Tym razem wycieczki nie zaplanowałam o świcie, nie zaplanowałam też konkretów do obejrzenia i nawet nie zrobiłam kanapek na drogę. Pomyślałam sobie….no na ile kilometrów mi tego paliwa w aucie wystarczy? Wybrałam tylko kierunek – Jastrzębia Góra. Zresztą….na 18:18 to ja powinnam już być już przed kompem! Za to wzięłam ze sobą: rozładowany aparat fotograficzny, psa, chęci, jabłko, wodę i zapał podróżniczy. Pogoda się specjalnie dla mnie określiła na słoneczną i nic tylko w drogę.
Włączyłam mapę w komórce i skierowałam się do Zamku w Redzie. Gdzieś przez głowę przeleciały mi obłoki myśli, że gdzie w Redzie Zamek? Krzyżacki może? Jadę, sprawdzę, popodziwiam, pozachwycam się itd. No i dojechałam. No i zgłupiałam. No i raczej było „itakdalej” niż te oczekiwane zachwyty i nacieszenie oczu. No dobra, uśmiałam się z własnego nierozeznania i postanowiłam jednak czulej popatrzeć na mapę.
Zamek w Redzie okazał się Zamkiem Reda, hotelem wybudowanym w stylu. Wśród klockowych domków jednorodzinnych i z psami drącymi się z każdej posesji, wśród przywiędłych po lecie badyli robiącymi za roślinność ogrodową, na ulicy Podleśnej przy skrzyżowaniu z ulicą Górną wnosi się … cholera, wznosi się, normalnie wznosi się Zamek, jak w pysk.
Uciekłam stamtąd w podskokach i skierowałam się do miejsca, które w zasadzie znałam doskonale z lat młodości. Dzieckiem będąc jeździłam z Mamą do jej siostry na wiochę. Wiochę z pgr-em, łąkami, krowami, gęśmi i kurami. Tam pierwszy raz widziałam jak się robi rosół od podstaw. Z mojego talerza, przez długie lata, unosił się jeszcze dźwięk galopu uciekającego kurczaka przed siekierą. Rekowo Górne, to tutaj z kuzynkami i chmarą dzieci z podwórka chodziliśmy do „klubu” na pepsi. I nie tak jak staliśmy, czyli w gumiakach czy tenisówkach z oblepionymi świeżą ziemią ubrankami. Musieliśmy dokonać odpowiednich czynności ze swoim wyglądem, żeby iść do jedynego na wsi prawdziwego Pałacu. A samo Rekowo, jak każda w zasadzie wiocha, ma swoją historię. Już w XIV wieku było posiadłością rycerską a na niewielkim wzniesieniu, stała posiadłość Ścibora z Krostkowa. Ściborowi chałupa się zawaliła, czy też inny kataklizm przeszedł przez wieś i w tym miejscu postanowiono zrobić cmentarz dla zamożnych z okolic i samego właściciela. Nazwano to miejsce Mogiłą. Niestety nie znalazłam nic więcej na ten temat jak i samego miejsca nie udało mi się w żaden sposób namierzyć. W 1871 roku, nieco dalej, w środku wsi postawiono drugi pałac, którym zarządzał Hagen z Sobowidza. Następnym użytkownikiem był Paul Mahncke i jego rodzina. A po II w.ś właścicielem zostało Państwowe Gospodarstwo Rolne. No i to właśnie te czasy, kiedy dzieciaki z Rekowa i ja, przyjezdna z miasta, łaziliśmy na pepsi do „klubu”.
Ciekawostki:
Danziger Komtureibuch, hg. v. K. Ciesielska, I. Janosz-Biskupowa, Warszawa-Poznań-Toruń 1985
Przywileje
przed r. 1400]
Scibor z Krostkowa oświadcza, że nadał na prawie chełmińskim Swyanowi i Piotrowi z Nadola wieś Rekowo celem jej zasiedlenia.
Puck, 14 grudnia 1400
Albrecht von Schwarzburg, komtur gdański, odnawia przywilej, w którym nadaje na prawie chełmińskim Piotrowi Swyanawiczowi wieś Rekowo, należącą dawniej do Scibora z Krostkowa, oraz urząd sołtysa z obowiązkiem zasiedlenia wsi.
Kolejnym punktem, który mi się rzucił na mapie w okolicy Rekowa, to Sławutówko z Osadą Średniowieczną. A jak Sławutówko to przede wszystkim Pałac Below. Ruszyłam żwawo. Nie można było nazwać ulicą tego po czym jechałam, dziura na dziurze i w dodatku kałuże. Ale marudzić to dopiero zaczęłam jak skręciłam do Osady Średniowiecznej. Przegapiłam wjazd do Pałacu Below, bo mi dinozaury namieszały w głowie i skierowałam się według strzałek w sam środek gnojówki. Omijając faceta na niezłej bani, jadącego na rowerze zatrzęsło mi samochodem i uciekła mi linia prosta. Zanim się wykaraskałam i odzyskałam równowagę zgubił mi się sygnał gps. Jakoś ruszyłam dalej. Trochę do tyłu, trochę do przodu i znów do tyłu i tak przez dobre 5 minut, aż w końcu wyjechałam na teren, mniej więcej, przyzwoity. Osadę namierzyłam, a jakże, ale oczywiście okazało się, że zamknięte. Zdenerwowałam się, bo przed obiektem stał amerykański autokar a w środku było stado emerytów. Więc jednak otwarte…. dla zasłużonych.
Na samą myśl powrotu po mokrym chybotliwym terenie zrobiło mi się słabo. A jak słabo to trzeba by było zjeść jabłuszko. Na pocieszenie. To co nastąpiło w chwilę później nie nadaje się do cytowania, wszak mogą zajrzeć tu dzieci i osoby starsze, nie nawykłe do rynsztokowego słownictwa. Jabłuszko zostało skonsumowane przez mojego cudownego (jeszcze żyjącego, spokojnie) psa.
Czyli głodna, rozeźlona, w brudnym samochodzie ruszyłam slalomem po gnojówce. Tym razem nie przegapiłam wjazdu Pałacu Below, bo dinozaur stał tyłem.
A teraz proszę o powagę. Historia tego miejsca skłania do reflekcji i chwili zadumy.
Pałac Below został zbudowany w roku 1912 przez Gustawa von Below. Wcześniej w tym miejscu był Dwór Myśliwski należący do różnych właścicieli i nie był on oczywiście tak okazały jak późniejszy zmodernizowany Pałac. Była to tzw. rezydencja zimowa, która jako jedyna w majątku Belowów posiadała ogrzewanie. Na lato rodzina przenosiła się do Rzucewa. Rodzina Below była jednym z najważniejszych rodów na Pomorzu. Henrietta, żona Gustawa, zarządzała całym majątkiem. O historii Sławutówka i rodziny można przeczytać na różnych stronach w internecie. Chciałam dodać, że to miejsce wiąże się z losami mojej rodziny. U Belowów podczas wojny pracowała moja Babcia i Prababcia. Babcia nigdy nie chciała o tym mówić a ja byłam za młoda, żeby ją osobiście zapytać o tak trudne historie. Zawsze powtarzała tylko, że to były trudne czasy ale dobrzy ludzie i po tych słowach milkła na długie godziny. Do losów rodziny Belowów nawiązuje film „Kamerdyner”. Scena z filmu, kiedy Rosjanie strzelają pod nogi Grecie von Kruasse wydarzyła się naprawdę, tak umarła Henrietta. O historii tych ziem i okolic, w tym szczególnej Piaśnicy nie zapominam, dla mnie te tereny i miejsca są szczególnie ważne. W Pałacu miałam okazję być bardzo dawno temu. Zdaje się, że wtedy należał do PGR i niszczał od zewnątrz. W środku pamiętam, że było mile ciepło, ciemno i tajemniczo.
Chwilę tutaj sobie odpoczęłam, puściłam psa, który wytarzał się w liściach i poprzyczepiał do siebie wszelakie dary jesieni. Jakoś nie mogę zrozumieć dlaczego w tym miejscu wybudowano Park Ewolucji z dinozurem na czele. W moim odczuciu to trochę tak, jakby pamięć o tym miejscu została zdeptana przez obfitość waty cukrowej, baloników i sztucznej piramidy Cheopsa.
Zanim wyjechałam znalazłam sklep i wbiłam sobie do głowy, że dieta dietą ale żreć trzeba i kanapki mogłam jednak zrobić.
Dzisiaj wiem, że do Osady prowadzi normalna droga, bo spojrzałam szerzej na mapkę. A, że mnie ten autokar nie zastanowił w ogóle, to nie wiem gdzie ja miałam głowę. Albo mózg.
Jako następny punkt wycieczki zaznaczyłam sobie Cmentarz Choleryczny w Smolnie. Zrobiłam sobie najpierw dwa kółka wokół cemtarza przez ulice: Krótką, św Rocha i Nową, bo nigdzie nie mogłam zaparkować. Raz, że był zakaz a dwa nie mogłam stanąc ani pod górę ani z górki, bo mój samochód ma tendencję do staczania się. W zasadzie jaki właściciel taki samochód.
Na temat epidemii cholery na stronie sołectwa Smolno można przeczytać: ” Szczególnie ciężkie czasy nastąpiły w latach 1844-1847 w okresie głodu wywołanego nieurodzajami . Typowymi następstwami głodów w tamtym okresie były szalejące zarazy , które dziesiątkowały ludność . Zaraza taka nie ominęła również mieszkańców Smolna . Pozostałością po niej jest górujący nad wsią choleryczny cmentarz z połowy XIX wieku , jako pomnik przeszłości z tych trudnych czasów”
Po drodze miałam jeszcze Osłonino i Rzucewo, ale sobie odpuściłam, bo byłam tam wielokrotnie. Zaciekawiłam się Celbowem. Namierzyłam sobie dogodny dojazd i ruszyłam do Stołu Olbrzymów. Ten uśmiech, który wtedy gościł na mojej twarzy powinnam w ramki oprawić i przyglądać się jak wygląda głupota w czystej postaci. No czystej jak czystej, nieco jednak okraszona schnącą gnojówką i gliną.
Namierzyłam więc trasę na Celbowo….Mogłabym zwalić wszystko na gpsa ale przecież oczy miałam na swoim miejscu. Najpierw przejechałam przez Żelistrzewo na przestrzał. Otrzeźwiła mnie jednak droga, którą znałam i wiedziałam, że prowadzi do Osłonina, do którego nie jechałam. Zawróciłam więc i nawet nie ugrzęzłam w przydrożnym rowie. Potem słuchałam się już tylko nawigacji i skręciłam jak kazała w ulicę Celbowską. Podjazd na tory kolejowe w nachyleniu 45 stopni też mnie jakoś nie zawrócił z tej drogi. Coś mi tam piszczało, że może trzeba było naokoło. Ale lenistwo zwyciężyło. W końcu to tylko 3 km. Trzykilometrowa droga była przeznaczona dla nóg i to nie w szpilkach, ewentualnie traktora lub czołgu. Na poboczu piętrzyły się jakieś zielska i nawóz a przez środek szły leje po bombach. Jechałam całą wieczność zastanawiając się już co zrobię jak mi samochód zgubi kółko, zawieszenie mi się rozsypie albo jak po prostu ugrzęznę i porosnę mchem. Tak rozmyślając i podśpiewując sobie razem ze stacją radiową, jedyną która znalazła jakąś zasięg na tym zadupiu, skoczne kaszubskie kawałki, dojechałam.
Historia wsi Celbowo interesująco jest opisana tutaj: http://andrzejkrauze.blogspot.com/2016/10/celbowo.html. Mnie szczególnie zaciekawiły przeliczniki rocznego czynszu dla Celbowa.
W roku 1823 Celbowo nabył Johann Jacob Rodenacker. On to właśnie wybudował pałacyk w stylu neogotyckim, w którym dzisiaj znajduje się Przedsiębiorstwo Hodowli Ziemniaka.
W Celbowie spedziłam służszy czas, bo i pięknie tam, cicho i bezludnie. Do Stołu Olbrzymów prowadzi ciekawa ścieżka z tablicami opisowymi.
Stół Olbrzymów owiany jest oczywiście aurą tajemniczości a legendy na jego temat mnożą się jak chomiki syryjskie. Popatrzałam na czas i w zasadzie do 18:18 jeszcze mi sporo zostało, paliwo jeszcze się nie skończyło więc ruszyłam w kierunku do Starzyńskiego Dworu.
Przy Starzyńskim Dworze wyświetlił mi się Grobowiec rodziny von Grass. Do Kłanina, gdzie znajduje się Pałac tej rodziny, postanowiłam pojechać innym razem. Chociaż żałuję, bo w zasadzie miałam po drodze. I to normalnej drodze a nie po wertepach i mokradłach.
Zamiast w drogę na Karwię, która mnie zawsze rozczula wspomnieniwo, wybrałam drogę na Jastrzębią Górę i w ten sposób dotarłam do Mauzoleum Hannemanów w Mieroszynie. Oczywiście był tutaj też Pałac Hennemanów i folwark ale wszystko popadło w ruinę. Po zakończeniu działaności pgr-ów ogłaszano przetargi na zakup Pałacu, nazywanego też Zamkiem ale nie było chętnych. W tajemniczych okolicznościach Pałac Pałac i folwark spłonęły w pożarze.
Z Mieroszyna już wprost do Gwiazdy Północy. Najdalej wysuniętego na północ kawałka Polski. A przede mną taki widok. Zaczęłam odczuwać już zmęczenie jazdą po wertepach i cieszyłam się z krótkiego orzeźwiającego deszczyku.
Po odhaczeniu, w zasadzie jedynego punktu przewidywalnego całej podróży, zaczęłam myśleć czy zdążę jeszcze na Hel i z powrotem zanim rozpocznie się konkurs na twitterze z Tolka Banana. Myślenie włączyłam mniej więcej w Chałupach stąd moje zrywy żeby jechać szybciej i zdążyć, albo ślamazarna opieszałość, żeby zawrócić. Myślę, że samochód z Krakowa jadący za mną nieźle się musiał denerwować. Stanęłam na parkingu za Kuźnicami, bo urzekły mnie latawce kitesurfingowe. No i zdałam sobie w końcu sprawę, że w ten sposób noc zastanie mnie na plaży a punkty mi przepadną.
Zjadłam ostatni kęs żywności zakupionej w Sławutówku i popędziłam w drogę powrotną. Stojąc oczywiście w korku przy zjeździe z Redy w kierunku Gdańska.
Ale na konkurs zdążyłam.