Ku morzu – część druga

Rozdział III : Płock – Drwęca

Niektórzy powiedzieliby, że opatrzność nad nami czuwała, a ja powiem, że szczęśliwy przypadek, że tak właśnie rozplanowaliśmy trasę. Po dwóch dniach wiosłowania po 8 godzin, przyszedł kryzys. Zarówno fizycznie, mimo ketonalu, jak i psychicznie, miałem wszystkiego serdecznie dosyć. Pogoda zaczęła się psuć, a prognozy nie były dobre. Poza tym, za Płockiem, Wisła zmieniła się w szeroki zalew, w dodatku zaczął wiać dość mocny wiatr z północy, a więc prosto w twarz. O żadnym nurcie nie było mowy, wydawało się nam, że młócimy wodę bez żadnego widocznego efektu. Wiatr rozfalował powierzchnię szerokiej w tym miejscu jak jezioro Wisły. Wielkiego strachu nie było, mimo iż niektóre fale potrafiły rozbić się o dziób i dolecieć aż do mnie, choć siedziałem z tyłu. Mimo to, nauczeni lekturą relacji z innych spływów, woleliśmy się trzymać blisko brzegu. Deszcz chwilami zamieniał się w ulewę. Pierwszy raz przydały się fartuchy, które w tym momencie okazały się niezbędnym zakupem. Gdzie więc widzę ten szczęśliwy przypadek? Otóż do pokonania mieliśmy tylko 44 km, a więc znacząco mniej, niż pierwsze dwa dni. Dodatkowo na mecie mogliśmy liczyć na pomoc Oldmalarza i Hanki.

Zaczęło się nawet dość przyjemnie. Śniadanko zjedliśmy przy zachmurzonym niebie, ale jeszcze nie padało. Obóz zwinięty i w drogę. Na wodzie pojawiły się łabędzie, których do tej pory nie zanotowaliśmy, oprócz tego sporo nieznanych mi zupełnie traczy nurogęsi z rdzawymi łebkami, niezliczone ilości łysek, perkozy, żurawie, czaple, kormorany, rzadziej pelikany. Parę razy wydawało mi się, że mignęło i mi coś małego i niebieskiego, ale nie dojrzałem co to było. Dopiero nieco później udało mi się przyjrzeć i poznałem zimorodka, którego znałem do tej pory tylko z ilustracji. Widziałem później te płochliwe ptaszki, jeszcze kilkukrotnie, ale zdjęcia nie udało mi się zrobić.

Tymczasem wpłynęliśmy na szeroki przestwór Zalewu Włocławskiego, który bynajmniej suchy nie był, a za to pokryty krótką ostrą falą. Falki, z perspektywy jachtu czy motorówki niewielkie, uderzając w dziób spowalniały nas znacznie. Płynięcie w tych warunkach nie miało nic wspólnego z przyjemnością, więc zostało tylko zacisnąć zęby, spuścić głowę w dół, włączyć automatykę ruchów i zasuwać do przodu. Po chwili zaczął zacinać deszcz, oczywiście prosto w twarz, a potem rozpadało się na dobre. Na obiadek zawinęliśmy do mariny Murzynowo, która w tych warunkach wyglądała na opuszczoną. Wrażenie to potęgowało otoczenie – niedokończony budynek hotelowy, przy którym się zatrzymaliśmy. Zjedliśmy jakże pożywne kaszotto z mielonką. Kawusia, toaleta i w drogę. Byliśmy w stałym kontakcie z oczekującymi nas w marinie Anwilu, tuż przed zaporą, Oldmalarzem i Hanką. Wiedzieliśmy już, że nie uda nam się tam schować na noc przed deszczem, a rozbijanie namiotu i później zwijanie mokrego nie było najlepszym wyjściem. Ale wiedzieliśmy, na co się pisaliśmy. Dopłynęliśmy resztką sił do mariny i wyciągnęliśmy kajak pod hangar. Witała nas spora grupa. Oprócz już wymienionych, czekały na nas także Ola i Kasia. Niestety byliśmy przemoknięci i po zaprzestaniu machania wiosłem zaczęło nam być też zimno. Choć ideą naszego spływu była duża samowystarczalność i biwakowy styl, propozycję nieocenionej Hanki, aby przenocować u niej, wysuszyć rzeczy i odpocząć, przyjęliśmy jak wybawienie.

Nie było szans na jakieś dłuższe spotkanie z witającą nas ekipą – odłożyliśmy kajak pod dach i prawie od razu udaliśmy się do Brześcia. U Hanki, jak to u Hanki. Nie skończyło się tylko na ciepłej herbatce. Były różne frykasy, ciasto, a i coś mocniejszego na rozgrzewkę się znalazło. Ciepły prysznic i jedzenie wprowadziły nas w taki błogostan, że wkrótce posnęliśmy w ciepłych łóżeczkach. Wpływ na wczesne położenie się miały też plany na dzień następny. Okazało się, że śluzowanie odbywa się o określonych porach. Abyśmy mieli szansę wyrobić normę na ten dzień, a mieliśmy do pokonania 53 km, musieliśmy być na tamie przed 8:00. Wstaliśmy więc po 5-tej, aby zdążyć na czas ze wszystkim. Spakować suszące się w garażu Hanki ciuchy, dojechać, zapakować kajak i dopłynąć na drugą stronę zalewu do śluzy. Przy pakowaniu pomógł nam kolega Słowik, który okazał się rannym ptaszkiem.

Pełni werwy, zresetowani po nocy w ciepłych i miękkich łóżkach, z nowymi siłami, z optymizmem patrzeliśmy na przyszłość naszej wyprawy. Zaryzykuję stwierdzenie, że bez tego postoju rejs mógłby się nie udać, a na pewno byłoby nam dużo ciężej wytrwać w postanowieniu dotarcia do morza.

Tama we Włocławku, czy raczej jej pokonanie, to kolejne niezapomniane przeżycie. Niby wiadomo jak to się odbywa, ale to zawsze fajnie spróbować samemu. Śmiesznie wyglądał nasz kajaczek w ogromnej śluzie, będąc w niej jedyną jednostką pływającą. W ciągu kilkunastu bodajże minut opuściliśmy się o 14 metrów, po czym otworzyły się wrota śluzy i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Najgorszy kryzys fizyczny mieliśmy za sobą. W kolejnych dniach ból mijał po kilku machnięciach wiosłem, aż wreszcie zniknął zupełnie.

Za Włocławkiem utrzymywaliśmy niezłe tempo i po ok. 2,5 godziny i przepłynięciu 20 km mijaliśmy ruiny zamku krzyżackiego w Bobrownikach, który pojawił się na prawym brzegu. W międzyczasie zaczęło mocno padać, ale deszcz był ciepły, a dodatkowo utrzymywaliśmy ciepłotę przez ruch. Mimo więc całkowitego przemoczenia, wiosłowało się nieźle, ale zaczęliśmy się martwić o obiad w takich warunkach. Dopływaliśmy do czynnej przeprawy promowej w Nieszawie, a było to już niedaleko miejsca zaplanowanego na ciepły posiłek. Okazało się, że dopisało nam szczęście. Tuż za przystanią promową, w małej zatoczce, zacumowana stała barka, na której odbywały się imprezy kulturalne dla Nieszawian. Barka miała zadaszenie z plandeki i stanowiła wymarzone dla nas miejsce na odsapnięcie i przygotowanie słynnego kaszotta z mielonką. Postój nieco nam się przedłużał. Była kawka, a nawet krótka drzemka. W końcu jednak musieliśmy ruszyć dalej, aby w sensownym czasie dostać się do ujścia Drwęcy, gdzie na postoju wodnym mieliśmy zaplanowany tego dnia nocleg. Przebraliśmy się w suche ciuchy, a na dodatek deszcz najpierw zamienił się w deszczyk, a niebawem przestało już siąpić zupełnie.

Zanim dotarliśmy na nocleg, spotkała nas kolejna miła niespodzianka. Skontaktował się z nami Barabasz i umówiliśmy się na spotkanie – na lewym brzegu, koło miejsca, gdzie zwykle nasz kolega obserwuje gwiazdy w pogodne nadwiślańskie noce. Oprócz przyjemnego samego w sobie spotkania, Barabasz podreperował nasze zapasy żywnościowe i to tak skutecznie, że w zasadzie nie musieliśmy już wiele kupować do końca podróży. Był z nim także Szymek, który – miałem wrażenie – chętnie wskoczyłby do kajaka i popłynął z nami. Umówiliśmy się na spotkanie na miejscu noclegowym, do którego nie było już tak daleko, ale znajdował się na drugim brzegu rzeki. Początkowo natknęliśmy się na ładne ruiny wieży obronnej w Złotorii, które były bardzo obiecujące. Stwierdziliśmy jednak, że mało tam miejsca na rozbicie obozowiska, ponadto wokół krążyło mnóstwo komarów. Dodatkowo nie bardzo wiedzieliśmy, czy można by tam legalnie rozpalić ognisko. Wpłynęliśmy więc w Drwęcę i po kilkuset metrach rzeki zupełnie innej niż Wisła, z przewróconymi drzewami zanurzającymi się w wodzie, dotarliśmy do miejsca postoju wodnego.

Wieczorem dotarli do nas Barabasz z Szymkiem i zrobiliśmy sobie prawdziwe ognisko z kiełbaskami, musztardą i ogóreczkami. Jeszcze raz w tym miejscu dziękujemy Barabaszowi za dożywianie naszej wyprawy. Byłoby jeszcze milej, gdyby nie pojawił się pewien podchmielony jegomość, który nie wiadomo skąd przyjechał taksówką. Wyglądał trochę jak pensjonariusz ZK. Miał ze sobą arsenał piw i postanowił się „zakumplować” z nami. Na całe szczęście najpierw go zmorzyło, a gdy się ocknął, zawołał taksówkę i odjechał. Nockę więc mieliśmy spokojną.

Ciąg dalszy nastąpi…

A naszą wyprawę można komentować na FORUM.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *