Czekałem na ten film. Tak jak wcześniej czekałem na wielokrotnie zapowiadane i niezrealizowane projekty ekranizacji „Złego” Leopolda Tyrmanda. I jakoś nie przemawiały do mnie zapewnienia twórców filmu – Marcina Krzyształowicza i Andrzeja Gołdy, że Pan T. to nie Pan Tyrmand, a uniwersalna postać, tylko inspirowana niektórymi elementami biografii pisarza. Jak się okazuje słusznie.
Być może fragmenty dzienników cytowane w filmie są jedynie stylizowane na „Dziennik 1954” Tyrmanda, ale stylizowane w taki sposób żeby mogły wiernie go naśladować. Z jego biografii wzięto też wszystkie najbardziej rozpoznawalne elementy: charakterystykę postaci i specyficzny styl bycia, wyróżniający się na tle szaroburej rzeczywistości wczesnego PRL, „bezrobocie twórcze” w okresie obowiązywania socrealizmu w literaturze, stosunek do socjalistycznych realiów kulturowych i społecznych, środowisko, w którym się obracał wraz z nienazwanymi w filmie, ale rozpoznawalnymi postaciami, znajomymi Tyrmanda (Kisiel, Herbert, Koźniewski), fascynacja jazzem, związek z maturzystką Dagną (w „Dzienniku 1954” Bogną), perspektywa wydania „Złego” wieńcząca film, będąca zwiastunem odmiany losu pisarza (tu twórcy mrugają okiem do widza mówiąc o przyszłej powieści „Dobry” czy też dobry tytuł).
Sporo tego, jak na film o kimś innym. Nie wiem ile trzeba byłoby zapłacić spadkobiercy za prawa autorskie, ale filmowi wyszłoby na dobre gdyby z otwartą przyłbicą opowiadał historię Leopolda Tyrmanda, zamiast obrażać inteligencję zorientowanego widza udając, że tak nie jest.
Jaki więc jest ten film? Niestety średni. Spodziewałem się inteligentnego humoru, ironii, groteski, wysmakowanej satyry na socjalistyczną rzeczywistość początku lat 50. I to wszystko w tym filmie jest, tyle, że esencja rozcieńczona jest z roztworze zbyt rozwlekłej narracji. De facto film zbudowany jest z ciągu mniej lub bardziej zabawnych epizodów, odegranych w zaskakująco gwiazdorskiej obsadzie. Są tam prawdziwe perełki. Umieszczona już w zwiastunie scena, w której nasz bohater wraz z Bolesławem Bierutem palą trawkę w toalecie na zapleczu sali kongresowej Pałacu Kultury i Nauki; epizod, z udziałem Kazimierza Kutza, Jacka Fedorowicza i Leszka Balcerowicza, w którym emerytowani profesorowie filozofii zarobkują malując zabawkowe żyrafy i prowadzą przy tym wielce uczone dysputy; scena, w której dowiadujemy się, że komunizm jest przeciw zębom etc, bo takich scenek jest więcej.
Trudno jednak skonstruować scenariusz z samych tylko smaczków. Pewnie dlatego twórcy postanowili wpleść w fabułę surrealistyczny wątek, który stanowi motyw przewodni filmu a zarazem lepiszcze klejące poszczególne epizody w jedną całość. Tajemnicze postacie w maskach przygotowują zamach terrorystyczny na Pałac Kultury, będący symbolem siermiężnej dyktatury ciemniaków (jak zdefiniuje to Kisiel w 1968 roku). Nie wiemy kim są, domyślamy się, że efektem imaginacji głównego bohatera tworzącego w swojej głowie zręby sensacyjnej powieści. Iluzja miesza się z rzeczywistością. W oparach absurdu pojawia się też zupełnie dla mnie nieczytelna metafora „lalek dla dorosłych”, które odkrywamy w różnych nieoczekiwanych miejscach i sytuacjach. Wszystko to, w mojej ocenie, stanowi niepotrzebny, nużący zabieg, który zupełnie nie wpisuje się w klimat epoki nawet jeśli obserwujemy ją przez pryzmat groteski.
Mam też problem z oceną kreacji Pawła Wilczaka w roli pana T. W sieci widzę same ochy i achy, a ja nie mogę się zdecydować czy ta aktorska powściągliwość, minimalizm środków wyrazu to dowód najwyższego kunsztu aktorskiego, czy próba zatuszowania kamienną twarzą skromnego warsztatu i ukrycia się za maską nonszalancji i bon vivanckim emploi bohatera. A może zwyczajnie nie było tam wiele do zagrania? Nie zachwyciła mnie również rola Sebastiana Stankiewicza, uhonorowanego nagrodą za drugoplanową rolę męską na ubiegłorocznym festiwalu filmowym w Gdyni, choć to ciekawa postać w tym filmie. Człowiek rozdarty między fascynacją talentem i osobowością pana T., a przymusem inwigilowania go na polecenie bezpieki.
Co jeszcze? Seans się skończył i niewiele z tego filmu we mnie zostało. To nie jest złe kino, ale spodziewałem się czegoś więcej niż pozytywnych doznań estetycznych. Poza świetnymi zdjęciami, fajnie odegranymi scenkami, niczego więcej tam nie ma. Czy taki był zamysł twórców? Chyba nie. Można się jedynie domyślać, że z pierwotnego scenariusza zniknęło wiele elementów jednoznacznie identyfikujących bohatera jako Leopolda Tyrmanda i stąd mało satysfakcjonujący efekt końcowy. A może po prostu oczekiwałem zbyt wiele i stąd ta nutka rozczarowania?
Na temat filmu „Pan T.”, Marcina Krzyształowicza, możemy pogawędzić na NASZYM FORUM.