Fanfiction z czasów studenckich Tomasza NN i Waldemara Batury
– Teraz ty – mruknął Waldemar.
Wyskoczył z dziury, otarł spoconą twarz koszulą i sięgnął w szczelinę zrujnowanego muru, z której wystawały pękate szyjki butelek. Wyciągnął jedną, zaczepił kapslem o pęknięcie w kamieniu i uderzył płasko dłonią. Syknęło, kapsel łukiem poleciał w krzaki, a z butelki chlusnęła piana. Nie przejmując się, że kapie mu na koszulę, Waldemar przyłożył butelkę do ust i zaczął łapczywie pić.
– Piwo z rana jak śmietana – powiedział raźno, odstawiając puste szkło, a potem spojrzał krytycznie na Tomasza. – Chyba robisz za mało pompek dziennie, brachu.
– Wcale nie robię pompek – stęknął Tomasz, wyrzucając z dziury kolejną łopatę ziemi pomieszanej z gruzem.
– To widać. W tym tempie to zima nas tu zastanie. Dojedź z tym kawałkiem do pół metra, potem cię znowu zmienię.
– Pół… metra… powinno… wystarczyć… – wydyszał Tomasz pomiędzy kolejnymi machnięciami łopaty. – Głębiej… raczej… nie… kopali…
– Skąd wiesz, że nie?
Tomasz przerwał pracę i oparł się na łopacie.
– Bo po pierwsze, nie mieli czasu. Ruscy motocykliści byli już w sąsiedniej wsi. Lepiej zakopać płycej niż zostać złapanym na kopaniu. No i pamiętaj, że oni cały czas sądzili, że Rzesza tę wojnę wygra, że to tylko takie chwilowe niepowodzenia. Nie chowali tego na dziesięciolecia. Po drugie, zakopywał graf z zaufanym służącym. Czyli w praktyce tylko ten służący, bo graf miał, ile?… prawie osiemdziesiąt lat. Nie pomagał chyba za bardzo. Sługa też nie był młodzieniaszkiem. Drugiego służącego, kierowcy, tu nie było, przygotowywał w tym czasie samochód. Czytałeś przecież jego relację. Jego zdaniem nie minęło więcej niż pół godziny. Gdybyśmy dokładniej wiedzieli, gdzie kopać… Zaznaczył sobie kółeczko na planiku, kurza jego twarz – Tomasz potoczył wzrokiem po płytkim wykopie o średnicy prawie trzech metrów, i z westchnieniem wziął się do łopaty.
– Dobrze, że w ogóle coś zaznaczył. Skoro miał nadzieję tu szybko wrócić, mógł się zdać tylko na pamięć.
– Był stary i schorowany. Wiedział, że może nie dożyć kontrofensywy walecznego Wehrmachtu. Zaznaczył dla bliskich. Żeby, jak wrócą, wiedzieli, gdzie schowana jest „rzecz najcenniejsza”. Jak myślisz, co to jest?
Waldemar oparł się o drzewo, zmrużył oczy i wystawił twarz do słońca.
– W tym pałacu było tyle cennych rzeczy, że na trzy muzea by starczyło. Wszystko ruscy rozszabrowali. A meblami i boazerią palili zimą w piecach polscy osadnicy. Graf nawet nie próbował tego ratować. Zostawił na pastwę.
– Nie miał przecież jak tego zabrać. Musiał zostawić.
Waldemar uśmiechnął się chytrze.
– No właśnie. Ale zobacz: pozostawił tyle dobra. Ale coś jednak zakopał. Jaki stąd wniosek?
Tomasz przewał kopanie i otarł czoło.
– Że to było coś wyjątkowo cennego. Coś, czego nie mógł stracić, nawet jeśli pogodził się z utratą całej reszty.
– Właśnie! Pal licho „ludwiki”, chińską porcelanę, arrasy… Ale to musiał uratować. Zaryzykował opóźnienie ucieczki, żeby to ukryć. Więc co to było? Drugi Koh-i-noor?
– Koh-i-noora wziąłby ze sobą.
– Niekoniecznie. Mógłby się bać, że go zgubi albo mu ukradną w trakcie tułaczki. Bezpieczniej zakopać, skoro wierzył, że tu wróci. Tyle że wedle relacji to była jednak dość spora skrzynia. Za duża na Koh-i-noora.
– Może dorzucił tam jeszcze ulubione kapcie grafowej – mruknął Tomasz.
– Grafowa nie żyła wtedy od dwudziestu lat!
– Ale te kapcie to był jego fetysz.
Waldemar wybuchnął śmiechem.
– No dobra. A tak poważnie, Tomek, co ty o tym sądzisz?
– „Rzecz najcenniejsza” – powiedział w zamyśleniu Tomasz. – Pamiętaj, że to był arystokrata. Prawdziwy graf, trzy „von” w nazwisku, ród, który podobno sięga korzeniami czasów Karola Młota. Do tego, jeśli wierzyć relacjom, facet miał tęgiego świra. Moim zdaniem, to nie nie chodzi o dobra materialne.
– Nie o materialne? – powtórzył Waldemar z lekkim zawodem w głosie. – A o co?
– Dla takich kolesiów najcenniejszą rzeczą jest honor rodu i te takie tam… feudalne przesądy. Dobra materialne w ich mniemaniu może mieć każdy, wystarczy się wzbogacić. Ale nie każdy może być grafem i „vonem”. Po mojemu, to tam są albo jakieś papiery, świadczące o wyjątkowej pozycji jego rodu, albo coś w tym stylu. Nie wiem, pamiętnik może, opisujący bohaterskie czyny…
– Czyli ja tu kopałem w dzikim upale dla jakichś szpargałów? – zirytował się Waldemar. – Myślałem, że to będzie złoto i drogie kamienie!
– A co ci za różnica, złoto czy szpargały? Przecież i tak mieliśmy to oddać do muzeum. Mieliśmy to oddać do muzeum, prawda? – powtórzył Tomasz z naciskiem, przypatrując się uważnie przyjacielowi.
– Tak, tak, oczywiście – przytaknął skwapliwie Waldemar.
– Takie papiery mogą mieć bezcenną wartość naukową – dodał pocieszająco Tomasz. – Może nawet będzie można oprzeć o to magisterkę.
– Na razie przestań opierać się o łopatę, tylko bierz się do roboty. Samo się nie wykopie.
Tomasz posłusznie wbił łopatę w ziemię. Waldemar nagle zerwał się na równe nogi.
– Jasny gwint! Ktoś tu idzie! Zmykamy!
Faktycznie, od strony przesłoniętego niewielkim zagajnikiem jeziora słychać było coś jakby przybliżający się chóralny śpiew.
Obaj poszukiwacze rzucili się w stronę pokrytego krzakami pagórka, wznoszącego się nad okolicą. Waldemar w ostatniej chwili chwycił łopatę.
– Piwo! – Tomasz zawahał się.
Waldemar pociągnął go za rękaw.
– Za późno! Pies drapał! Może nie zauważą. Szybko!
Wczołgali się w krzaki na szczycie pagórka. Sami niewidoczni, mieli stąd znakomity widok na opuszczone przed chwilą miejsce poszukiwań – niewielką ruinkę jakiegoś budynku gospodarczego i widniejącą tuż obok nieforemną, płytką dziurę.
Pieśń stawała się coraz głośniejsza, można już było rozpoznać strofy „Międzynarodówki”. Po chwili zza zagajnika wyszli ludzie – tuzin młodych chłopaków z łopatami na ramionach i drepczący za nimi staruszek.
– To od nas, z naszego obozu naukowego – mruknął niechętnie Waldemar. – Te palanty z ZMP, od Pietruszki. Co oni tu robią?
– Jak to co, skarbów będą szukać. Tak jak i my. Tylko ich jest więcej i są ze słusznej organizacji, więc z definicji mają rację. My to robimy w sumie nielegalnie. A Pietrucha pewnie załatwił jakiś papier w Radzie Narodowej.
– Ale skąd do cholery wiedzą?
– Stąd skąd i my? Znaleźli relację w bibliotece powiatowej?
– Nie posądzałbym wcześniej któregokolwiek z nich o wizytę w bibliotece – powiedział Waldemar w zadumie. – Poza tym relację mogli przeczytać, ale planik spod obwoluty zabraliśmy. Nie wiedzą gdzie kopać.
– Przybyli sporymi siłami. Mogą przekopać wszystko. Ciekawe, kto to ten stary?
– Jakiś autochton pewnie.
Zetempowcy podeszli do zabudowań. Wiódł ich młody, chudy chłopak o orlim nosie i bujnych blond włosach. Przyjaciele rozpoznali w nim przewodniczącego uczelnianej organizacji ZTM, niejakiego Pietruszkę. Studenci okrążyli ruinkę i wyszli na placyk przed budynkiem.
– Drużyna, stój! – krzyknął Pietruszka. – Oto zbliża się wiekopomny moment. Za chwilę odkryjemy bezcenne… – urwał gwałtownie, dostrzegając świeżo wykopany dół.
– Zdrada! – ryknął. – Ktoś nas wyprzedził! Ktoś tu już kopał!
– Kopał, ale chyba nie wykopał – odezwał się któryś student. – Nie ma dziury po skrzyni. Wyrównane tylko na płasko. Szukali, ale jeszcze nie znaleźli.
– Skąd wiesz, że nie wykopał?! A może wykopał?!
– Nie wykopał – odezwał się niespodziewanie stary.
– Nie wykopał?! A skąd pan to wie, panie Schultz?
Tomasz i Waldemar wymienili zszokowane spojrzenia.
– Schultz! – wykrzyknął szeptem Waldemar. – Ten zaufany sługa grafa! Skąd oni go wytrzasnęli? Z relacji kierowcy wynika, że Schultz po wojnie miał jechać do Niemiec.
Tomasz wzruszył ramionami.
– Miał żonę Polkę. Może jej nie puścili i zdecydował się z nią zostać? Mówił przecież trochę po polsku. A kierowca nic tak naprawdę nie wie. Kiedy spisywał relację, nie widzieli się z Schultzem od lat. Stracili kontakt, kiedy wypuszczono ich z obozu filtracyjnego.
– Skąd pan to wie, panie Schultz? – powtórzył niecierpliwie przewodniczący Pietruszka.
Stary zaśmiał się.
– Nie tu kopali. Zle miejsce. Mieli chyba mapę grafa. Graf stary, trzęsly mu szę ręce – mówił po polsku płynnie, choć z twardym niemieckim akcentem. – Zle posztawil kóleczko na mapie. Widzialem. Zla mapa. Nie żnajdżesz szkarbu, kopiącz wedle niej.
Waldemar szpetnie zaklął pod nosem. Tomasz tylko westchnął ciężko.
– Ale pan wie, gdzie to jest? – dopytywał się Pietruszka.
– Jak mam nie wiedziecz? Szam zakopywalem.
Pietruszka zatarł ręce.
– To gdzie mamy szukać? – spojrzał wyczekująco na Schultza.
Staruszek nie poruszył się.
– Pan pamięta? Jedna dla mnie. Tak jak szę umówiliśzmy.
– Tłumaczyłem panu, że zasadniczo skarb trafi do muzeum. Ale, oczywiście, coś tam możemy przeoczyć… Nie wszystko człowiek zauważy. Nawet pewnie wielu rzeczy nie zauważymy… – potoczył wzrokiem po kolegach i zaśmiał się. – W wykopie będzie ciemno i można będzie się pomylić. No, panie Schultz, gdzie to jest?
Stary sługa podszedł do ściany i odmierzył kilka kroków.
– Tu. Tu kopacz – tupnął nogą w miejscu oddalonym o jakieś półtora metra od skraju wykopu Tomasza i Waldemara.
Zachrzęściły wbijane łopaty.
– O, i jeszcze piwko zostawili! – ucieszył się jakiś student, wyciągając ze szczeliny w murze flaszki.
Waldemar ponownie zmiął w ustach przekleństwo.
– Skarb skarbem, ale za to piwo to się z nimi porachuję – warknął.
Studenci kopali z wprawą. Po kilkunastu minutach rozległ się głuchy odgłos łopaty uderzającej o deski. Któryś z kopiących przyklęknął i sięgnąwszy do wykopu rozgarnął piach dłonią.
– Jest, jest! To wieko skrzyni!
– Oczyścić dookoła – zarządził Pietruszka. – Wyciągniemy ją w całości.
Po kolejnych kilkunastu minutach skrzynia była odkopana. Czterech studentów nachyliło się i z mozołem zaczęło windować ją do góry.
– Ostrożnie! – przestrzegł Schultz. – Żeby sze nie potluklo.
– Czyli pewnie ceramika – szepnął Waldemar. – Graf miał taką wazę…
Urwał, bo skrzynia spoczęła na krawędzi wykopu. Teraz podeszło do niej paru chłopaków z łomami. Po chwili dał się usłyszeć charakterystyczny skrzyp puszczających gwoździ i wieko zostało zdjęte.
– I co, i co? – niecierpliwił się Tomasz. – Widzisz coś?
– G… widzę, zasłaniają. Ty, czemu oni tak osłupieli? Co tam jest takiego, do cholery? Jednak ten Koh-i-noor?
– Butelki – powiedział ktoś z niedowierzaniem. – Same butelki.
Pietruszka nachylił się nad skrzynią.
– Co to jest? – warknął. – Co to za ciecz plugawa?
– Wino – wychrypiał stary.
– Co?! – Pietruszka wybałuszył oczy i zrobił minę, jakby usłyszał mało śmieszny dowcip.
– Wino. Bardżo czenne. Najczenniejsze egżemplarze z kolekczji pana grafa.
Przewodniczący złapał się za głowę.
– Wino? Wino?! Ten cały skarb to ma być parę butelek z winem? A gdzie złoto i drogie kamienie?! Gdzie?!
– Rzecz najczenniejsza dla pana grafa – powtórzył sługa. – Bardżo sztare i cenne wino. Nikt nie miał takiej kolekczji. Wszyszczy żażdroszczili jej panu grafowi. Pan graf żbierał ją czałe lata. Niektóre butelki unikatowe.
Pietruszka jął rwać sobie włosy z głowy.
– Gdzie złoto, szwabie?! – zawył jak ranny wilk. – Mów gdzie złoto! Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! Nikt nie zakopywał by wina! Gdzie złoto?!
Starzec roześmiał się tak, że Tomaszowi przeszły ciarki po plecach.
– Żłoto? Po czo chowacz żłoto? Żłoto przychodżi i odchodżi. Każdy może miecz żłoto. Wysztarczy bycz bogatym. Pan graf był. A jego kolekczja jedyna na szwieczie. Jedyna! Ją chował, a nie żłoto!
– To był faktycznie świr! – szepnął Waldemar ze zgrozą. – Mógł zakopać choćby tę wazę z epoki Ming. Widziałem zdjęcia w przedwojennym szwabskim katalogu, drugiej takiej nikt inny nie miał. A on zakopał flaszki z winem! Wariat! A jego sługus też nie lepszy!
– Nie to jest cenne, co jest cenne, tylko to, co jest cenne dla ciebie – stwierdził sentencjonalnie Tomasz. – A poza tym takich flaszek też przecież nikt inny nie miał. Sam słyszałeś. Jedyna na świecie i wszyscy mu zazdrościli. Kolekcjoner, psia jego mać.
Waldemar tylko pokręcił bezgłośnie głową.
Pietruszka stał z dłońmi wplecionymi we włosy i wykrzykiwał jakieś oderwane słowa. Któryś ze studentów podszedł do niego.
– To szajbus był, ten graf. Czytałem coś o nim. Cała arystokracja to byli szajbusy. Może faktycznie zakopał tylko wino. Co zrobimy z łupem?
Pietruszka oderwał ręce od głowy i potoczył wokół dzikim wzrokiem.
– Wylać mi to w cholerę! – zarządził.
– Kolego przewodniczący – zaprotestował inny student. – Po co marnować takie dobro? Skoro już tu jesteśmy, może dokonajmy komisyjnej konsumpcji? – popatrzył do skrzyni i podrapał się z frasunkiem po głowie. – Co prawda, sporo tego, ale jako świadoma młodzież zetempowska damy przecież radę. Do jutra rana sporo czasu.
Przewodniczący Pietruszka popukał się palcem w czoło.
– Chcesz pić truciznę? Słyszałeś przecież, że to wino jest stare! Pójdziemy sobie zaraz do gieesu i kupimy „Patykiem pisane”. Świeżutkie, smaczne, prosto z wytwórni! A ten szajs należy wylać, żeby nikt się nie zatruł.
To mówiąc chwycił pierwszą z brzegu butelkę i cisnął ją do wykopu. Schultz krzyknął rozpaczliwie. Za przykładem swojego przewodniczącego, kolejni studenci poczęli wyciągać ze skrzyni flaszki i wrzucać je do dziury. Słychać było tylko brzęk rozbijanego szkła.
Starzec, który patrzył na to wszystko z wyrazem zgrozy na twarzy, zerwał się nagle, przyskoczył do skrzyni, chwycił jakąś butelkę i przycisnąwszy ją do piersi zaczął rozpaczliwie uciekać. Nikt go nie gonił.
– Obiecaliśmy, to niech ma – mruknął Pietruszka, wzruszając ramionami. – Może mu nie zaszkodzi. Zresztą i tak jest stary i niedługo umrze. Poza tym to szwab.
Studenci wreszcie zakończyli swoje niszczycielskie dzieło. Pietruszka zarządził odwrót. Zarzuciwszy szpadle na ramiona, zetempowcy ruszyli przy wtórze jakiejś marszowej piosenki.
Tomasz z Waldemarem odczekali, aż grupa zniknie za laskiem, a potem wyszli z krzaków i stanęli na skraju dziury. Dno wykopu usłane było potłuczonymi flaszkami. Czerwone wino zabarwiło piasek niczym krew. W powietrzu unosił się kwaśny zapach.
– „Rzecz najcenniejsza” – wymamrotał Tomasz. – „Rzecz najcenniejsza”.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wybuchnęli niepohamowanym, histerycznym śmiechem.
Na FORUM można rzecz skomentować.