególnie jak mu wypali albo przyjdzie pomór. Ale przecież takich małych gospodarstw jak moje, są setki tysięcy; setki tysięcy hektarów ziemi posiadają takie małe gospodarstwa, z których państwo nie ma niemal żadnej korzyści.

Tak mnie ta sprawa irytuje, że pójdę do prasy pogadać przy kawce z dziennikarzami rolnymi. Wyobrażam sobie jak się będą uśmiechać ironicznie.

Dwa są bowiem ściśle zamknięte i wyizolowane klany w prasie: dziennikarze sportowi i dziennikarze rolni. I jedni i drudzy uważają, że dostąpili jakiegoś nadzwyczajnego wtajemniczenia. Zwróć się z czymś do dziennikarzy rolnych, a usłyszysz w odpowiedzi: „Panie, trzeba znać wieś…” Pozbędą tym każdego. To oni tworzą wokół spraw wsi nimb tajemniczości, który oni oczywiście. zgłębili. Od czasu do czasu mają czkawkę na temat specyficznej i tajemniczej duszy chłopa. Przez sześć lat byłem dziennikarzem rolnym, chociaż jestem inteligent w trzecim już pokoleniu. Dziennikarze rolni w większości, to synowie chłopscy, nie powiem abym nie słyszał od nich uszczypliwych uwag na temat mego inteligenckiego pochodzenia. I faktu, że urodziłem się i wychowałem w mieście. A jednak to ja napisałem „Podniesienie”. Przeciw nim, przeciw nimbowi zagadkowości i tajemniczości wsi.

A swoją drogą dziwię się: nikt nie odkrył, że jest ona polemiką z tak zwaną „polską powieścią o wsi”, polemiką z „zieloną literaturą”. Napisałem tę książkę przeciw Olchom, Piętakom, Kawalcom, Mortonom. I takimi będą „Liście dębu”. Takie będą i inne moje książki, jeśli jeszcze kiedyś spróbuję pisać o wsi.

Rysuję sobie kształt stodoły, którą zbuduję. Będzie miała rzeźbione okapy i półkę, na której postawię wyrzeźbioną przeze mnie figurę kobiety. Niektórzy pomyślą, że to Madonna, ale to będzie zwykła kobieta. W ogrodzie stanie stół z pnia i cztery pnie jako krzesła…

Ciekawe, jak mnie przyjmie wieś? Nie wolno dopuścić do tego, żeby mnie uważano za wariata, który nagle zapragną chodzić boso i w lnianych portkach.

Wytnę krzaki nad Jeziorem i zbuduję drewniane molo, kupie motorówkę. To wykluczy, że jestem „jurodiwyj”. Wolę, żeby mówiono: „Eche, to przebiegłe panisko. Wie jak żyć”.

Najfatalniejsze, że na razie nie mam pieniędzy.

8 czerwca 1967 r.

Pisarz B. przeniósł się do Warszawy i święci tryumfy, pisarz R. przeniósł się do Warszawy i święci tryumfy, pisarz W. mówi, że przenosi się do Krakowa. A ja na wieś. Urodziłem się w Łodzi, wychowałem, tu zacząłem pisać. Jestem jednym z nielicznych pisarzy, który stąd się wywodzi. Pozostanie tu moja żona i mój pierwszy dom.

Wszystko co dobre spotkało mnie ze strony województwa łódzkiego. Dostałem nagrodę, odznaczenie, dziesiątki przeróżnych wyrazów uznania i zachęty dla twórczości, nawet wysunięto mnie na listę radnych WRN, jestem członkiem podkomisji kultury KW PZPR. Co można więcej ofiarować pisarzowi? Mam tak potrzebną człowiekowi świadomość, że gdybym znalazł się w kłopocie, gdybym coś potrzebował, wystarczy tam pójść, zapukać, a drzwi się otworzą i zostanę wysłuchany. To bardzo dużo. Wyznaję, że przenigdy nie napisałbym „Liści dębu”, gdyby nie ta życzliwość. Po prostu chciałem pozostawić po sobie jakiś dobry ślad. Naprawdę, z tym mecenatem państwa nie jest wcale tak źle, jak to sobie niektórzy wyobrażają. To wcale nie musi być struga pieniędzy, która płynie od państwa do kieszeni pisarza. Wystarczy czyjeś zainteresowanie. I to w porę. Myślę, że to jest nawet najważniejsze: w porę. Mój wyjazd na wieś, to nie jest ucieczka od Łodzi. Najbliższa mi jest ziemia łódzka, z niej zawsze czerpałem soki dla swojej twórczości. Ale przychodzi pora, gdy trzeba wyruszyć po nowe doświadczenia i wrócić silniejszym.

15 czerwca 1967 r.

Wczoraj nareszcie objąłem swoje gospodarstwo. Przyjechałem do J. w towarzystwie P. Dawni gospodarze już się wynieśli, oczekiwał nas tylko ich najmłodszy syn. Wręczył mi klucze od domu, a potem wsiadł na rower i odjechał do swego nowego mieszkania pod Morągiem.

W wyobraźni już dawno przeżyłem te chwilę, gdy znajdę się sam na sam ze swoim nabytkiem – domem z zabudowaniami i 2,33 ha ziemi. I jeszcze raz przekonałem się, że moja wyobraźnia jest ubożuchna. Gdy po sześciu godzinach prowadzenia samochodu, objuczonego do grani możliwości (na bagażniku, na dachu wiozłem nawet swój tapczanik, który kupiłem jeszcze do dworku w Parcicach), zajechałem przed swój nowy dom, przez długą chwilę czułem się jakby przygnieciony ogromnym ciężarem. Podwórze wyglądało jak pobojowisko, wszędzie porozwłóczona słoma, jakieś żelastwa i inne rupiecie, które poprzedni właściciel zapewne na mnie scedował. Z otwartych drzwi obory wysypywał się nawóz, rozwalająca się stodoła pokazywała swój nagi szkielet. Od czego zacząć? P. radził, aby przede wszystkim założyć zasłony i firanki w oknach, a ja byłem zdania, że powinno się wprzódy uprzątnąć podwórze i omieść cały dom. Wywiązała się między nami kłótnia, która mnie zmęczyła do reszty. Nie ulega już dla mnie żadnej wątpliwości, że P. jest jak Grzeszczeszyn z „Żyta w dżungli” Uniłowskiego. Oczywiście postawiłem na swoim. Rozładowaliśmy samochód, a potem ja pojechałem trzynaście kilometrów do najbliższego miasteczka, gdzie kupiłem grabie, miotły, proszki do szorowania itp. Po powrocie zastałem P. łowiącego ryby na kanale, który z jednej strony ogranicza moją posiadłość (z drugiej jest jezioro, z trzeciej pole, sąsiada, a z czwartej droga). „Jezus Maria, czy przyjechaliśmy tu na weekend?” – zapytałem zrozpaczony. I poczułem się raźniej. Wszystko było takie absurdalne. To gospodarstwo, dom, ten P. i ja. Miałem w kieszeni tylko tyle pieniędzy, aby kupić benzynę na drogę powrotną do Łodzi, na chleb, masło, kilka obiadów w odległym o trzynaście kilometrów Suszu. Acha, trzymałem także pieniądze na stolarza, którego winienem dopiero odszukać i zlecić mu zrobienie okiennic do okien. O wynajęciu kogoś do pomocy przy sprzątaniu nie mogło już być mowy. Wręczyłem P. grabie, aby wysprzątał podwórze, a sam zabrałem się do omiatania domu i mycia podłóg. Pięć pokoi i dwie kuchnie – było co robić. O czwartej nad ranem P. znalazł w sobie tylko na tyle siły, żeby rozstawić polowe łóżeczko, a ja w ubraniu padłem na tapczanik i natychmiast zasnąłem.

Ale dziś mam już nawet na czym siedzieć i przy czym pisać. W Suszu kupiłem składany stolik, maszynkę elektryczną i imbryk. Mamy nawet na czym zagotować sobie herbatę. Stolarzowi dam tylko zaliczkę na okiennice, bo pieniędzy na wszystko już mi nie starczy. A najgorsze – studnia. Ta moja pompa, która stoi na podwórzu, od siedmiu lat już jest nieczynna. Poprzedni właściciel nosił wodę ze studni, która jest o czterysta metrów. Ale ja studnię, uruchomię. Muszę. „Ja im pokażę” – krzyczę do P. Zobaczą co potrafię. Przekonasz się… Nawet nie wiem, pod czyim adresem wykrzykuję te pogróżki. Może pod adresem P., który wciąż mnie irytuje? „Co, znasz się na pompach?” – szydzi. Nie, nie mam pojęcia jak jest zbudowana wiejska pompa. Ale tłumaczę P: „To, co jeden człowiek zbudował, a drugi zepsuł, to trzeci potrafi naprawić”. Dyskusja o pompie trwała dwie godziny. Nienawidzę P., który poszedł na spacer do wsi i wrócił z wiadomością, że w J. znajduje się kilkanaście pomp, ale z nich tylko pięć jest czynnych. „Nie będziesz miał wody” – powiada tryumfująco.

16 czerwca 1967 r.

Zastanawiam się, jaki jest mój stosunek do P. Ile to ludzi zwracało mi już uwagę, że P. to człowiek o przerażająco małym życiu intelektualnym i że moja przyjaźń z nim stawia mnie w nie najlepszym świetle, w gruncie rzeczy kompromituje. Zresztą, kompromituje mnie i w dosłownym sensie. P. opowiada o mnie niestworzone historie, powołuje się na mnie załatwić swoje nie zawsze czyste interesy, jeśli chce komuś dokuczyć, mówi, co mu ślina na język przyniesie, ale twierdzi, że to właśnie ja tak mówię, wkłada mi w usta poglądy i oceny, których nie mam. Plotkuje i donosi mi o znajomych swój często fałszywy o nich sąd. Są dni, w których nienawidzę P. Zdaje sobie sprawę, że P. w gruncie rzeczy po prostu uważa, że jestem człowiekiem, któremu się udało, podczas, gdy jemu się nie udało, może nawet z winy takich jak ja. I w jego pojęciu jest nawet czymś naturalnym, że on żyje ze mnie w dosłownym i przenośnym sensie. Tak, prawdę mówiąc, wszystko, w P. mnie razi. Jego poglądy na świat, jego maleńki sprycik, którego udaję, że nie dostrzegam. Przenikam go w każdej sekundzie i potrafię na dziesięć dni naprzód powiedzieć to, co on powie w konkretnej sytuacji. Zanim pomyśli, ja już wiem co on pomyśli. Zanim poczuje, ja już wiem, co on poczuje. Gdyby chociaż był Piętaszkiem, którego mógłbym nauczyć dziesięciorga przykazań. Ale nie. On jest w o ogóle nieprzemakalny. Gdy brakuje mu już argumentów, aby odparować jakieś moje zarzuty, powołuje się na swoje siwe włosy. „Jeśli ktoś na starość ma tylko argument swoich siwych włosów” – odpowiadam – to znaczy, że zupełnie przegrał życie, niczego w nim nie dokonał”. „Ty też będziesz kiedyś miał siwe włosy”- mówi. „Nieprawda” – krzyczę. „W mojej rodzinie nie było siwków, bo wszyscy jesteśmy blondyni”. I jak – tu dyskutować? I tak jest zawsze. Ja o gwiazdach, a on o lampie, bo – też świeci. Wiem to wszystko, irytuje się, a przecież ciągle go ze sobą wożę z kąta w kąt Polski, z miejsca na miejsce.

Już wiem. Jestem masochistą. Towarzystwo P. upokarza mnie, a ja w tym upokorzeniu znajduję zadowolenie. A może to po prostu litość? Czy nie cechowała mnie zawsze słabość dla wszelkiego rodzaju „nieudaczników”? Co się stanie z P., jeśli go porzucę? Przecież on żyje tylko poprzez mnie i jakby się ze mną nieustannie identyfikuje. Nigdy nie powie „ja”, a zawsze „my”. Ja od dawna nie zbieram i rzadko czytam, co o mnie piszą. On wszystko wycina i nosi przy sobie w teczce. Ale jeśli ktoś napisze o mnie coś złego, P. ma ciche zadowolenie. Ostatnio głosił: „Kupiliśmy ze Zbigniewem gospodarstwo na Mazurach. Zaczniemy tam nowe życie. Będziemy zbierać materiały do nowej książki”.

Ile to razy prosiłem P: „Masz tu kartkę papieru i napisz szczerze, co o mnie myślisz”. Bo w gruncie rzeczy ciekawi mnie stosunek P. do mnie. Ale on nie napisze, a ja i tak wiem, co on myśli i czuje. Często mówi do swoich znajomych: „Zbigniewa wszyscy nienawidzą. Tylko ja go lubię”. A w domyśle kryje się: ile ja przez to cierpię i jak się poświęcam, bo go lubię. Najstraszniejsze jednak jest to, że mnie zupełnie nie rozumie. Gdy mu tłumaczyłem, że chcę kupić dom i małe gospodarstwo rolne, ponieważ jestem stosunkowo młody, wyeksploatowałem swoją biografię, nie chce się powtarzać i muszę zdobyć nowe doświadczenia do pisania, P. kiwał głową ze zrozumieniem. Ale dziś rano rzekł: „Ty masz głowę, Zbigniew. Domy idą w cenie. Oporządzisz ten dom i sprzedasz za pół miliona”. „Nie sprzedam” – wołam. Po mojej śmierci niech to weźmie państwo i zrobi tu świetlicę i bibliotekę gromadzką”. P. tylko chytrze mruży oko. Bo P. sądzi, że prowadzę z nim jakąś podwójną grę, tylko, że on nie da się przechytrzyć. On wie swoje.

Albo inny przykład. Pokazałem P. zrobioną przeze mnie madonnę. ,,Dobra jest”- stwierdził – „Kondek wziąłby za taką co najmniej  trzy tysiące”. Innymi słowy, jego zdaniem, ja nie rzeźbiłem dlatego, że to sprawiało mi przyjemność, ale dlatego, że żal mi było wydać trzy tysiące złotych.

Ale cały P. obnażył się dopiero dzisiaj. Zabrałem go na obchód swego domu i gospodarstwa. Opowiadałem mu: ,,Umeblowanie zrobię sam, rozumiesz, własnymi rękami. Kupię desek i spróbuję zrobić stoły, ławy, szafy”. P. kiwał głową ze zrozumieniem: „Masz racje. To w gruncie rzeczy nic trudnego. Ja ci zresztą w tym pomogę. Po co mamy wydawać pieniądze na umeblowanie, skoro możemy zrobić sami, czy nie tak?”

Złapałem się za głowę i wybiegłem na podwórko. Potem z drugiej strony mojego domu odkryłem wysoko pod dachem wykutą datę budowy domu. Jest to rok mojego  urodzenia. Wydaje mi się to symboliczne. Ten dom ma tyle lat, co i ja. Chwila zadumy. P. stwierdza: „Ciekawe, co robi Niemiec, który budował ten dom. Nie boisz się, że on tu zechce wrócić? A mówiłem ci, że trzeba było jednak budować, się nad Wartą za Wieluniem, tak jak kiedyś planowałeś”.

Czterogodzinna rozmowa o patriotyzmie. Krzyczę, wrzeszczę, miotam się z wściekłości, bo przecież tłumaczyłem P., że z pięćdziesięciu ofert, jakie otrzymałem po swoich ogłoszeniach w gazetach, wybrałem ten dom i to miejsce właśnie ze względów patriotycznych. „Proszę bardzo, niech przyjeżdża ten Niemiec, niech oni tu wszyscy przyjeżdżają, tylko niech najpierw się urządzę. Ja zrobię z tego cudo, rozumiesz? Niech patrzą jak tu żyje polski pisarz. Tak powinni zrobić i inni. Chłop, rolnik, to dla nich coś anonimowego, Może być, może go tu nie być. Ale powiadam ci, że z historii tej ziemi nikt nie wykreśli już faktu, że ja tu mieszkałem, jeśli okaże się, że byłem dobrym pisarzem, Tam jest dla mnie Polska, gdzie mieszka naród, którego się czuje cząstkę. Tu jest nowy dom” krzyczę.

Porzuciłem P. i poszedłem w las. Musiałem przemyśleć to, co mnie od pewnego czasu bardzo trapiło.

Czeka mnie zetknięcie się z zupełnie nowym środowiskiem literackim i kulturalnym. I to bardzo specyficznym. Najpoważniejszy trzon w olsztyńskim środowisku literackim tworzą pisarze, którzy są jakby żywymi pomnikami tej ziemi; ich biografie to kawał historii Warmii i Mazur. Zientara – Malewska, Władysław Gębik, Karol Małłek, Alojzy Śliwa. O każdym z tych ludzi można by napisać wspaniałą powieść. Dr Władysław Gębik był przed wojną dyrektorem jedynego polskiego gimnazjum na terenie tzw. Prus Wschodnich. Gdy wybuchła wojna, poszedł z uczniami do obozu koncentracyjnego. Jest w tym coś z gestu Korczaka, ten człowiek budzi we mnie ogromny szacunek. Tak samo inni. Przez całe lata walczyli o polskość Warmii i Mazur, krzewili tę polskość i teraz stali się jej symbolem. Karol Małłek ostrzegał mnie: ,,Żeby zrozumieć tę ziemię, trzeba było z nią cierpieć”. A ja przecież nie cierpiałem, przybywam tu z zupełnie innego regionu. Oni tu mówią o sobie: „My wszyscy jesteśmy z Kajki”. A ja? Ja chyba jestem trochę z Caldwella, trochę z innych, może z Prusa? Oni mówią: „Warmia i Mazury”, a ja nawet nie bardzo wiem, czym się różni Warmia od Mazur i jakie są granice tych regionów. A co najgorsze, nie czuję w sobie ochoty, aby tę sprawę zgłębiać.

Na ile zdążyłem się zorientować, w tej wsi, gdzie będę mieszkał, nie ma ani jednego autochtona. Wszyscy przyjechali tutaj z najróżniejszych krańców Polski: z Białostocczyzny, z Rzeszowszczyzny, z Krakowskiego, ze Śląska, mój sąsiad leśniczy pochodzi z Łódzkiego spod Kamieńska. Przed laty starły się tutaj najróżniejsze wpływy kulturalne, najróżniejsze obyczaje, wyrosło nowe pokolenie. Wczoraj byłem z P. w Klubie Młodego Rolnika. Co wieczór czynny jest tam telewizor. Dziewczęta wiejskie siedzą przed telewizorem w mini spódniczkach, chłopcy z długimi włosami jak w łódzkiej czy warszawskiej kawiarni. To, co tydzień temu pokazał paryski dom mody i przekazała kronika telewizyjna, już dziś dziewczyna na wsi próbuje sama powtórzyć i kroi sobie nową sukienkę. I tak samo chyba dzieje się z kulturą. A tu nie tak dawno podobno przyjechał pisarz i mówił do młodzieży, że są z Kajki i Lengowskiego. Podobno słuchali go niezbyt uważnie. Czy trafi do nich? Czy jest sens czynić z nich Warmiaków albo Mazurów? A może oni są właśnie ze mnie, wychowywali się na moich młodzieżowych książkach, pisanych w Łodzi, w Ciechocinku, w Zakopanem, a wydawanych w Warszawie. Czy to nieustanne wmawianie im, że są kimś innym niż ci z pozostałej części Polski, nie budzi w nich podświadomej irytacji i trochę oporu. Oczywiście, zdają sobie sprawę, że są na tych ziemiach całe okolice, gdzie żyją potomkowie Warmiaków i Mazurów, ale znowu całe połacie tej ziemi zamieszkują ludzie z najróżniejszych stron Polski. A o tym jakby się zapomniało.

Jest to problem. Bo wydaje się oczywiste, że z jednej strony należy nieustannie przypominać, że stąpamy tu po ziemi, na której tworzyli Kajka i Lengowski, kultywować tradycje kulturowe Warmii i Mazur, przypominać całą przeszłość. Ale kto wskaże, gdzie jest ta granica, w której tego rodzaju kultywowanie tradycji nie staje się jakimś swoiście pojętym separatyzmem? Bo z drugiej strony jest tu potrzebny odwrotny proces, scalający te ziemię z całą pozostałą częścią Polski, tworząc z nią jednolity kulturowo organizm. To ciągłe mówienie o przeszłości, o specyficznej, innej przeszłości kulturowej, w konsekwencji sprawia wrażenie, że człowiek stąpa tu po ziemi polskiej, ale trochę jakby inaczej.

Czy to dobrze? Czy raczej może chodziłoby o to, aby każdy kto tu żyje miał poczucie, że jest tu taka sama Polska jak ta pod Łodzią czy pod Krakowem?

A może powinny tu się nieustannie ścierać dwa wielkie procesy: jeden dezintegrujący, a drugi integrujący? Jedni pisarze powinni ciągle uwypuklać problemy specyficznie mazurskie czy warmińskie, a drudzy wnosić elementy unifikujące, scalające, szukać tu nie tego, co specyficzne, odrębne, ale co takie same jak gdzie indziej?

17 czerwca 1967 r.

Od rana problem studni. Na moim podwórku zeszło się kilku sąsiadów i gospodarzy. R. twierdzi, że wystarczy wyciągnąć rury z ziemi i założyć nową skórkę w tłoku, a woda będzie leciała. To prosta sprawa, taka skórka w sklepie hydraulicznym kosztuje siedem złotych. Tylko, że trzeba rury wyciągnąć. Czyżby tylko przez tę skórkę za siedem złotych i odrobinę roboty przy wciąganiu rur poprzedni właściciel tego gospodarstwa nosił wodę z odległości czterystu metrów?

Dla pamięci notuję dyskusję z chłopami o mojej pompie:
K: Od siedmiu lat woda nie leciała, to znaczy, że lecieć nie będzie.
Ja: Wyciągnę rury i na pompie założę skórkę. Będzie leciała woda.
Z: Może i będzie. Ale nie wiadomo,
K: Pewnie, że nie wiadomo. Jakby S. (poprzedni właściciel) myślał, że będzie leciała, to by skórkę założył. Znaczy się, nie będzie leciała, skoro nawet nie próbował.
K: Po co miał próbować, jak myślał, że nie będzie leciała?
Z: Jak nie leci, to znaczy, że nie będzie leciała.
Ja: Ale kiedyś leciała?
K: Kiedyś tak, ale teraz chyba nie będzie. S. tak myślał, dlatego skórki nie zakładał.
Ja: A dlaczego tak myślał?
K: Bo nie leciała.
Ja: Jak mogła lecieć, skoro nie ma w niej skórki?
K: Po co zakładać skórkę, jak i tak nie poleci, bo nie leciała?
Ja: Nie leciała, bo nie miała skórki. Jak będzie skórka, to poleci.
Ja: Trzeba się przekonać. Warto.
K: A pewnie, że warto. Tylko, że nie wiadomo. Bo jakby było wiadomo, to przecież S. nie nosiłby wody z tak daleka.
Ja: Przecież on myślał, że nie poleci, więc skórki nie zakładał.
Z: Nie wiedział, czy poleci jak założy skórkę, dlatego jej nie zakładał.
Ja: No to dlaczego nie zakładał, żeby się przekonać?
K: Bo nie wiedział, czy poleci.
Ja: Może nie zdawał sobie sprawy, że to chodzi o zwykłą skórkę na tłoku?
Z: E, dobrze o tym wiedział. Przecież nieraz tak sobie tu siadaliśmy wszyscy koło tej pompy i gadaliśmy: poleci woda czy nie poleci jak się skórkę założy.
Ja: I długo to tak trwało?
K: Ano, przez siedem lat, jak on tu mieszkał.
Ja: I ani razu nie spróbowaliście?
Z: Myśleliśmy, żeby spróbować. Ale nie wiadomo było, czy poleci woda.
Ja: Teraz też nie wiadomo.
K: A właśnie. Nie wiadomo, czy poleci.
Z: Nie leciała, to i nie poleci.
Ja: Kiedyś leciała, to i poleci.
K: Nie wiadomo. Może i nie poleci.
Z: To jest tak: S myślał, że nie poleci, ale nie było wiadomo. Więc siadaliśmy i gadaliśmy o tej pompie. Tak jak teraz.
Ja: A może poleci woda?
K: Może poleci.
Z: Nie wiadomo.

Przyjemnie tak posiedzieć na trawie przed domem i rozmawiać o pompie.

ZBIGNIEW NIENACKI

***

Zachęcam do dyskusji na FORUM. A wszystkich przyjaciół i sympatyków Jerzwałdu zapraszam na stronę internetową jerzwald.pl.

* Niniejszy tekst dzienników Zbigniewa Nienackiego został opublikowany w tygodniku Odgłosy, nr 26, 27 i 28 z 1969 roku. W artykule wykorzystano skany fragmentów dziennika pochodzące z tych samych numerów czasopisma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *