Ku morzu – część trzecia i ostatnia

Rozdział IV : Drwęca – Bałtyk

Rankiem zebraliśmy nasz cały sprzęt, który po dwóch deszczowych dniach postanowiliśmy dosuszyć pod wiatką na postoju. Naprawdę trudno uwierzyć, że wszystko to mieściło się wraz z nami w – bądź co bądź – niewielkim kajaku. Na postoju przed wypłynięciem odwiedził nas jeszcze Marcin, kolega PiTTa, który przywiózł nam na rowerze kilka dodatkowych przysmaków. Tuż przed startem na parkingu pojawiła się dziewczyna, która z bagażnika auta wypakowała paczkę, która okazała się dmuchanym kajakiem. Kajakarka – jak się później okazało już na rzece, Dorota, znajoma PiTTa sprzed lat – wypłynęła przed nami. Aż do Gdańska była to w praktyce jedyna sytuacja, gdy spotkaliśmy kogoś pływającego po rzece kajakiem. Czasami widzieliśmy łodzie wędkarzy, ale ludzi spływających Wisłą dla przyjemności – nie.

Dotarliśmy znów na Wisłę i po krótkiej rozgrzewce wpłynęliśmy w obszar Torunia. Piękne są te nasze miasta widziane z rzeki. W Toruniu dużo zabytkowych gotyckich budynków znajduje się blisko rzeki i można je podziwiać z kajaka. Na wysokości starówki dogoniliśmy Dorotę i przez chwilę porozmawialiśmy sobie pomiędzy kajakami. Potem, mając na względzie plan dnia, zwiększyliśmy nieco tempo. Toruń pozostał za nami.

Pogoda nam tego dnia dopisywała. Było słonecznie, ale rześko. Rzeka skręciła przed Toruniem na zachód i w tym kierunku płynęliśmy do samej Bydgoszczy. Po drodze stanęliśmy na popas w Solcu Kujawskim, w stanicy WOPR. Nieco znudzeni chłopcy, którzy nie wiadomo czego doglądali we trzech na rzece, na której oprócz nas nikogo zdaje się nie było, sprawiali wrażenie zdziwionych, że w ogóle ktoś przypłynął. Mimo to załoga stanicy opowiadała nam, że jednak dość często ktoś na rzece się pojawia i mają co robić. Łaskawcy zaproponowali nam gorącą wodę, ale na skorzystanie z sanitariatów już się nie zgodzili. Aby otrzymać obiecany wrzątek, należało wpisać się do księgi z jakimś tajemniczym rejestrem. Wówczas okazało się, że ten dość duży ruch na rzece ograniczał się do jednego nieco podejrzanego wpisu przed nami. Zdaje się, że to niezbyt gościnne miejsce nie było jednak tak często odwiedzane. Nic w sumie w tym dziwnego.

Dalej już przed nami zamajaczyła Bydgoszcz, której jak wiadomo Wisła nie zaszczyca swą obecnością, lecz mija ją i ociera się o Fordon. W Bydgoszczy do Wisły wpływa Brda, która przez kanał bydgoski połączona jest z Odrą. W tym miejscu rozpoczyna się Dolina Dolnej Wisły, a my minęliśmy najbardziej na zachód wysunięty fragment rzeki. Na próżno wypatrywaliśmy na brzegu Yvonne z przychówkiem i Adama. Woleli być gdzie indziej ;-), za to PiTT miał okazję spotkać się i porozmawiać chwilę z ojcem. Plan na ten dzień przewidywał płynięcie jak najdłużej się da. Nie mieliśmy zaplanowanego żadnego noclegu, płynęliśmy ile sił i chęci, a zatrzymaliśmy się w miejscu które nam wydało się najbardziej dogodne i pozbawione insektów, gdzieś na jednej z piaszczystych łach przed Chełmnem. W sumie przepłynęliśmy tego dnia blisko 70 km i był to najdłuższy odcinek tej wyprawy.

Nazajutrz czekał nas chyba najładniejszy odcinek Wisły, przynajmniej naszym zdaniem. Minąwszy Chełmno, widoczne z oddali na prawym brzegu, wkrótce zbliżyliśmy się do Świecia na lewym brzegu. W zakolu, pod dość ostrym kątem znajduje się ujście Wdy. Dalej Wisła nabiera trochę większej prędkości, wzmocniona jej wodami. Pozwoliliśmy się unieść prądowi i przez kilka kilometrów nie wiosłowaliśmy prawie wcale, lekko korygując tylko kierunek, a całą uwagę skupiając na przyrodzie. Lewy brzeg wyższy znacznie od prawego, był zalesiony i czuć było od niego przyjemny chłodek. Popłynęliśmy dalej, ku kolejnemu miastu, pamiętającemu czasy Piastów. Początkowo na płynących od strony Warszawy trochę straszyć mogą wysokie bloki, ale co tam, w końcu PRL to też nasza historia. Poza tym budynki są chociaż pomalowane, a nie odrapane i szare. Później jednak jest znacznie lepiej, a w miejscu dawnej przeprawy, na lewym brzegu, znajduje się punkt widokowy z piękną panoramą Grudziądza. Nieco w dół rzeki znajdowały się ruiny kolejnego zamku krzyżackiego i wieża widokowa Klimek. Obiad w takim miejscu smakuje bardzo dobrze. Do końca dnia musieliśmy jeszcze przebyć ok. 30 km. Po drodze minęliśmy jeszcze orientacyjne punkty, które tworzyły ujścia Osy, a później Mątawy w okolicach Nowego. Postanowiliśmy też zmienić plany co do noclegu i zamiast spać koło przeprawy promowej w Korzeniewie, zatrzymaliśmy się przy jednym z filarów ruin mostu w Opaleniu. To był strzał w dziesiątkę. Było to chyba najlepsze miejsce na obóz w czasie całego wypadu. Mieliśmy na własność wyspę z wierzbą, na środku Wisły, bez komarów, z ładnym piaseczkiem. Skrojona w sam raz dla nas. Można było się wykąpać, a później wdrapać na resztki filaru i podziwiać zachód słońca. Magiczne miejsce.

W tym miejscu magia zadziałała z całą mocą i wpłynęła na czasoprzestrzeń. Po ustaleniu jaki mamy dzień, okazało się że zaszły pewne błędy w wyliczeniach. Niczym Phileas Fogg dostaliśmy jeden dodatkowy dzień na wykonanie zadania. W całym rozgardiaszu przygotowań źle policzyłem dni i wyszło nam, że w Gdańsku będziemy w sobotę, a nie w niedzielę. Z jednej strony fajnie, a z drugiej, mogliśmy nieco rozluźnić nasz terminarz i nie gnać tak, zwłaszcza na początku. Postanowiliśmy jednak trzymać się dalej założeń i wykorzystać niedzielę na regenerację przed powrotem do rzeczywistości.

Pożegnaliśmy naszą bazę za filarem i ruszyliśmy w rodzinne strony Pitta.  Zatrzymaliśmy się w celu uzupełnienia wody w Korzeniowie. Przemiły pan wędkarz pożyczył mi swój rower i wytłumaczył jak najszybciej dojechać do sklepu. Nie chciał przyjąć za to nawet, zwykłej w takim wypadku formy wdzięczności, w postaci butelki piwa. Bezinteresowna życzliwość tego pana była czymś bardzo budującym. W dalszej drodze przepływaliśmy nieopodal Gniewa. Zamek krzyżacki od strony rzeki robi równie dobre wrażenie, jak oglądany przez nas przy okazji zlotu lądowego. Pogoda ustaliła się na słoneczną i nie zagrażał nam już deszcz. Raczej należało szukać cienia i osłony przed palącym słońcem. Następny punkt kontrolny to ujście Nogatu. W sumie to tak naprawdę nie ujście, a raczej, gdyby nie śluza w Białej Górze, to Wisła oddałaby część wód w stronę Zalewu Wiślanego. Tak więc jest to bardziej źródło, niż ujście. Również to miejsce widzieliśmy z innej, bardziej suchej strony, podczas zlotu Templariuszowego. W Tczewie z racji szkoły i pracy nikt nam nie machał, więc popłynęliśmy dalej, aby jak najwięcej kilometrów machnąć przedostatniego dnia. Nocleg zaplanowaliśmy na jednej z łach za Tczewem. Obozowisko rozbiliśmy na piaszczystym kawałku blisko brzegu, bo uregulowana częściowo w tym miejscu rzeka nie ma już – znanych nam z wcześniejszego rejsu – dużych łach na środku. Niestety, oznaczało to większą liczbę komarów niż poprzednio.

Ostatni dzień zapowiadał się wspaniale, do ujścia zostało nam niecałe 30 km. Minęliśmy ostatni most na Wiśle, w Kiezmarku, oraz ujście Szkapawy i zbliżaliśmy się do śluzy na Martwej Wiśle. Została nam do podjęcia jedna ważna decyzja. Płynąć do Gdańska, czy dokończyć trasę Wisłą do Bałtyku? W pierwszej opcji odczuwałem pewien niedosyt, bo nie przepłynęlibyśmy zaplanowanego fragmentu Wisły do końca, no i przede wszystkim, nie zobaczylibyśmy morza. Z drugiej strony, wpłynięcie na Bałtyk wobec braku transportu w okolicach ujścia Wisły, wiązałby się z pływaniem po morzu kajakiem, którym musielibyśmy dotrzeć do ujścia Wisły Śmiałej, a potem Martwą Wisłą do Gdańska. Prognozy mówiły o spokojnej wodzie w Zatoce Gdańskiej, w związku z czym postanowiliśmy płynąć ku morzu. Wisła za bardzo w tym miejscu już nie pomagała swym nurtem i płynęło się dość trudno. Pojawiła się fala od strony morza, a dodatkowo chłopcy na skuterach, którzy często robili nam dość niebezpieczne fale boczne. Niemniej jednak na horyzoncie pojawiła się najpierw minimalna, a następnie stale rosnąca przerwa w brzegach. Jeszcze tylko minęliśmy czynną przeprawę promową Mikoszewo – Świbno, ostatni znacznik na Wiśle wskazujący 941 kilometr od źródła i wpłynęliśmy na prawie otwarte morze. Główny cel wyprawy został osiągnięty.

W nagrodę mogliśmy podpłynąć do foczej wyspy i zrobić zdjęcia fok oraz nagrać filmik. No ale cóż, zafundowaliśmy sobie dogrywkę, trzeba było ruszyć dalej. Wbrew prognozom, fale dochodziły do 0,5 metra i mimo, że nie było zagrożenia, wiosłowanie po zatoce, nie należało do przyjemnych. Poza tym kolejny raz coś trochę źle wymierzyliśmy – okazało się, że odcinek na morzu miał liczyć aż ok. 11 km w linii prostej, której nijak nie dało się utrzymać. Często po paru machnięciach, nasz kajak ustawiony był raczej na Szwecję, niż na Gdańsk. Męczarnia. Na dodatek, aby płynąć jak najkrótszą drogą, oddaliliśmy się znacznie od brzegu (ok. 2 km), co nie uszło uwadze załodze WOPR, która przybyła z odsieczą, a następnie z minami zdziwionymi i pewnym niedowierzaniem przyjęła nasze zapewnienia, że panujemy nad sytuacją. Cóż to było przecież dla nas, weteranów kilkusetkilometrowego spływu. Wreszcie, po ponad 2 godzinach mordęgi, wpłynęliśmy w Wisłę Śmiałą, co nagrodziliśmy sobie kąpielą i ciepłym posiłkiem, czyli ostatnią porcją kaszotto z mielonką. Potem popłynęliśmy dalej, aż do Wisły Martwej i dalej w stronę Gdańska. Mijaliśmy portowe i stoczniowe oblicze Gdańska, zacumowane statki, suwnice i dźwigi, hangary, wyciągnięte na brzeg jednostki wszelkich możliwych typów, w tym nawet skorodowane wodoloty. Po drodze mijaliśmy też „Notosa”, ale nie odpowiedzieli na nasze zawołania. Potem wpłynęliśmy w Motławę.

Płynąc myśleliśmy sobie, że jak już pokonamy tę całą trasę Wisłą, to może w Gdańsku nasze wpłynięcie zrobi wrażenie na turystach. Dwóch ogorzałych rzecznych wilków w kajaku. Sprawne fachowe oszczędne ruchy wioseł. Profesjonalizm w każdym ruchu. Na pytanie: „Skąd płyniecie?” odpowiadalibyśmy od niechcenia: „A, z Warszawy” – jakby to było nic takiego. Tymczasem rzeczywistość była taka, że po wodach Motławy krążyło mnóstwo kajaków wypożyczanych turystom. Nasz kajak ginął w tym tłoku. Niestety, nie było omdlewających ze wzruszenia dam, powiewających chustek, podziwu w oczach sympatycznych dziewcząt, zazdrosnych spojrzeń ich towarzyszy – domatorów.

Musieliśmy zadowolić się widokami miasta. Filharmonia, żuraw, Sołdek, kamieniczki, wieże. Pogoda była piękna, otoczenie miłe. Niestety duży ruch wzbudzających fale motorówek, a także statków turystycznych, powodowały, że pływanie po Gdańsku nie należy do przyjemnych. W każdym razie takie wydało nam się po wcześniejszym rejsie w otoczeniu znacznie bardziej dzikim i opuszczonym. Poszwendaliśmy się trochę wokół Wyspy Spichrzów i wylądowaliśmy ostatecznie za Mostem Stągiewnym.

Wyprawa zakończyła się trochę tak, jak się zaczęła, tzn. „na wariackich papierach”. Gdy już mieliśmy kajak na brzegu, większość rzeczy spakowanych, a Aga już do nas jechała aby przewieźć kajak, sprawdziłem, że mam bardzo dobre połączenie z Gdańska, tyle że muszę zdążyć w 30 minut na dworzec. Tak więc zapakowałem wszystkie swoje graty i prawie biegnąc oraz przepychając się między ludźmi na Długim Targu, na ostatnią chwilę, dotarłem na dworzec. Zdążyłem wsiąść do pociągu, ale prawie nie zdążyłem pożegnać się z Pittem i zostawiłem go ze wszystkim, czekającego na Agę. Za to wieczorem byłem w domu i miałem jeszcze całą niedzielę na regenerację przed powrotem do pracy.

Śmiało możemy sobie wpisać te 8 dni sierpniowych, jako jedną z przygód życia. Po czasie nie będzie już bólu rąk, okresów zwątpienia, myśli o rzuceniu wszystkiego i powrotu do domu, choć i to ma swój urok. Pozostaną przede wszystkim przyjemne wspomnienia, anegdoty i pewien rodzaj dumy, że daliśmy radę. Będzie o czym opowiadać wnukom, a na razie jest się czym pochwalić znajomym. No ale przede wszystkim jest jeszcze Wisła od źródła do Warszawy, jest Odra, Warta i wiele innych rzeczy które można zrobić, zanim krew zamieni się w wapno.

Epilog

Ostatni akord naszej wyprawy wybrzmiał nieco ponad tydzień po lądowaniu w Gdańsku. Pani Magdalena zakupiła od nas naszego wiernego Prijona CL490. Mamy nadzieję, że posłuży jej tak dobrze, jak nam podczas tych kilkuset kilometrów na Wiśle – królowej polskich rzek.

Cała wyprawa zakończyła się sukcesem. Finansowo zdaje się, że również wyszło to nie najgorzej. Jedyny problem to to, że… nie mamy teraz kajaka na przyszłe wyprawy :D, a przygoda czeka przecież za drzwiami.

A naszą wyprawę można komentować na FORUM.

Jedna uwaga do wpisu “Ku morzu – część trzecia i ostatnia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *