Powoli, krok za krokiem, szedłem wraz z Karen podziemnym chodnikiem. Było chłodno i w powietrzu unosiła się para wodna z naszych oddechów. Co kilka metrów stawaliśmy i starannie omiataliśmy światłem latarek ściany i podłogę, szukając podejrzanych szczelin lub zmiany w kolorze cegieł czy spoin. Nie mogliśmy pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Oboje wpadliśmy już wcześniej w pułapkę templariuszy, ale wtedy każde z nas mogło liczyć na ratunek. Ja – bo wiedziałem, że po dziesięciu godzinach moi młodzi przyjaciele podniosą alarm. Z kolei Karen mogła mieć nadzieję, że nawet jeśli Kozłowski przepadł w lochach, ja domyślę się, co się z nią stało. Znałem przecież wejście przez chrzcielnicę.
Tym razem nikt by nas nie wyratował, bo nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Kapitan Petersen, przygotowujący się do poszukiwań zatopionej niemieckiej łodzi podwodnej, był przekonany, że córka przebywa w Paryżu i szykuje się do kolejnego roku akademickiego. Moim młodym przyjaciołom powiedziałem, że będę zajęty pisaniem bardzo nudnych recenzji sztuk teatralnych i nie należy mi przeszkadzać. A koledzy i przełożeni byli pewni, że spędzam z przyjaciółmi czas na Mazurach, żeglując na wypożyczonej omedze. A my tymczasem szliśmy coraz dalej w głąb lochów.
Wczoraj w południe odebrałem Karen na warszawskim lotnisku Okęcie. Wcześniej, przed jej wyjazdem do Danii, udało mi się z nią przez chwilę porozmawiać na osobności. Błysk w oczach dziewczyny powiedział mi, że aprobuje moją propozycję. Parę dni później dostałem telegram z Paryża, podający termin jej powrotu do Polski. Dwa tygodnie, które musiałem odczekać, dłużyły mi się jak nigdy.
Od razu po jej przylocie wsiedliśmy do wehikułu i ruszyliśmy na północ. Przed wieczorem byliśmy już w Kortumowie. Rozstawiliśmy namiot na miejscu mojego niedawnego obozowiska. A potem długo siedzieliśmy przy ognisku, rozmawiając o templariuszach i ich legendarnych bogactwach.
Templariusze zabezpieczyli skarby na wiele sposobów. Zapadnie czy tajne komnaty to tylko jeden z nich. Kto pokonał te niebezpieczeństwa, wpadał w drugą pułapkę. Był nią niewielki skarb, podrzucony tylko po to, by zaspokoić chciwość naiwnego poszukiwacza, gdy tymczasem prawdziwy depozyt dalej czekał gdzieś na prawowitego właściciela. By go odnaleźć, trzeba było nie tylko ominąć pułapki, nie tylko prawidłowo odczytać pozostawione znaki, ale także wykazać się nieszablonowym myśleniem. To był właśnie klucz do sukcesu i tego mi zabrakło ostatnim razem.
Najpierw oboje z Karen daliśmy się zwieść i poszliśmy górnym korytarzem, mimo iż znak wyraźnie głosił „dziewięć metrów”, a górny korytarz był na głębokości zaledwie sześciu. Potem ja – pozornie zgodnie ze wskazówkami – zjechałem na dziewięć metrów, gdzie znalazłem kolejny korytarz. Ale i to był błędny trop. Żeby odnaleźć depozyt, należało powędrować jednak górnym chodnikiem! Dziewięć metrów? Ale kto powiedział, że w linii prostej? A może sześć metrów w głąb studni i trzy od wylotu korytarza?
Tu, wmurowany w ścianę, tkwił w pozycji pionowej ogromny głaz narzutowy, wyższy od człowieka. I ja, i Karen minęliśmy go w drodze do komnaty-pułapki, nie poświęcając mu więcej niż jedno spojrzenie. Dzisiaj zatrzymaliśmy się właśnie przy nim i zbadaliśmy go dokładnie. Między kamieniem a cegłami widniała szczelina. Mogła powstać w naturalny sposób, gdy ceglany mur osiadał. Ale w jednym miejscu była podejrzanie szeroka. Ostrze mojej finki szczęknęło metalicznie, gdy je tam wepchnąłem. Gmerając nim na oślep, namacałem coś w rodzaju zapadki. Uniosłem ją i naparłem z całej siły na kamień. Obrócił się niespodziewanie lekko, jak na zawiasach. Okazało się, że nie był to lity głaz, a tylko stosunkowo cienka, kamienna płyta. Za nią niezliczone stopnie prowadziły w dół, na poziom dolnego korytarza, a może jeszcze głębiej.
I oto szliśmy powoli przed siebie. Chodnik co kilka metrów zmieniał nieco kierunek. Próbowałem szkicować jego przebieg, ale szybko straciłem orientację. Po jakimś czasie nie wiedziałem nawet, czy zbliżamy się do jeziora, czy idziemy w przeciwną stronę. Busola, choć powinna działać pod ziemią, zupełnie oszalała.
Za kolejnym zakrętem oboje przystanęliśmy. Dalej nie dało się pójść, korytarz kończył się ślepą ścianą. Wymieniliśmy zawiedzone spojrzenia.
– Następna porażka? – westchnąłem. – Może to jeszcze jeden poziom zabezpieczeń dla jeszcze bardziej dociekliwych poszukiwaczy? Może jednak źle zinterpretowaliśmy znaczenie znaku „dziewięć metrów”? Albo też po prostu nie ukończono budowy tego korytarza i prowadzi on donikąd? Nie możemy przecież zapominać, że Cor Tuum zostało porzucone. Może skarb ostatecznie ukryto gdzie indziej?
Karen zmrużyła oczy.
– Zbyt łatwo traci pan ducha, mister Samochodzik. Może nie jest tak źle. Proszę się przyjrzeć tej ścianie!
Posłusznie spojrzałem na mur, ale nie zauważyłem nic szczególnego. Ot, ściana z gotyckich cegieł, wzniesiona na podwalinie z wielkich otoczaków.
– Ściana jak ściana – mruknąłem.
„Ściana jak ściana?” – przedrzeźniała mnie Karen. – Ale może jednak dostrzeże pan, że wymurowano ją innym rodzajem cegieł, niż ściany boczne? Albo to, że nie jest z nimi przewiązana, co najprawdopodobniej oznacza, że postawiono ją, gdy korytarz był już gotowy?
– Rzeczywiście – wyszeptałem.
Z podziwem spojrzałem na Karen. Przypomniałem sobie, jak szybko odnalazła wejście do lochów w kortumowskim kościele, łącząc ze sobą pozornie odległe fakty. Naprawdę, to była najbardziej spostrzegawcza dziewczyna, jaką kiedykolwiek poznałem!
Zrzuciłem plecak z ramion i wyciągnąłem z niego mały geologiczny młoteczek. Przyłożyłem ucho do ślepej ściany i mocno w nią uderzyłem. Dźwięk, który usłyszałem, był czysty i głęboki. Dla pewności zrobiłem to samo z boczną ścianą. Tym razem dźwięk młotka był głuchy, stłumiony przez warstwy ziemi napierające po drugiej stronie na mur.
Karen przyglądała mi się z napięciem.
– Za tą ścianą jest wolna przestrzeń – oznajmiłem. – A sama ściana jest dość cienka, prawdopodobnie na jedną warstwę cegieł.
Z nową energią kucnąłem przy plecaku i zacząłem odplątywać przytroczony do niego oskard. Ale gdy wstałem, Karen dalej stała nieruchomo w tym samym miejscu, marszcząc brwi, jakby nad czymś głęboko myślała.
– Niech się pan jeszcze wstrzyma z kuciem. Jedna rzecz mi się nie podoba.
– Jaka?
– Brakuje znaków. Jeśli tu jest skarb, powinien być przecież mówiący o tym znak! Dlaczego templariusze nie oznaczyli tego miejsca?
Roześmiałem się.
– Pani naprawdę uważa, że templariusze nie mieli nic lepszego do roboty, tylko wszędzie stawiać te swoje znaki?
Karen tupnęła nogą.
– Proszę zacząć myśleć logicznie! – zbeształa mnie. – Przywódcy templariuszy, oddając skarb w depozyt, mieli przecież nadzieję, że ktoś kiedyś zgłosi się po ich odbiór. Ale gdzie ów ktoś miałby ich szukać? Wskazówka na krzyżu mówiła jedynie o Cor Tuum. Ale Cor Tuum miało być potężnym zamczyskiem, takim jakim ostatecznie stał się Malbork. Proszę sobie wyobrazić, że szuka pan na oślep skarbu w Malborku. Życia by panu nie starczyło! Dlatego właśnie templariusze stawiali znaki. Niewiele o nich wiemy, a znaczenie niektórych z nich nie jest pewne. Przede wszystkim jednak, podejrzewamy, że znaczenie to mogło zależeć od kontekstu. Innymi słowy, co innego mówił znak umieszczony na przykład nad portalem, a co innego ten sam znak wyryty w rogu pomieszczenia. Templariusza, który znał dobrze symbolikę, znaki prowadziły od jednego do drugiego jak po sznurku. Prowadziły do studni. Ale co dalej? Mamy tutaj kilkaset metrów korytarzy! Nie sposób kuć ścian metr po metrze. Dlatego w lochach też powinny być znaki, wskazujące na drogę do skarbu. A w chodniku, którym szliśmy, nie było żadnego. Żadnego! – powtórzyła ze złością.
– Może brak znaków też jest znakiem? – powiedziałem zamyślony.
Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie.
– Bardzo ładny bon mot. Tylko do niczego nas nie prowadzi. Możemy oczywiście zrobić dziurę w tej ścianie. A co, jeśli to jest kolejna pułapka? Mur, który aż prosi się, żeby go rozebrać? A wtedy może zaleje nas woda albo zawali się gdzieś korytarz, którym przyszliśmy? Templariusz, widząc, że nie ma znaków, wiedziałby, jak to rozumieć. My nie wiemy. Nie potrafimy myśleć tak jak oni.
To mówiąc, cały czas wodziła wzrokiem po ścianach. Ja też poszedłem jej śladem. Przez dłuższy czas badaliśmy pomieszczenie w całkowitej ciszy.
Nagle światło mojej latarki znieruchomiało, skupione na kamieniu w podwalinie muru. Zamrugałem, żeby się upewnić, że wzrok mnie nie myli.
– A ja jednak sądzę, że skarb jest za tą ścianą – powiedziałem cicho. – I gotów jestem zaryzykować. A jeśli pani się obawia, odprowadzę panią do studni i poczekam, aż wyjdzie pani na powierzchnię.
Karen zmarszczyła brwi i przyjrzała mi się uważnie.
– Na jakiej podstawie pan tak uważa?
Podążyła wzrokiem za promieniem mojej latarki i przykucnęła przy kamieniu.
– Zaraz… tu jest coś wyryte! Ale to nie są przecież znaki templariuszy. To litery, układające się w kwadrat… ta pierwsza to chyba „S”, tylko wykuta odwrotnie. „S”, „A”, „T”… – zaczęła odczytywać, wodząc palcem po kamieniu.
– SATOR AREPO TENET OPERA ROTAS – wyrecytowałem powoli.
– Skąd pan wie? I co to znaczy? – spytała niecierpliwie dziewczyna.
Przyklęknąłem przy kamieniu.
– To jeden z najsłynniejszych literowych kwadratów magicznych. Proszę spojrzeć: zaczynając od lewego górnego rogu, możemy czytać albo poziomo, wierszami, albo pionowo, kolumnami, i odczytamy to samo. Tak samo będzie, jeśli zaczniemy czytać wspak od prawego dolnego rogu, bo tekst jest palindromem. Niektórzy sądzą z kolei, że być może należy go jednak czytać z prawej do lewej, jak w alfabecie hebrajskim, czyli od prawego górnego rogu, co da następujący tekst: ROTAS OPERA TENET AREPO SATOR, który także jest palindromem.
– Ale w jaki sposób te słowa prowadzą nas do skarbu?
– Same słowa raczej w żaden – powiedziałem, prostując się. – O ile pamiętam, dosłownie znaczą coś w rodzaju „Siewca Arepo z trudem wstrzymuje koła”. Dużo sensu w tym nie ma, choć niektórzy dopatrują się symboliki także tutaj. Ale to nie o słowa chodzi. Średniowiecze fascynowało się kwadratami magicznymi, a ten miał mieć wyjątkową moc. Niektórzy przypisują mu też znaczenie kabalistyczne. A przecież wiemy, że Templariusze byli podejrzewani o zainteresowanie czarną magią i kabałą. Moim zdaniem, niebezpodstawnie.
Wziąłem głęboki oddech i dokończyłem uroczyście:
– Jeśli więc wyryli tutaj ten napis, to według mnie zrobili to tylko w jednym celu: aby jego potężna magia ochroniła złożony za nim skarb przed dostępem osób niepowołanych.
Karen poderwała się na równe nogi i stanęła tuż przede mną. Jej usta znalazły się o kilka centymetrów od moich. Ogromne, zielone oczy płonęły.
– Ale my nie boimy się magii, mister Samochodzik! – wyszeptała. – Nie zatrzyma nas ona. Więc rozwalmy tę ścianę!
Tak kończy się rękopis, który wpadł w moje ręce. Uzupełnię go krótko.
Tomasz wraz z Karen wyjechali z Polski, zabierając ze sobą depozyt templariuszy. Początkowo Pan Samochodzik miał duże opory przed wywiezieniem skarbu. Karen jednak przekonała go (podejrzewam, że jej wdzięk miał co najmniej tę samą siłę co logiczne argumenty) że kosztowności nigdy nie były własnością państwa polskiego i ewentualne pretensje mogliby sobie rościć co najwyżej templariusze.
Jeszcze tego samego roku Tomasz i Karen pobrali się. Żeby jego zniknięcie nie wzbudziło zainteresowania opinii publicznej, Tomasz wynajął literata, niejakiego Nienackiego, który raz na jakiś czas wypuszczał kolejny tom opowieści o Panu Samochodziku. Większość z tych historii została wymyślona, choć jedna z książek, opowiadająca o kradzieży obrazów we francuskim zamku, luźno bazuje na rzeczywistych przygodach Tomasza i Karen. Także informacje o gangu Niewidzialnych pochodzą bezpośrednio od Tomasza, który wraz z żoną starł się z nimi na terenie Zachodniej Europy. To właśnie Karen podjęła ryzykowną grę, którą w książce Nienacki przypisał Grecie Herbst.
Za pieniądze ze sprzedaży części depozytu Tomasz i Karen założyli własne przedsiębiorstwo zajmujące się poszukiwaniami skarbów. Osiedlili się w Republice Południowej Afryki, gdzie kupili luksusową willę. Częściej jednak włóczyli się po całym świecie, niż mieszkali we własnym domu. W roku 1970 urodził im się syn, którego nazwali Magnus Bogdan. Ze względu na łatwiejszy start w zachodnim świecie, chłopiec otrzymał nazwisko po matce – „Petersen” wymawia się podobnie w większości zachodnich języków, czego nie można powiedzieć o nazwisku Tomasza. Młody Petersen nie poszedł w ślady rodziców. Ukończył studia inżynierskie, ożenił się z Amerykanką i na początku nowego stulecia dostał pracę w NASA przy amerykańskim programie kosmicznym.
O prawdziwych losach Tomasza i jego syna dowiedziałem się od znajomego, który przez wiele lat włóczył się po świecie. Traktowałem to jako ciekawostkę bez większego znaczenia. Sam amatorsko zajmowałem się poszukiwaniem skarbów i po tym, jak kilku ludziom pomogłem odnaleźć zaginione podczas dziejowych zawieruch rodzinne pamiątki, zyskałem coś w rodzaju lokalnej sławy człowieka, który może wszystko. Była to oczywiście absolutna przesada. Ale może właśnie dlatego w pewien deszczowy, listopadowy dzień na progu mojego warszawskiego mieszkanka pojawił się sam Magnus Bogdan Petersen i opowiedział mi niesamowitą historię.
O tym jednak napiszę kiedy indziej.
A wszelkie komentarze mile widziane na FORUM.