Każdego roku o podobnej porze cz.2

Mały eksperyment – seria miniaturek, różna długość rozdziałów, różna forma, różne punkty widzenia.

Fanfik z uniwersum Pana Samochodzika, wykorzystujący postacie stworzone przez Zbigniewa Nienackiego. Uwaga – bez znajomości powieści może być niezrozumiały!


niedziela, 7 czerwca

Droga Elizabeth,

Niestety muszę odwołać przyjazd. Papa nie doszedł do siebie po ostatniej operacji i nie chcę zostawiać go samego. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić. Zobaczymy się w przyszłym roku.

Pozdrawiam

Karen

– Przyszedł właśnie tradycyjny mail od Karen.

– Jaki powód wymyśliła tym razem?

– Choroba ojca.

– To przynajmniej wiarygodne. Kapitan ma swoje lata, normalne, że zdrowie szwankuje. I tak długo był w świetnej formie.

– Owszem, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że Karen nie przyjedzie.

– Nie mów, że jesteś zdziwiona? Bardziej zaskakujące byłoby, gdyby się zjawiła…

– Cóż… Nie, nie jestem. Nie rozumiem tylko, po co powtarza co roku to całe przedstawienie. Mogłaby po prostu zrezygnować, nawet urwać kontakt, jak Hilda. Tymczasem zawsze deklaruje udział, potem uczestniczy w planowaniu, a na kilka dni przed terminem informuje, że coś jej wypadło. Ślub kuzynki. Remont domu. Szkolne przedstawienie wnuczki szwagra ciotki. To irytujące.

– To Karen.


poniedziałek, 8 czerwca                                             

Jarek nie lubił swojej pracy.

Zasadniczo był pisarzem, co niestety nie przynosiło (jak na razie) pieniędzy. Raczej pochłaniało. Musiał więc znaleźć inne źródło finansowania, zwłaszcza od kiedy rodzice dowiedzieli się, że rzucił studia. Pół etatu w Plusie załatwił mu kumpel. Robota była męcząca, wkurzająca i słabo płatna, ale i tak lepsza niż opcja numer 2, czyli dorywcze sprzątanie wagonów kolejowych. Tutaj miał przynajmniej okazję obserwować ludzi i szukać w nich inspiracji. Patrzył na twarze klientów, rejestrował ich zachowanie i w myślach układał dla nich historie. Dla staruszki, która zawsze kupowała pomarańcze, dla tlenionej blondynki, która przychodziła tylko we wtorki o szóstej rano oraz dla zwalistego faceta z tatuażem na szyi i małym dzieckiem na rękach.

Te dwie kobiety od razu zwróciły jego uwagę. Obie nie najmłodsze, pewnie po czterdziestce, obie piękne i jednocześnie kompletnie różne. Młodsza wyglądała jak ta blondynka z „Siedem”, to znaczy jak dużo starsza wersja tej blondynki. Była pełna energii i pewności siebie. Brunetka przypominała raczej gwiazdy filmowe z dawnych lat, pełne elegancji, wdzięku i dystynkcji. Jasnowłosa kobieta sprawiała wrażenie zniecierpliwionej. Jej koleżanka roztaczała wokół siebie aurę spokoju, zupełnie jakby była na przyjęciu w ambasadzie, a nie w zatłoczonym dyskoncie.

Kim mogły być? Może razem pracowały? Nie, wyczuwało się między nimi jakaś głębszą zażyłość, jakby znały się od lat. Rozumiały się bez słów. Ogień i woda, które nie walczą, ale się wzajemnie napędzają. Stare przyjaciółki? Siostry? Możliwe, nawet przy kompletnym braku podobieństwa. Może jedna była adoptowana?

Brunetka popychała wózek, blondynka dodawała do niego kolejne produkty. Jarek słyszał ich stłumione głosy, chociaż nie rozróżniał słów. Zmierzały w jego kierunku. Blondynka powiedziała coś szybko, druga kobieta zareagowała lekkim uniesieniem brwi. Ta pierwsza przewróciła oczami, jakby oczekiwała takiej reakcji. Brunetka roześmiała się delikatnie, odpowiedziała coś. Sięgnęła na półkę, w przelocie odgarniając jasny kosmyk, który wymknął się zza ucha jej towarzyszki.

Jarek udawał, że całkowicie absorbuje go ustawianie puszek z zielonym groszkiem. Miał nadzieję, że klientki podejdą na tyle blisko, że usłyszy, o czym rozmawiają i doda kolejne elementy do swojej układanki.

Kiedy kobiety były dosłownie dwa metry od niego torebka starszej rozdzwoniła się głośno. Blondynka przejęła wózek, podczas gdy brunetka wyciągnęła telefon komórkowy i odebrała połączenie. Jarek zrobił dwa kroki w bok, przerzucając się z groszku na kukurydzę. Niestety usłyszał tylko:

– Tak, poczekaj chwilę.

 A potem kobieta popatrzyła przepraszająco na koleżankę i zapytała:

– Możesz dokończyć sama? Wyjdę na zewnątrz, tu słabo słychać. To Helenka, chyba coś ważnego.


wtorek, 9 czerwca

Obudził ją mokry język na policzku.

Helenka przekręciła się na drugi bok, naciągając wyżej kołdrę. Niewiele to dało. Mori, zwany niekiedy (zasłużenie) Moriartym, uznał najwyraźniej, że robi mu w ten sposób miejsce. Poczuła, jak kanapa ugina się lekko pod ciężarem 40 kilo żywej wagi, a potem ciepło, kiedy pies wyciągnął się wygodnie przytulony do jej pleców.

Świetnie, pomyślała zerkając na zegarek. 5:47, za wcześnie, żeby wstać, za późno, żeby ponownie zasnąć. W domu poszłaby do kuchni, zrobiła sobie kawę, wlazła do wanny albo nastawiła wczesne pranie… Ale tutaj była gościem. Zamknęła oczy, łapiąc resztki snu, jednak już czuła, jak jej mózg wskakuje na wyższe obroty, napędzany falą niekoniecznie pożądanych myśli.

Wczoraj była nabuzowana i roztrzęsiona jednocześnie. Wściekła, obrażona, zraniona, przerażona, zawiedziona, wszystko to ciasno splecione w jeden iskrzący węzeł. Dzisiaj pozostał głównie kac -emocjonalny i moralny. Owszem, nadal była zła i urażona, ale na pierwszy plan zaczęło wysuwać się poczucie winy.

Mogła rozegrać to lepiej. Zachowała się jak rozchwiana hormonalnie nastolatka i naprawdę miała nadzieję, że to efekt menopauzy, a nie jakimś cudem ukryta do tej pory skaza charakteru.

Po prostu nie wytrzymała. Od lat wiedziała, że małżeństwo Ludmiły nie jest idealne, jednak spotykały się rzadko, zazwyczaj w Pradze, gdzie Ludka przyjeżdżała sama albo z dziećmi. Nie miała okazji oglądać siostry w warunkach domowych. Tym razem Helenka postanowiła wykorzystać zjazd jako okazję do dłuższych odwiedzin. Przyjechała w piątek wieczorem i planowała zostać w Bochni do środy. Skończyło się na niespełna trzech dniach, ratunkowym telefonie do Elizy i wlokącym się niemiłosiernie osobowym do Krakowa.

To było prawie nieuczciwe, jakby los celowo pomieszał karty. Ona, przez lata odżegnująca się od małżeństwa, miała wspaniałego faceta, dwójkę udanych dzieci, nawet wnuczkę. Do tego lubianą pracę i własny dom. Ludmiła, która zawsze widziała się w roli żony i matki, skończyła w komunalnym mieszkaniu na zaniedbanym blokowisku, z wiecznie pijanym lub przynajmniej podpitym chamem, którego musiała obsługiwać niczym służąca. I trójką nastolatków, wyraźnie idących w ślady ojca.

Pierwszy dzień nie był jeszcze taki zły, ale potem wszystko posypało się w ekspresowym tempie. Helenka kilkukrotnie próbowała coś powiedzieć, zwrócić im uwagę, kiedy odnosili się do Ludmiły bez grama szacunku czy wdzięczności. W poniedziałek rano, kiedy zostały same, nie wytrzymała. Wyrzuciła z siebie wszystkie emocje, które narosły przez te dwa dni. Tak, zaproponowała pomoc. Ale jednocześnie wytknęła siostrze, że jest popychadłem, że zmarnowała sobie życie. Zapytała, jak może się na to godzić, czy nie widzi, że ta rodzina to patologia? To było zdecydowanie o kilka słów za daleko.  Ludmiła stwierdziła, że Helena nie ma prawa wtrącać się w jej sprawy i nie musi ich oglądać, skoro się jej nie podobają. I tak się to skończyło.

Gniewu i urażonej dumy starczyło jej na kilka godzin. Kiedy trochę się uspokoiła opowiedziała o wszystkim koleżankom. Tak naprawdę, mówiła głównie do zawsze opanowanej i rozsądnej Elizy, ale to słowa Mary naprawdę do niej dotarły. Sformułowania takie jak „obwinianie ofiary”, „źle ukierunkowana projekcja uczuć”, „warunkowe wsparcie” i „narzucanie innym własnych standardów” brzmiały nieco pretensjonalnie, ale Helenka ze wstydem musiała przyznać, że miały sens.

Pod koniec swojej tyrady Mary była widocznie wytrącona z równowagi. Co ciekawe, Eliza nie próbowała załagodzić sytuacji, a tylko położyła dłoń na nadgarstku blondynki i lekko ścisnęła. Maria jakby przystanęła i zamilkła na dłuższą chwilę.

– Wiesz, dlaczego nawaliłaś? – zapytała w końcu.

– Mam ważenie, że właśnie mi wyjaśniłaś? – sparowała odruchowo Helenka.

– Nie. To wszystko to tylko elementy układanki. Ty, moja droga, zawaliłaś sprawę, bo nawet jeśli dzisiaj Ludmiła nie przyjęła twojej pomocy, to może jej potrzebować za miesiąc, rok, za dziesięć lat. Albo jutro. – Mary mówiła cicho i spokojnie, zwracając się do Czeszki, ale patrząc na Milady. – I musi wiedzieć, że jest ktoś, kogo może o tę pomoc poprosić i kto jej zawsze udzieli. Myślisz, że w tym momencie jesteś dla niej taką osobą?

Mori poruszył się niespokojnie, goniąc jakieś wyśnione koty, a Helenka zastanawiała się, czy zadzwonić do Ludmiły, czy też lepiej odczekać kilka dni. A może najpierw napisać list? Ułożyłaby sobie wszystko w głowie i na papierze.

Tak, list to dobry pomysł.


środa, 10 czerwca

Leżysz wtulona w pościel, zanurzona w sen. A ja patrzę na twoje rozsypane po poduszce włosy i układam w głowie kolejny list, którego nigdy nie napiszę.

Wieczorem pakowałaś walizkę, tę małą, którą kupiłaś w Pradze, kiedy w twojej torbie poszedł zamek. Tylko kilka rzeczy, dżinsy, kostium kąpielowy, gruby dziergany sweter, kosmetyki, aparat fotograficzny… Długa spódnica w słoneczniki, nie ta sama, ale prawie identyczna. Patrzyłem jak składasz to wszystko dość niedbale, myśląc już o czymś innym. Planach na kolejne dni? Pracy? Jakimś drobiazgu bez znaczenia? Kot wpakował się do walizki i obraził śmiertelnie, kiedy go eksmitowałaś. Teraz leży na łóżku, zwinięty w kłębek, tak strategicznie usadowiony, że zajmuje więcej miejsca niż ja. Czasem mam wrażenie, że tak samo jest w twoim życiu. I tak, wiem, że to także moja wina, może nawet głównie moja. Bo układam nienapisalny list zamiast powiedzieć, że chyba cię kocham.

Jak byś zareagowała? Śmiechem? Irytacją? Uznałabyś, że czegoś chcę i próbuję tobą manipulować, żeby to dostać? A może zaczęłabyś szukać dla mnie lekarza? W końcu starość nie radość, jak mi ostatnio wypomniałaś, kiedy zapytałem, jak możesz słuchać tej gówniary z dziurawymi zębami. W kółko jedna i ta sama piosenka. Do tego mi się przyczepiła, prawie wjechałem w krawężnik, kiedy uświadomiłem sobie, że nucę „czy warto było i coś tam”.

Może powinienem napisać ci piosenkę? Albo wiersz? Wtedy mógłbym wszystko zwalić na konwencję…

Jest między nami ponad dwadzieścia lat.

Znamy się prawie dwadzieścia lat.

Byliśmy razem ile? Sześć, może siedem lat, jeśli zebrać do kupy te wszystkie miesiące i tygodnie. Najdłużej półtora roku. Najkrócej trzy tygodnie, nie żebym liczył. Czasem rozstawaliśmy się w złości, czasem obojętnie, najczęściej „w przyjacielskich stosunkach”. Mieliśmy w międzyczasie mniej lub bardziej znaczących „innych”. Ale zawsze, kiedy tylko wchodziliśmy na jedną orbitę, zaczynaliśmy jeszcze raz. Drugi, trzeci, piąty. Grawitacja.

Nigdy nie patrzyłaś na mnie z zachwytem i nigdy się na mnie nie nabrałaś. Ale jednocześnie nigdy też nie uważałaś mnie za kogoś, kim nie jestem. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny, nawet jeśli nie wiesz, że czasem zmieniam się w egzaltowanego durnia, który patrzy z zachwytem, jak przecierasz okulary, rozwiązujesz jolki i podlewasz kwiatki. A przecież nawet nie lubię kwiatków.

Jutro wymkniesz się o świcie, starając się mnie nie zbudzić. Na kilka następnych dni znikniesz tam, gdzie nie mam dostępu. Zabawisz się, odpoczniesz, z kimś pokłócisz, z kimś innym umówisz. Jak co roku.

Chciałbym nie chcieć, żebyś za mną tęskniła. Chciałbym nie bać się, że ktoś cię przekona, że zasługujesz na coś lepszego. Chciałbym ci powiedzieć, że…

…chciałbym, żebyś wróciła do mnie, nie do kota.

Ilustracje wygenerowane za pomocą Microsoft Bing.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *