Najlepsze oscypki są w Lublinie
Bieszczady. Wizja dzikich dolin i pięknych jesiennych górskich widoków sprawiła, że mimo odległości zdecydowaliśmy się na tygodniowy wypad w Bieszczady. Mam nadzieję, że znajdziecie tu kilka praktycznych rad, które przydadzą się wam planując wypad na ten dziki wschód Polski i pozwolą uniknąć kilku błędów, które nam się przydarzyły.
Mieliśmy jechać przez Kazimierz Dolny oraz Sandomierz, ale już kawałek za Warszawą, zamiast zjechać na Puławy przespaliśmy zjazd i pomknęliśmy dalej w kierunku Lublina. Cóż, najwidoczniej tak miało być. Tak więc pierwszy przystanek zaliczyliśmy właśnie w Lublinie. Byłam w tym mieście tylko raz w 2012 roku, ale starówki bym nie poznała. Po remoncie zmieniła się zupełnie. I to na plus. Urzekły mnie odnowione kamienice, wielość klimatycznych restauracji oraz knajpek na drinka, wąskie uliczki, przejścia oraz coś co przypominało mi warszawski Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście – a w Lublinie nazywa się… Krakowskie Przedmieście.;) Aż żałuję, że nie mogliśmy zatrzymać się tu choć na jedną noc żeby poczuć wieczorny klimat tego miejsca.
Zjedliśmy pyszne lody i kupiliśmy (jak się później okazało) najlepszego ze wszystkich oscypków jakie mieliśmy okazję smakować podczas tego wyjazdu. Tak więc, najlepsze oscypki są w Lublinie! A skoro jesteśmy w temacie kulinarnych uniesień to tylko w Lublinie możecie zjeść prawdziwy staropolski kebab od prawdziwego Polaka.:)
Przy fundamentach fary świętego Michała natrafiliśmy na gigantycznych rozmiarów motankę z hasłem wypisanym cyrylicą „Niech żyje Białoruś”, zapewne manifest solidarności z protestującymi przeciw reżimowi Łukaszenki.
Poza starówką oraz zamkiem (który przez sporą część swojego istnienia pełnił funkcję więzienia, tylko zarządca w zależności od okresu historycznego się zmieniał) nie było już czasu na zobaczenie czegokolwiek więcej więc wyruszyliśmy w kierunku Bieszczad. Pogoda była dżdżysta i senna, a droga przed nami jeszcze długa. Ponieważ ja zdążyłam się zdrzemnąć jeszcze w drodze do Lublina to kawałek za Bychawą musieliśmy się zmienić i już do końca podróży to ja siedziałam za kółkiem, a Kustosz zasnął i spał, spał, spał.. Aż do momentu gdy zbudziłam go, ponieważ zaczynało nam brakować paliwa.
Drugi przystanek mieliśmy w Solinie. Niczego nie zwiedzając zjedliśmy obiadokolację i ruszyliśmy do naszego celu czyli Samotni Bieszczadzkiej. W międzyczasie zapadł zmrok oraz częściowo zanikł sygnał sieci komórkowej i internetu. A nocy tak ciemnej jak w Bieszczadach nie widziałam jeszcze nigdzie.
Bieszczadzka piesza autostrada, most do ZSRR i wredna baba od serów
Chwilę zastanawiałam się gdzie pierwszego dnia zaprowadzić Kustosza tak żeby był zadowolony. Zaproponowałam wycieczkę do opuszczonych wsi bądź wejście na Tarnicę. Po krótkiej konsultacji padło na Tarnicę. Nie byłam do końca przekonana, ponieważ to był pierwszy dzień łazęgi kontra najwyższy w Polsce szczyt w Bieszczadach, ale usłyszałam, że później to już będą nas nogi boleć więc lepiej wleźć tam od razu. No więc Tarnica.
Zaczęło się świetnie. Już przed parkingiem w Wołosatym stanęliśmy w korku ale dzięki temu zaparkowaliśmy za darmo, ponieważ straż parku kierowała nadprogramowe samochody w okolice rowów wzdłuż jezdni gdzie i my trafiliśmy. A na Tarnicę ciągnął kolorowy sznureczek ludzki nie mający początku ani końca. Chyba nie przesadzę jeśli stwierdzę, że turystów próbujących się zmierzyć się tego dnia z Tarnicą były tysiące. Na szlak wylewali się prosto z olbrzymich autokarów.
Nieco zdegustowani i rozczarowani posłusznie ruszyliśmy z tłumem brodząc po kostki w błocie. Gdzie się podziały te dzikie, opustoszałe Bieszczady? Podejście na Tarnicę od Wołosatego jest czasowo krótsze o połowę od podejścia z Ustrzyk Górnych, ale do pokonania jest tylko niecałe 100 m wysokości mniej. A to oznacza, że jest konsekwentnie strome i mordercze. Przez ponad godzinę przedzieraliśmy się przez tłum równy tłumowi na Marszałkowskiej w godzinach szczytu, ślizgaliśmy się po błocie rozbabranym tysiącami podeszw i pięliśmy pomału w górę. To po błocie, to po schodkach.
Wszystkim, którzy wybierają się na Tarnicę polecamy wybrać inny szlak niż ten z Wołosatego. Ponieważ jest krótszy wybiera go cała masa turystów.
Lepiej na sercu zrobiło nam się dopiero gdy wyszliśmy z poziomu lasu i zobaczyliśmy szczyt. Wreszcie było widać coś więcej poza ludźmi i błotem. Niestety zrobiło się też dużo zimniej i bardziej wietrznie. Z relacji osób, które później brały nas na stopa czy też korzystały z naszej podwózki wiem, że dużo lepiej widokowo jest wybrać się na Tarnice przez Bukowe Berdo, aczkolwiek tłumów i tak nie da się ustrzec.
Na szczycie było tak zimno, że po zjedzeniu jabłka stwierdziłam, że chcę wracać. No więc rozpoczęliśmy proces zejścia po błocku współczując wszystkim tym, którzy jeszcze szli w przeciwną niż my stronę.:)
Będąc już prawie na samym dole rozbroił mnie chłopak w wieku lat około 18 idący w górę wraz ze swoją chyba rodzicielką. Mijając nas byli zaledwie kwadrans od parkingu a ja już usłyszałam jak chłopak mówił: to już ten szczyt? Ach, nie jeszcze nie. Cóż, nie wróżyłam im dotarcia do celu.
Po zdobyciu Tarnicy, mocno przekonani o przereklamowaniu Bieszczad pojechaliśmy do Dwerniczka, aby zobaczyć most wiszący – „drzwi” pomiędzy Polską a ZSRR.
Lewobrzeżna część Sanu od września 1939 r. znajdowała się pod okupacją niemiecką. Prawobrzeżna zaś znalazła się w strefie sowieckiej i stan ten utrzymał się jeszcze kilka lat po wojnie. Dopiero w 1951 roku granica została przesunięta do obecnego kształtu.
Po drodze zakupiliśmy oscypki, które były paskudnie niesmaczne. Postanowiliśmy więc zajrzeć do Bieszczadzkiej Kozy w pobliskim Smolniku, szeroko polecanej na blogach osób odwiedzających Bieszczady jako doskonałej regionalnej wytwórni serów. I niestety, kolejne tego dnia rozczarowanie. Pani właścicielka raczej nie wyglądała (a już na pewno nie brzmiała) niczym pasjonatka serów kozich jak to sobie wyobrażałam. Gdy podjechaliśmy sery kupował u niej akurat jakiś znajomy. Pani nie przebierała w wulgaryzmach opisując jemu (jak i nam) dwubiegunowość seksualną jednej z ich wspólnych znajomych. Po mniej więcej 10 minutach stania i słuchania jak sobie plotkują olewając naszą obecność, pan znajomy kupujący co chwilę mówi „a to dołóż mi jeszcze trochę tego sera, o i trochę tego i plasterek tego i jeszcze tamtego”… Po tym jak musieliśmy wysłuchać przeplatanej wulgaryzmami tyrady, że za chwilę jej stary zejdzie wołać gdzie jest obiad a ona przecież cały dzień musi tu stać i sprzedawać te sery bo tylu turystów, że ona nie ma nawet kiedy staremu obiadu ugotować. I ciągle tylko ktoś podjeżdża i podjeżdża. No to nas też podjechało, ale mocne wku..rzenie. Z drobnym przekleństwem posłanym w stronę właścicielki odjechaliśmy bez serów. Tak więc nigdy nikomu nie polecę tego miejsca.
Tuż obok usytuowana jest cerkiew w Smolniku. To był naprawdę nie najszczęśliwszy dzień. Tu również na parkingu przed cerkwią rozpychały się dwa autokary z turystami, a sama cerkiew dzięki szpecącemu rusztowaniu nie stanowiła niestety obiektu wdzięcznego do fotografowania.
Po jakże ciężkim dniu, wróciliśmy do Cisnej by posilić się w kultowej Siekierezadzie. Niestety, sobota i ani jednego wolnego miejsca. Poszliśmy więc do polecanej restauracji „Pod Kudłatym Aniołem” gdzie skosztowałam bardzo dobrej zupy czosnkowej. Gdyby menu było mniej egzotyczne (czyt. placki z kapusty kiszonej, zalewajka itp.) to chętnie zaglądałabym tam częściej.
Już bardzo zmęczeni dotarliśmy do swojej samotni gdzie czekało nas kolejne wyzwanie – rozpalanie kominka, jedynego źródła ciepła. A noce w Bieszczadach potrafią być nie tylko bardzo ciemne, ale też bardzo zimne. Internet nadal kulał, ale cierpliwy mógł jeszcze coś z niego wykrzesać.
A o bieszczadzkich eskapadach możemy pogawędzić na naszym FORUM.