#Oban
Odkręcamy zapętlony czas. Ponownie jesteśmy na jachcie z Kapitanem. Czas znów się kurczy. Rano czekamy na przypływ, by ostatnia śluza na kanale otwarła swoje podwoje i wypuściła nas na szerokie wody. Prujemy do Oban, ostatniego portu na trasie. Krajobraz Highlandu żegna nas zamglonym widokiem.
Mleczne, parujące kłębowisko otula małe wysepki i okoliczne szczyty. Miejscami niebo otwiera się wąskim prześwitem, wpuszczając kilka słonecznych wiązek. Jasne, słoneczne zające natychmiast przyklejają się do zielonych wzgórz i gnane wiatrem, uciekają z pola widzenia. Zupełnie jak zabawa z dzieciństwa, ale w skali makro.
Tymczasem – to już nasze ostatnie podrygi na falach. Po południu cumujemy w marinie, gdzie jacht pozostanie zakotwiczony i będzie czekał na przyjazd następnej załogi. Przylecą jutro do Glasgow. Kapitan precyzyjnie planuje logistykę przejęcia łodzi. W Oban wynajmujemy samochód, którym jutro ruszymy na lotnisko. Nasi zmiennicy odbiorą pojazd i wrócą na jacht. Proste. Przynajmniej w teorii, bo do odlotu pozostała jeszcze cała doba. Doba to dużo czasu, wiele może się zdarzyć.
– Kapitanie, skoro mamy auto, to zamiast siedzieć w porcie zróbmy sobie wycieczkę.
Pożyczony atlas samochodowy podpowiada dwie opcje:
– Zamek. Tamten zamek. Właściwy zamek Nieśmiertelnego z filmu Highlander: Eilean Donan Castle, tuż u wybrzeży wyspy Sky – tym razem sprawdzamy bezbłędnie – to tam urodził się filmowy Connor MacLeod. Tam jest kamienny most, po którym wygnano go z rodzinnego klanu..
– To tylko około dwieście kilometrów… No może mil? Cholera, w jakiej skali jest ta mapa?
– Nie ma mowy, zamki już mieliśmy, a żaden kolejny nie prześcignie tego, który powitał nas nad Loch Ness. To był nasz zamek i tego się trzymajmy!
– No to mamy alternatywę. Pamiętacie nazwę GLEN COE? Wąwóz, w którym kręcono również sceny do Nieśmiertelnego… ale przede wszystkim miejsce, gdzie urodził się BOND. JAMES BOND!
– Tak! Tak! Tak! Jedziemy, natychmiast! Patrzcie, to bardzo blisko, pół godzinki stąd! 20 kilometrów? No może mil….
Kapitan chce zostać. Musi przygotować jacht dla następnej załogi, a my niedługo wrócimy. Przecież to pewne!
#Glen Coe
Nic w Szkocji nie jest pewne. Ani odległości, ani pogoda. Droga wije się niezwykłymi zakolami wzdłuż zatoki, którą dziś pokonaliśmy jachtem. Ale tym razem to widok z lądu tworzy zupełnie nieznaną perspektywę. To normalne, że ta sama sytuacja widziana od drugiej strony wydaje się całkiem inna. Mijamy ukryte za skałami, dzikie kotwicowiska jachtów, schowane w zacisznych zaułkach, gotowe na przyjęcie nadchodzącego zmroku. Jak tu nie zdjąć nogi z pedału gazu, gdy mija się takie widoki?
Jak się nie zatrzymać, gdy z za zakrętu wyłania się znana i wyczekiwana sylwetka budowli… wtopiony w wody zatoki zamek z kamiennym mostem. Tak, wiemy, to nie jest ten właściwy zamek. Ale bliźniaczo taki sam. Obrazy z filmu mamy świeżo w pamięci i teraz jesteśmy pewni – ta sama bryła, ten sam most. Nieważne, że inne miejsce. A zresztą – czy w naszej sytuacji można być czegoś pewnym? Może to znowu działanie magii? Przeniesienie? Zadośćuczynienie i ostateczny KLIK losu? Na wszelki wypadek trzeba zrobić zdjęcie. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej, po stalowym, wąskim moście, zawieszonym nad wodami zatoki. Już coś wiemy o tych szkockich mostach… portalach do innych światów.
Ale nikt z nas się nie odzywa. Nie chcąc zapeszać? Że nic się już nie wydarzy? A może każdy w myślach coś sobie układa po swojemu lub nuci – na przykład:
– Gablota mota na opony wstęgę szos… Królowie życia i Glen Coe!
– Zatrzymaj się! Hamuj!
Inne pojazdy zachowują się podobnie. Widok odbiera dech w piersiach. Pomimo, że właśnie w tej chwili wycieraczki nie nadążają odgarniać deszczu (który – jak to w Szkocji – pojawił się nagle i znikąd), to stajemy na poboczu i otwieramy okna. Z boku rozciąga się długi i zielony masyw górski, poprzecinany dziesiątkami cieniutkich, białych żyłek. Cieńsze odchodzą od grubszych, następnie rozdzielają się na jeszcze mniejsze, otaczając zielone cielsko szczytu swoistą pajęczyną strumyków i kaskad. Prawdziwy, naturalny układ krwionośny, wypełniony krystalicznie czystą, spienioną wodą. Cały ten organizm usypia teraz powoli, otulając się w przedwieczornej mgle. Znowu musimy przerwać fascynującą obserwację, gdyż trzeba ruszyć dalej: obowiązek wzywa!
Jedziemy przez rozległy kanion, przypominający trasę do Gór Skalistych, znaną z amerykańskich filmów drogi. Prosta kreska asfaltu niknie gdzieś za horyzontem, otoczona z prawej i lewej strony przez rozległe wrzosowiska. Na poboczach sterczą wysokie tyczki. Domyślamy się, że muszą wyznaczać szlak dla pługów śnieżnych, gdy za kilka miesięcy dolinę zasypie śnieżyca. Widocznie spodziewają się tu znacznych opadów śniegu, a dookoła nie ma żadnych naturalnych przeszkód, które mogłyby powstrzymać powstawanie zasp. Tymczasem mamy teraz środek lata i możemy sobie jedynie wyobrazić, jak ten surowy krajobraz wygląda zimą. W głębi tego landszaftu, z płaskich wrzosowisk, wyrastają wysokie szczyty. To tak, jakby ktoś przykrył ogromny blat stołu obrusem i z jednego boku, wzdłuż całej długości, podwinął i pomarszczył materiał. Droga rozdziela płaszczyznę na niesymetryczne części. Po lewej płasko, za to po prawej – bardzo stromo.
Oprócz mapy samochodowej mamy jeszcze pewien tajny szkic od szkockiego przewodnika sprzed kilku dni – zupełnie jak plan z zaznaczonym, ukrytym skarbem. Porównujemy i przykładamy do siebie obie kartki.
– To musi być tutaj, skręcaj w prawo – wyrokuje G.
Pod kątem prostym zjeżdżamy z głównej trasy, w ledwo widoczną, wąską, dróżkę, która wbija się w szczelinę między górami. Nie wiemy, czy to dobry wybór, ale w zasięgu wzroku nie widać żadnej alternatywy. Ponadto wzdłuż dróżki wije się bystra rzeka, mająca swój początek gdzieś w tych górach, do których się zbliżamy. Szerokość dróżki przewidziano tylko dla jednego samochodu. Jeśli trafimy na inny pojazd – ktoś komuś będzie musiał ustąpić pierwszeństwa i cofnąć się do szerszej mijanki. Dróżka to wznosi się, to opada, to skręca lekko w jedną lub w drugą stronę – tak aby zmieścić się pomiędzy meandrami rzeki i coraz wyższymi szczytami, które wchłaniają nas w swą paszczę. O ile do tej pory można było przyspieszać, to teraz jedziemy bardzo wolno:
- by nie zsunąć się w nurt rzeki
- by nie trafić na pojazd z przeciwka, który nagle może wyłonić się zza kolejnego zakrętu
- by zadzierać wysoko głowy i patrzeć przez otwarte okna na te cudowności (bo właśnie, jak na zamówienie, przestało padać)
- by nie rozjechać stada jeleni….
- czegoooooooo?
- STADA JELENI?!!!
Czyżbyśmy znowu przekroczyli granice Edenu? Czy ponownie ktoś otworzył woreczek z czarodziejskim pyłem lub machnął różdżką? W każdym razie tracimy poczucie czasu i rzeczywistości (@Kapitanie: wybacz!) Całe grupy szlachetnych jeleni – rogatych samców i zwinnych łań – wybiegają na drogę, otaczają samochód, podchodzą do okien i dają się głaskać. Może jesteśmy w tym raju pierwszymi ludźmi i ciekawskie zwierzęta chcą poznać obce dziwolągi? Nie, to chyba jednak nie ta bajka. Przecież przed nami był tu James Bond i wiele się wtedy działo. Widzieliśmy to w takim filmie, w kinie, a potem w telewizji. Telewizja prawdę ci powie. Tam, w tym filmie o Bondzie, też był jeleń i tu są jelenie – najlepszy dowód, że filmy nie kłamią! Aż strach pomyśleć co się stanie, gdy nagle z naprzeciwka wyskoczy rozpędzony Aston Martin. Mijamy spalone zgliszcza jakiejś osady. Może to rodzinny dom naszego bohaterskiego komandora-szpiega po wizycie tamtych złych? Na szczęście sielanka trwa nadal i nikt nie strzela, nikt nikogo nie goni. Dojeżdżamy do końca drogi. Przed nami górskie jezioro. Znów próbujemy dopasować okolice do filmowego pleneru i scenariusza. Tu? Nie tu? Na pewno tu!
Wszystko na to wskazuje. Przez ten kolejny atak magii znów zgubiliśmy rachubę czasu. Robi się ciemno! Od wyjazdu z portu minęło już chyba dwie godziny! Ale kiedy? Kapitan nas przeklnie. A przecież wracać będziemy tą samą drogą.
– Zostańmy tu na dłużej…
– Wróćmy tu kiedyś, by powłóczyć się po tych szlakach, wykąpać w górskim jeziorze, połowić pstrągi w rzece. W tym najpiękniejszym miejscu na Ziemi. Kolejnym najpiękniejszym miejscu na Ziemi na naszej drodze.
– To taka magia,
– To takie czary.
– Może tu jeszcze wrócimy.
#I nastał Dzień Ostatni
Samolot z Glasgow startuje do Polski po 11, do przejechania mamy ok. 170 km. No może mil? Ej, bez żartów! Nie wolno się spóźnić! Pobudka przed świtem, wyjadanie resztek z lodówki, ostatnie porządki, szybka ewakuacja i pożegnanie łodzi. Kapitan wróci na nią za tydzień, a my?
– Hujnołs
– Panowie, mapa do ręki, wy – żeglarze robicie za nawigację, ja – już zawodowo – robię za szkockiego drajvera.
– Na razie jedziesz tak jak wczoraj na Glen Coe, a potem ci powiemy gdzie skręcić.
– Nie ma problemu, ja tu tylko fajerą kręcę i wajchę przekładam prePana!
Znowu mijamy zatoczki, potem, ponownie zamek z mostem… potem przejazd przez zatokę… no, przez ten portal do innego wymiaru…
– A my nie powinniśmy tam na rondzie skręcić na Fort William? – moi nawigatorzy zaczynają się zastanawiać.
– Eeeee, dobrze jedzie…
– Chyba żeby…?
Nie słucham ich dyskusji. Robię swoją robotę. Ja tu tylko kręcę kierownicą.
– A może trzeba było tam skręcić?
– Nie, no patrz na mapę, tu jesteśmy, tędy jedziemy, tam był drogowskaz na Glasgow…
– Ale to jakoś na około? – rozmawiają profesjonalni nawigatorzy.
– To mam zawracać? – Wtrącam się do tej akademickiej rozprawy – bo ja tu tylko kręcę!
– Nie, nie, jedziemy dalej…
Pokazujemy więc Kapitanowi, gdzie byliśmy wczoraj, ta góra opleciona strumykami, ten płaskowyż z drogą oznaczoną tyczkami… Dopiero teraz Kapitan zaczyna wierzyć dlaczego tak długo nas nie było.
– O, zobacz, a tam skręciliśmy i tam opadły nas te jelenie…
– Jak tu pięknie! – Kapitan najwyraźniej jest pod wrażeniem – ale chwileczkę, ja przecież jechałem kiedyś z Glasgow do Oban, ale to nie było tędy!
– To mam zawracać? – bo ja tu tylko kręcę!
– Już za późno! Ale tędy też dojedziemy, tylko trochę nadłożymy drogi.
– Ile?
– Może jakieś 70 kilometrów – rzuca niepewnie Kapitan
– Kilometrów czy mil? – jakbym już kiedyś zadawał takie pytanie.
– A o której dokładnie startuje wasz samolot? – Kapitan próbuje odwrócić kota ogonem, ponieważ leci oddzielnie, innym samolotem, dopiero po południu.
– Startujemy o 11:40 – na wszelki wypadek sprawdzamy rezerwację.
– Zsynchronizujmy zegarki – teraz jest po ósmej, to spokojnie zdążymy.
Pomimo, że ja tu tylko kręcę, niepostrzeżenie dociskam pedał gazu, bo przed nami ta niekończąca się, prosta nitka szosy. Wczoraj nie dotarliśmy aż tak daleko. Mijamy, położony wysoko w górach, ośrodek narciarski z nieczynnymi wyciągami i nartostradami. Ich czas spokojnie jeszcze nadejdzie. Natomiast nasz czas nadszedł chyba już, a może właśnie minął? Ponieważ nitka nadal nie ma końca, a jedziemy nią już dobre 15 minut.
– Wyjątkowo uroczy, bezkresny odcinek – chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy mogli w tej chwili skupić się na krajobrazie.
– Gaz mam wciśnięty do deski – informuję tylko pro-forma. Zresztą jakie to ma znaczenie, bo podziałka szybkościomierza chyba jednak wyrażona jest w milach. Nie w kilometrach.
– Ciekawe czy starczy nam paliwa? – niespodziewanie pojawia się kolejny element układanki
Zatankowaliśmy wczoraj pół baku, akurat tyle, by dojechać do Glasgow. Kolejna załoga ma uzupełnić paliwo na swoje potrzeby. Tymczasem benzynowy silnik, który wyje na najwyższych obrotach, nie jest tak ekonomiczny, jak diesel w czerwonej strzale. O ile strzałka prędkościomierza wychylona jest maksymalnie do góry, to wskaźnik paliwa opada dość szybko i nieubłaganie na dół. Wyraźnie można zauważyć jakąś magiczną współzależność wskaźników.
– A wokół nas same góry i doliny. Hej!
– Nareszcie! – pada wyczekiwane westchnienie, gdy w końcu osiągamy kres prostej drogi. Widocznie dojechaliśmy do linii horyzontu.
– Ale dlaczego droga się zwęża?
– Spokojnie, zaraz będzie rozwidlenie, w prawo, albo w lewo. Pojedziemy więc w prawo i tam już będziemy na właściwej trasie – uspokaja Kapitan.
– Teraz?
– Tak! w prawo.
Ale droga, zamiast się wypłaszczać, robi się coraz bardziej malownicza, górska i pokręcona. Dodatkowo doganiamy dwa Tiry, których nie da się tu wyprzedzić. Same ostre zakręty.
– Ale czy dobrze jedziemy? Bo na drogowskazie jest Oban… a tam byliśmy rano.
– Yyyyyyyyyyy?! ZAWRACAJ! – decydują nawigatorzy
– Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii – piszczą hamulce
– Wrrrrrrrrrrrrrr – silnik wskakuje na wyżyny swych możliwości. Warszawski kierowca, który szlify zdobywał Maluchem na miejskich oesach, na Belwederskiej, Dolnej i Karowej, wie doskonale, jak piłować motor na dwójce i trójce.
– No to się trzymajcie koledzy żeglarze! – oni dzielnie manewrowali jachtem, więc teraz ja się mogę wykazać. Silnik dostaje zastrzyk wzbogaconej, wysokooktanowej mieszanki adrenaliny – zaczynamy regaty przez Highland!
– Dwójka! Trójka! Redukcja! Zakręt, ścinam, sprzęgło, gaz, opór, trójka, rura, hamulec, redukcja, zakręt, opór, trójka, opór… Takie chwile wymagają odpowiedniego podkładu: stare, dobre Sisters of Mercy jest w tych sprawach niezawodne. I nawet nikt nie protestuje, że muzyka się nie podoba. Im się nie podoba.
– Rezerwa! – pomarańczowa lampka brutalnie przerywa drogowy trans.
Wracamy do rozwidlenia, które nas zmyliło. Skrzyżowanie było dwustopniowe. Trzeba było najpierw skręcić w lewo, a potem w prawo, a nie od razu w prawo.
– Jest stacja! – w locie tankujemy paliwo, w ostatniej chwili, bo w baku pozostały opary.
– Go, go, go!
– Złapałem zasięg nawigacji! Teraz już dobrze jedziemy! – nasze dotychczasowe doświadczenia z telefonicznymi aplikacjami, które nie działają akurat wtedy gdy są potrzebne, dają się wreszcie wytłumaczyć: przecież po tamtej stronie, w raju, nie ma infrastruktury telefonicznej! Przynajmniej na razie.
– Czyli jednak byliśmy w raju!
Lecimy jak na skrzydłach, ponieważ droga chwilowo się rozszerzyła. Nadrabiamy kilometry i stracone minuty. Nawet przez chwilę mamy wrażenie, że okolica coś nam przypomina.
– Znowu nasze mózgi wariują? Przeżywają to dziwne, paranormalne zjawisko prekognicji? – Mijamy górę z linią kolejową, podpartą na kamiennych filarach. Tę czarodziejską – z Harry’ego Pottera.
– Czy myśmy już jej kiedyś nie widzieli? Ale pewnie, tu w Szkocji, jest więcej takich pociągów
– No chyba, że sytuacja widziana z innej perspektywy… – czy już nie padało takie stwierdzenie?!?
– Jak tam sytuacja? – pytam Kapitana, który siedzi po lewej, na fotelu pasażera.
– Zaraz luksus się skończy, zresztą powinniście znać tą trasę?
– ?
– Wzdłuż Jeziora Loch Tay. Chyba tamtędy przyjechaliście z Glasgow?
– To ta nadbrzeżna droga wzdłuż jeziora? Najpodlejsza w całej Szkocji?
– Exactly! Dokładnie tak!
[Pamiętacie tamten dzień? Gdy samochody albo prawie ocierały się o skałę, albo mogły wpaść do jeziora? – przyp. autora]
– Ha, ha, ha. to nie może być prawda? Prawda? I my teraz mamy jechać w odwrotnym kierunku? Przy krawędzi jeziora?
– Dokładnie tak!
Pamiętacie, gdy poszarzałe usta G. mamrotały:
– Szerzej, szerzej!
Pamiętacie tabliczki:
- uwaga-ślisko,
- uwaga-kałuże,
- uwaga-woda?
Pamiętacie brak barierek i jazdę na piczy kłak?
Pamiętacie, jak się wtedy cieszyliśmy: “Mamy czas i nigdzie nam się nie spieszy. Pełen luz”…?
– Ha, ha, ha! – mój pusty śmiech graniczy z obłędem – A to na pewno dzisiaj mamy ten samolot? No to próbujemy! Na Ben Nevis też się udało. Dziki fart? Przeznaczenie?
– Kapitanie, będziesz moim rajdowym pilotem, wychylasz się za zakręt i mówisz, że mogę ścinać, no wiesz jak? Jak na odcinkach specjalnych! Na przykład tak…” ścinasz lewy, lewy, sto, ślisko, uważaj ślisko, prawy czwórka, uważaj, jedziesz, prawy do lewy, ślisko, prawo, trzy, drzewo, dajesz do prawy otwiera, trzymaj prawy, trzy, prawy zacisk, trzy, lewy, cztery, prawy smażysz grilla, prawy sześćdziesiąt na maxa” – ale Kapitan nic nie mówi. Tylko siedzi jakoś spokojnie, jakby sparaliżowany, z niebieskim odcieniem twarzy. Niebieskim, jak kolor jeziora za jego oknem. Niebieskim, jak woda na ulicy, przed maską.
Teraz już wiemy po co są te tabliczki ostrzegawcze. Przy silniejszym podmuchu wiatru, tak jak ma to miejsce akurat tu i teraz, jezioro przekracza symboliczną krawędź i zajmuje bezceremonialnie część jezdni. Nie dość, że jest wąsko, to jeszcze mokro i ślisko. Przeżyliście kiedyś aquaplaning, gdy rozpędzony samochód nagle niemal staje dęba i zatrzymuje się w miejscu? Ale Sisters of Mercy nie na takich trasach już grały.
– Yeah!
#Aleje Jerozolimskie, rok 1989
Jadę Maluchem od strony Pruszkowa do Warszawy. Obok siedzi moja dziewczyna, późniejsza żona. Nagle dogania nas drugi Maluszek. Załoga taka sama: dziewczyna i chłopak. Tamten podjeżdża, daje sygnał do rywalizacji. Nie ma problemu. Redukcja, gaz, opór, decha, ruszamy. Gnamy łeb w łeb, każdy swoim pasem, żaden nie odpuszcza: 110, 120, 123, 125… Ile Fabryka Samochodów Małolitrażowych dała. Na płaskim Maluszek nie dawał rady przekroczyć 130 km/h. Co innego z górki. Ale odczucia były takie, jak we współczesnym SUVie przy „dwustu”. A może i lepsze, bo młodzieńcze, zwariowane. Ja jadę z lewej, tamten z prawej. I tak od kilkunastu minut, gdyż ulica jest prosta i o tej porze całkiem pusta. Ciekawe kto pierwszy się podda, kto odpuści. Na pewno nie ja. I wtedy na moim, lewym pasie wyrasta ogromna kałuża. Pamiątka po nocnym deszczu. Nie mogę odbić na prawy pas, bo tam zasuwa konkurent. Zresztą brakuje czasu, by zrobić cokolwiek innego. Fiacik z całym impetem wjeżdża w wodę i… staje w miejscu. Aquaplaning. Uczucie jedyne w swoim rodzaju. Niech się schowają te wszystkie rollercoastery w parkach rozrywki. A co najgorsze: tamten uciekł. Ale kiedyś przypadkiem go spotkałem na jakiś wczasach, bo przyciąganie ziemskie istnieje. Od słowa do słowa, opowieści motoryzacyjne, a jak to było, a jak to się jeździło…
– A kiedyś w Alejach Jerozolimskich…
– To byłeś TY?!?
– A to byłeś TY!!!
No i się zakumplowaliśmy i przeżyliśmy jeszcze wiele fajnych poślizgów.
#Trasa przy Loch Tay, lewa strona jezdni
Najtrudniejszy odcinek pokonujemy trzykrotnie szybciej, niż jadąc w tamtą stronę. Kapitan nadal milczy. Pozostała trójka, na tylnej kanapie, też się nie odzywa. Ponownie mijamy zabytkową gospodę z haggis i droga zaczyna się rozszerzać. Teraz jedziemy już wzdłuż Jeziora Loch Lomond. I od teraz obowiązuje już tylko czysta matematyka. Stosunek połykanych kilometrów do szybkości, spotęgowany uściskiem rąk na kierownicy. Wynik tego równania może być tylko jeden czyli = dziki fart. Wpadamy na lotniskowy parking. Kapitan zajmie się samochodem.
– Potem, wszystko potem.
Bo teraz biegniemy z tobołami w stronę terminala, może jeszcze nie skończyli odprawy?
– Dziki fart – Wpadamy w ostatnim momencie. Coś sprawiło, że samolot jest o pół godziny opóźniony.
– Ha, ha, magia!
Gdy tłum pasażerów ciśnie się do rękawa, wydajemy ostatnie drobniaki na ostatnią pintę ciemnego z pianą. I jeszcze ostatnie selfi na czarodziejskiej szkockiej ziemi. Pstryk!
#1987
warszawskie Kino Skarpa. Seans się kończy. Stoję w sali kinowej i patrzę na uciekające z ekranu napisy. Wszyscy wychodzą. Ja nie mogę. Jestem wmurowany w lastrykową posadzkę. Z głośnika leci ostatnia piosenka Queen. Its a Kind Of Magic. Z wilgotnych oczu płynie łza nastolatka. Szkocja. Byłem tam. Byłem tu. It’s a Kind of Magic. To taka magia. To takie czary.
#Później
Polska. Smętny i senny poranek. Za oknem mgła. W szklanym pudle telewizyjne mordy z nienawiścią próbują nawzajem pościnać sobie głowy. Czyżby naiwnie myśleli, że mają choćby najmniejszą szansę na nagrodę nieśmiertelności? Nie ten gejm, nie ten level, czyli nie ta gra, nie ten poziom.
Wychodzę na dwór. Straszny Dwór, który wszystko przelicza i wylicza, który pozbył się wartości uniwersalnych, gdzie nie ma już autorytetów, a słowo – jest gówno warte. Bo słowo coraz trudniej wychodzi z ust, a coraz częściej płynie elektronicznym potokiem z aplikacji.
Podobno młodzi są teraz nieskażeni przeszłością, bezkompleksowi, zunifikowani i otwarci. Podobno. Bo oto wyjeżdżam na ulicę, by doświadczyć złorzeczenia znerwicowanych frustratów. Ktoś agresywnie trąbi, ktoś wymachuje rękami.
Skręcam w stronę Pięknego Dworu, w kierunku pól i łąk. Poranna mgła czeka na wiatr co rozgoni, ciemne skłębione zasłony. Szukam wzrokiem szczeliny w gęstej pokrywie chmur. Wyglądam chociażby najmniejszego promyka słońca, jakiejś nadziei. Sięgam po telefon. Dzwonię do G.
– Halo? Widzisz to co ja, za oknem? Mgła… Prawie jak w Szkocji!
– Uffff, a ja myślałem, że już mam zaćmę!
KONIEC…
…tu. A na forum możemy jechać dalej, albo zapętlić poniżej.
Stąd do wsteczności | Droga do Kina Skarpa
Jedna uwaga do wpisu “SZKOCKIEJ drogi już czas, mapę życia w sercu… [8]”