Z dzienników Zbigniewa Nienackiego – maj 1967

Zbigniew Nienacki kupił swój dom w Jerzwałdzie w 1967 roku. Jego przeprowadzka na wieś wiąże się z przeżyciami, którymi podzielił się dwa lata później z czytelnikami Odgłosów.

20 maja 1967 r.

„Mężczyźni mają ciemne garnitury i są w białych koszulach z krawatami, twarze ogorzałe, ale czoła nieprzyjemnie białe, jak to u chłopów. Kobiety w odświętnych, choć staromodnych sukienkach, wciąż obciągające je na kolanach, bo nie nawykły siedzieć w fotelach, gdzie tyłek zapada się głęboko, a kolana idą w górę aż pod brodę. Tylko moja żona nieprzyzwoicie odsłania kolana za co gromię ją spojrzeniami, ale chyba nic na to nie może poradzić; nosi za krótką spódnicę. Zresztą, całą moją uwagę w gruncie rzeczy pochłania teczka, którą sztywno trzymam na kolanach. Dookoła mnie wszyscy zdają się rozumieć, dlaczego trzymam ją tak sztywno i z powagą na twarzy, i że leży, a właściwie stoi ona na moich kolanach; gdybym odłożył ją na bok, postawił na przykład obok fotela, uważano by mnie za lekkoducha i nicponia. Już za tydzień, cała wieś — jak sądzę — mówiłaby o mnie z lekką przekpinką lub z wyraźnym brakiem szacunku. Uważano by mnie za wariata. Każdy czułby się w obowiązku okpić mnie, oszukać, nabrać lub zgoła dworować sobie ze mnie. Albowiem w tej teczce są pieniądze. Duże pieniądze. Zarobione — jak mówiłem — ciężką, wieloletnią pracą, zdobyte kosztem wielu wyrzeczeń. Więc, jeśli prawdą jest, że zawarty jest w nich mój pot, powstały one z mego znoju i utrudzenia, to właśnie tak sztywno będę trzymał tę teczkę na swoich kolanach, obejmując ją dwoma rękami jakby w lęku, że za chwilę zmieni się w ptaka, który odleci przez półotwarte okno, w majowe rozkwitające bzy. Rozumiem to, ba nawet czuję podobnie i palcami mocno ściskam tę teczkę. A dotyk chropawej skóry i świadomość, co ona kryje, budzi we mnie chwilami przyśpieszony rytm serca, powoduje nieznane mi dotąd uczucie wewnętrznego drżenia i napięcia. Nigdy przecież nie trzymałem w ręku aż tyle pieniędzy, i to własnych. No, część jest pożyczona, ale to nie ważne, za rok będę je musiał zwrócić ZAIKS-owi, temu wielkiemu pocieszycielowi pisarzy. Pieniądze? No cóż, chyba zawsze je lekceważyłem, szastałem nimi na lewo i prawo, zaspokajałem nimi swoje zachcianki. Ale w tej chwili jest inaczej.

Bo może wtedy miałem małe pieniądze, a teraz duże? Zupełnie inaczej człowiek myśli o pieniądzach jak ma w kieszeni tysiąc złotych, a inaczej, gdy ma na przykład, sto tysięcy. Powinienem to jakoś subtelniej i precyzyjniej wyrazić, od tego jestem pisarzem i za to mi przecież płacą, ale nie mam na to zupełnie ochoty To przecież mój intymny dziennik. Nie będę się tu zgrywał. Z Chojen pochodzę i tak samo jak B. lubię knajacki język. Tylko, że każdy powinien znać swoje miejsce w literaturze; ja jestem od trochę innej roboty, chociaż mamy niby ten sam fach. Wiadomo, jaki się frez daje, takie się ma wióry. Jemu płacą za co innego. I mnie za co innego, ale fach ten sam. Więc zapewne kiedyś ładnie tę scenkę odrobię w jakiejś książce, ale tak naprawdę to mam ochotę napisać: „Ludzie. Różne cycofany miałem na swoich kolanach, ale dopiero jak bańdoch forsy trzymałem, zrobiłem się miękki w nogach”.

A oni nic. Tylko rejent za biurkiem, odchrząknąwszy dwa razy, głosem pięknie modulowanym zaczyna czytać:

„Repertorium „A” nr 891/1967. Akt notarialny. Dnia dwudziestego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku w Państwowym Biurze Notarialnym w Morągu przed notariuszem Stanisławem M. stawili się:…”

No właśnie. Kiwam głową, gdy pada moje imię i nazwisko, imię ojca i matki mojej. I w ogóle dużo się zapowiada tego czytania, co mi w cale nie przeszkadza. Nawet pierwszy raz w życiu rad z tego jestem. Tak jak i inni, co tu siedzą ze mną. To nie może być byle jak napisane, ani byle jak odczytane. Każda rzecz musi tam być wyłuszczona, a prawdziwie ujęta. To nie ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, chociaż i tu i tam za biurkiem urzędnik państwowy siedzi, a wielki orzeł na ścianie gwarantuje, że się dokonuje akt urzędowy. I pieczęć będzie duża, okrągła, z orłem. Ale co tam żona; można ją mieć, można nie mieć; taki sam urzędnik tylko, że w todze, z orłem na piersi, trzy słowa powie i już nie masz żony. Co innego kiedy się ziemię kupuje z domem, z zabudowaniami, jednym słowem gospodarstwo. To nie jakiś tam ślub z kobietą, ale akt państwowy na wieki wieków, w „Księgach Wieczystych” zapisany, o których mówi mój przyszły sąsiad K: „Dlaczego, panie, nazywają się wieczyste? Bo ziemia to rzecz święta, to jest rodzicielka i matka nasza. I jakby choćby skraweczek jej był pański, to wieki przeminą, a pańskim zostanie, to znaczy pańskich dzieci czy wnuków. Tak, panie jest, i nijak inaczej nie będzie. Bo ziemia jest rodzicielka i matka nasza, z niej jesteśmy wzięci i do niej wrócimy”.
„Dziedzicom ziemie zabraliśmy” — oponuję.
„To nie była ich ziemia” — odpowiada zdecydowanie.

Bąkam o nowych ustawach prawnych, które regulują kto ma prawo kupować i posiadać ziemię, a kto ją traci, (ja kupiłem, bo mam uprawnienia rolnicze, skończyłem specjalny kurs, ale K. kręci głową. „Panie” — powiada w końcu — ,,ja też swoją ziemię oddam państwu, bo już stary jestem i piszą, że rentę mi państwo da za nią. Oddam, jak przyjdzie na to pora. Ale jakby mi kto ją chciał zabrać, siekierę wezmę. Dobrowolnie, tak. Na siłę, nie. Ja za tę ziemię płaciłem, tak jak pan chcesz zapłacić A mogłeś pan przehulać, przefrymarczyć. przejeździć samochodzikiem. Ale pan chcesz mieć ziemię, znaczy się, pan czujesz, że ona jest rodzicielka i matka nasza. Pan jej nie zmarnujesz”.

Mógłbym oczywiście ze starym dyskutować, że to różnie jest z tą ziemią, tu i ówdzie za grosz ją można mieć, a gdzie indziej jeszcze się o nią latami procesują, kłonicami zabijają i że w tej sprawie też się wszystko zmienia jak i w innych. Kiedyś się wydawało: możesz walić ile w lezie własną żonę, własne dziecko, no bo to „twoje prawo mężowskie i rodzicielskie”. A teraz ci mówią nie wolno. Tak samo z ziemią. Niby twoja. A źle traktujesz, mogą odebrać. I akt notarialny nie pomoże.

Ale mimo wszystko będę się upierał, że to akt ważniejszy niż małżeństwo. I mój Boże, że też ja to tak późno odkryłem. Wynika z tego, że w moich książkach o wsi jest jednak tylko jakieś trzy ćwierci prawdy, a nie cała. Notuję w pamięci trzeba kogoś zapytać, czy na wsi więcej jest spraw w sądzie o majątek czy o rozwód? Ale mam i zadowolenie z odkrycia. Bo kto nie znał lepiej duszy chłopa od plebanów? A jednak i dla nich małżeństwo miało rangę sakramentu, a nie ślub z ziemią u notariusza. Więc i oni nie byli tacy mądrzy. Dlaczego tę dziedzinę już od dawien dawna pozostawili urzędnikom? I u nich coś nie grało, nie tylko w moich książkach.

Rejent czyta imię mojej żony, jej nazwisko panieńskie, datę urodzenia, imię matki i ojca. Gdybym nie przywiózł tu dziś żony, nic by nie wyszło z aktu notarialnego „Musiałby pan udowodnić” — tłumaczy rejent — „że pieniądze, które pan ma, nie są wspólną małżeńską własnością. Wspólnota ustawowa, pan wie co to znaczy?” Nieśmiało protestuję. Własnym piórem zarobiłem pieniądze, żona też to potwierdza i mówi, że zgadza się, aby ta ziemia i dom z zabudowaniami były wyłącznie moją własnością, zapisaną tylko na moje imię i nazwisko. I wcale jej tego na niej nie wymuszałem. Ona mówi, że nie lubi wsi, boi się wsi, a ja kocham wieś a nie lubię miasta. Ale rejent znowu mi tłumaczy, a ja mam ochotę wołać „O rany, chłopaki, bądźcie ostrożni. Żebyście wiedzieli, ile ja nocy i dni przeharowałem, przebolałem, nie przespałem ślęcząc nad tymi swoimi książeczkami, a ona sobie cichutko spała w swoim łóżeczku. A teraz jak przyszło co do czego, to okazuje się, że to i jej własność, jej dorobek. Tylko dlatego, że raczyła wyjść za mnie za mąż przed laty. Chłopaki, nie dajcie się nabrać”.

Ale tak nie krzyczę, bo znam swoje miejsce. Do diabła, ostatnio coraz częściej znam swoje miejsce. „Tak jest w istocie, panie rejencie” — kiwam uprzejmie głową. I nawet nie drgnęła mi powieka, gdy przeczytał, że tę ziemię i dom nabywamy na zasadzie wspólnoty ustawowej. A ona siedziała z tym i odsłoniętymi kolanami i jestem pewien, że w duchu była rada. I szydziła sobie z tego co jej mówiłem w samochodzie w drodze do Morągu, o wyższości sakramentu aktu notarialnego nad aktem małżeńskim.

22 maja 1967 r.

Pani Helena Zaworska napisała o mnie w jednym z czasopism, że mam „łatwość pisania”.

Ciekawe, skąd ona o tym wie? Czyżby rozmawiała z moim znajomym kowalem przezwiskiem „Malawka”? To on powiedział mi: „Eh, pan to tak sobie siędzie z kartką papieru i tak się panu fajnie wszystko składa. Panu to się łatwo pisze”. I nie miałem o te słowa pretensji do kowala Malawki, bo on ukończył tylko trzy oddziały szkoły powszechnej, z trudem trzyma pióro w ogromnej dłoni i porządnie się musi napocić zanim nagryzmoli swój podpis. Nie mam więc, jak powiadam, pretensji do kowala Malawki, ale do pani Zaworskiej mieć mogę.

Bo co to właściwie znaczy: „łatwość pisania”? Czy chodzi o to, że moje książki się lekko i łatwo czyta? Ależ ja cały swój trud i całą swoją umiejętność wkładam w to, aby osiągnąć tę lekkość.

Na spotkanie z czytelnikami przywiozłem kiedyś rękopis wydanej już książki. Jakież było rozczarowanie czytelników, gdy im pokazałem, że scena, którą w książce tak czyta się jakby „sfrunęła z pióra” — miała czternaście wersji, pracowałem nad nią gorzej niż katorżnik, lepiłem, kleiłem rękopis, przestawiałem szyk słów i od nowa przepisywałem, żeby wciąż zmieniać. Potem wyszło z tego zaledwie cztery strony, o tak, bardzo lekkie. W czytaniu. Jakby same się napisały. I oto właśnie mi chodziło. Pisarz, w którego książce mozół może dostrzec czytelnik i gdzie raz po raz potykamy się jak w lesie o wystające korzenie — ten pisarz, moim zdaniem, nie dość pracował nad książką. Pisarz, którego warsztat i trud jest już na pierwszy rzut oka widoczny, moim zdaniem — posiada właśnie niedostatki warsztatu. I może usłyszeć to, co ja usłyszałem, gdy pokazałem rękopis powieści: „Skoro aż tyle pracy kosztowało pana napisanie tych czterech stron, to czemu pan nie zmieni zawodu?” Kiedy przychodzę do teatru i oglądam tańczącą baletnicę, nie chcę widzieć na jej twarzy potu i zaciśniętych z wysiłku ust, ale uśmiech. Podziwiam ją za to, że tańczy tak lekko, jakby ten taniec nie wymagał żadnego wysiłku. Ja widz, odbiorca — nie muszę pamiętać, że lekkość tanecznicy została osiągnięta potwornym wysiłkiem kilku miesięcy, a nawet lat ćwiczeń. Tancerz, którego wysiłek i trud widać na scenie — powinien z niej zejść co rychlej. Tylko krytyk, człowiek teatru, zdaje sobie sprawę, ile kosztuje osiągnięcie tej lekkości. I to musi brać pod uwagę przy ocenie. Dlatego nie mam pretensji do kowala Malawki, ale dziwnie słyszeć od człowieka, zawodowo zajmującego się literaturą, zarzut o „łatwości pisania”. Co powiedzielibyście o krytyku, który by miał pretensję do tancerza, że mu się „łatwo tańczy”?

Tak, proszę pani. Mnie się naprawdę pisze łatwo. Gdyby pisało mi się trudno, zostałbym archeologiem, a nie pisarzem. Przestańmy robić z pisarzy jakichś uebermenschów, super-ludzi, o jakiejś nadzwyczajnej wrażliwości czy mądrości, którym książki dyktuje „duch święty”, Otaczają nas ludzie tak samo wrażliwi, tak samo mądrzy i głupi jak pisarze. Ale pisarza od innych ludzi różni to, że on potrafi te swoje myśli i wrażenia sformułować jako dzieło sztuki, nadać im kształt słowny.

Moją prywatną pasją jest rzeźba ludowa w drzewie. Sam też trochę rzeźbię. Kiedy odwiedzam Czerwińskiego czy Lamęckiego, wielkich ludowych artystów, nie mogę się napatrzeć jak szybko, po prostu paroma ruchami dłuta czy kozika, potrafią kawałkowi drzewa nadać odpowiedni kształt. Oni figurkę ludzką rzeźbią dwa-trzy dni, a ja na postać madonny straciłem całe lato. Nigdy nie pomyślałem, że im się „łatwo rzeźbi”, mnie „trudno”. Zawsze sądziłem po prostu, że oni mają talent, a ja nie. Pytając o moją rzeźbę Lamęcki chichoce: „Cztery miesiące na taką figurkę? Ej, nie wyżyłby pan z rzeźbienia”. Wzruszam ramionami i odpowiadam. „Bo ja rzeźbię dla przyjemności. A żyje z literatury”. I przypomniawszy sobie, że Lamęcki pisze przecież znakomite pamiętniki, dodaję nie bez złośliwości: „A pan, panie Lamęcki, nie wyżyłby z literatury. Cały rok pisał pan jeden kajet”. I wtedy Lamęcki mruczy: Ja piszę dla przyjemności, a tylko rzeźbię dla pieniędzy”.

Ja piszę dla pieniędzy, a rzeźbię dla przyjemności, on pisze dla przyjemności, a rzeźbi dla pieniędzy. A dzieje się tak dlatego, że mnie się pisze łatwo, a rzeźbi trudno, natomiast jemu na odwrót. Pani Zaworska jednak chciałaby nas przekwalifikować: ze mnie być może zrobić rzeźbiarza, a z Lamęckiego pisarza. Ale nie tylko ja, on też by chyba zaprotestował. Bo z czego byśmy żyli?

Takie artykuły, jak pani Zaworskiej, budzą we mnie tylko złość. Rozeszła się już chyba wieść, że dom kupiłem i ziemię, bo przyszedł do mnie kolega R. z prośbą o pożyczkę. Powiedział z przekąsem: „Dom sobie, słyszałem, kupujesz i całe gospodarstwo. Dobrze ci się wiedzie w tej literaturze. A ja bracie już od roku tylko na stypendiach twórczych żyję, przez ten rok bracie napisałem tylko jedno małe opowiadanie”. Powiedziałem mu po chamsku: „A nie próbowałeś, stary, trochę rzeźbić?”.

Aż pół dnia dziś się we mnie gotowało ze złości po tej rozmowie. Ale tu, w tym dzienniku, mogę napisać o tym co myślę naprawdę.

R. uparł się, że jest pisarzem. Ba, krytyk w rodzaju pani Zaworskiej, może nawet gdzieś napisał, że on już jest pisarzem. Przecież pisze mu się nadzwyczaj „trudno” co gwarantuje, że jest znakomity. I dlatego, że pan R. uparł się być pisarzem, to cała Polska Rzeczypospolita Ludowa musi za to płacić i będzie płacić. R. bierze roczne stypendium w wysokości trzech tysięcy złotych miesięcznie. Gdybym ja poszedł z prośbą o stypendium, spojrzeliby na mnie jak na człowieka źle wychowanego: „Panie, pan sobie dom kupujesz i chcesz stypendium. Musimy mieć stypendia dla takich jak R, on nie ma z czego żyć.” A najgorsze jest to, że to co napisałem, jest tylko demagogią. Bo jedno opowiadanie R. może być więcej warte niż dziesięć moich książek. I nawet być może dla jednego opowiadania warto mu dawać trzy tysiące miesięcznie. To „być może”, które jest kwestią osobistych ocen, gustów i kryteriów, powoduje, że w tej sprawie musi być tak a nie inaczej, i że jest dobrze właśnie tak, a nie inaczej. I nikt nie ma prawa powiedzieć do R, żeby się przekwalifikował. A ja, jeśli mu doradzam rzeźbienie, to tylko przez wrodzone mi chamstwo. Godzi się jednak przypomnieć o tym, co czytałem w latach młodości. Jedną, a nawet dwie dobre książki jest w stanie napisać każdy inteligentny człowiek, pod warunkiem, że przeżył coś ciekawego i o tym szczerze i prosto opowie. Pisarstw o to coś więcej niż autorstwo jednej czy dwóch książek. To chyba zawód z wszystkimi konsekwencjami profesjonalizmu. A więc i z „łatwością pisania”, bo w końcu właśnie chyba to decyduje o wybraniu tego zawodu. A swoją drogą pani Zaworskiej też się chyba „łatwo pisze”. Raz o Nienackim, raz R, raz o P, innym razem o W; artykuł o książkach wiejskich, o pisarstwie marginesu, o powieści kryminalnej, o Kafce itd., itd. I łatwo jej się pisze i łatwo drukuje.

24 maja 1967 r.

Dziś dostałem list od P. J. i znowu pół dnia rozmyślałem o pisarskiej profesji. Dlaczego kupiłem dom na wsi?

Dlaczego wydałem na niego wszystkie swoje pieniądze i wlazłem w długi? Czy mam chodzić po mieście i każdemu wypłakiwać w kamizelkę, że mi się tak okropnie trudno pisze? Całymi godzinami miotam się w swym mieszkaniu w Łodzi i nie potrafię wydusić z siebie nawet pół zdania. Wydaje mi się, że wszystko mi przeszkadza, wszystko stoi mi na zdradzie, wszystko jest winne mojej niemożności. Aż w końcu wyjeżdżam. Gdzie ja już nie próbowałem pisać? Miałem pokój w zamku w Oporowie, ale tam za głośno kwakały wrony. Wynająłem dworek w Parcicach, ale tam była taka cholernie przygnębiająca cisza. Wiem, ze jestem postrachem Domów Pracy Twórczej, bo w ciągu dziesięciu dni potrafiłem osiem razy zmienić pokoje narzekając, że tu jest zła lampa, tam skrzypi podłoga, tu syczy kaloryfer. Przeszkadza mi dzień, utrudnia pracę noc, hałas, brak hałasu. Źle mi się pisze latem, źle zimą, fatalnie jesienią i na przedwiośniu. Nienawidzę każdej ze swoich książek, chociaż uważam, że są dobre. Nie lubię o nich rozmawiać, ani o nich czytać. Nie ufam nikomu na świecie, a najbardziej sobie. Swoim zmysłom, doświadczeniom, przeżyciom, wrażeniom. Do każdej nowej książki zabieram się jak inżynier do budowy wielkiej fabryki. Żeby napisać „Sumienie”, cztery lata zasiadałem jako ławnik za stołem sędziowskim. Podobno znam dobrze problemy wsi. Znam? Ale przecież sobie nie ufam. Nie odważyłbym się napisać nowej książki takiej jak „Podniesienie” bez ponownego wejścia w te sprawy. Nie wierzę już swemu dotychczasowemu doświadczeniu. Muszę je zdobyć na nowo, ale jeszcze większe, jeszcze głębsze. Żeby zrozumieć chłopa, chcę sam stać się jednym z nich, posiadaczem zatroskanym o swoje dobro, o swoją własność. Będę płacił podatki, wykonywał obowiązkowe dostawy, pełnił nocne warty, jak inni. Chłopi, od których kupiłem gospodarstwo, obiecali, że opuszczą je do 15 czerwca. Czeka mnie więc jeszcze niecałe trzy tygodnie. Potem zostawię w Łodzi żonę, która nie lubi wsi i pojadę tam sam. I po co to wszystko? Ja wiem, ale nikomu nie powiem. Koledzy zaczną mówić, że stałem się zwolennikiem hasła: „pisarze na wieś”. Znajomym twierdzę, że kupiłem dom nad jeziorem, bo tam można ryby łapać. Tylko, że ja nie lubię ani ryb, ani wędek.

Dalszy ciąg nastąpi…

ZBIGNIEW NIENACKI

***

Zachęcam do dyskusji na FORUM. A wszystkich przyjaciół i sympatyków Jerzwałdu zapraszam na stronę internetową jerzwald.pl.

* Niniejszy tekst dzienników Zbigniewa Nienackiego został opublikowany w tygodniku Odgłosy, nr 25 i 26 z 1969 roku. W artykule wykorzystano skany fragmentów dziennika pochodzące z tych samych numerów czasopisma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *