Ku morzu – część pierwsza

Prolog

Pod koniec lipca ubiegłego roku, gdy oglądałem z rodziną występy młodzieży bułgarskiej w moim ukochanym Sozopolu, nagle zadzwonił telefon. Od razu wiedziałem, że sprawa nie jest błaha, bo dzwonił Pitt. A gdy Pitt dzwoni, to wiedzcie, że coś się dzieje. No i rzeczywiście stało się. Dostał urlop i zaproponował spływ kajakiem z Warszawy do Gdańska.

Tu plaża, zimne drinki, pełen relaks. Woda 26 stopni Celsjusza, słoneczko, a ten mi proponuje taplanie się w zimnej wodzie, w dodatku za „Czajką”, która z regularnością przebudzonej Etny, wylewała wtedy co tam miała. No ale pomysł rzucony, trzeba się z nim zmierzyć.

Rozdział I : Przygotowania

Wróciłem 26-go lipca i już na lotnisku zacząłem intensywnie myśleć. Pomysł nie był nowy. Kilkakrotnie podczas naszych spotkań rozmawialiśmy na temat spływu Wisłą. Zawsze były to jednak raczej przymiarki na bliżej nieokreśloną przyszłość. Dodatkowo, co jakiś czas podsycaliśmy jeszcze te marzenia, a to wrzutką o tym, że ktoś przepłynął na zwykłym ceratowym kajaku z supermarketu, a to znów jakąś super relacją ze spływu, czy wreszcie przymiarką Pitta -krótkim rejsem z Gniewu do Tczewa.

Sprawa więc nie wydawała się trudna, gdyby nie kilka szczegółów. Nie mieliśmy większego doświadczenia, odcinek do pokonania niemały (538 km), a kondycja mizerna. Do tego, czasu na realizację zamierzenia nie było zbyt dużo, bo na cały wypad mieliśmy termin od 1 do 9 sierpnia. Przede wszystkim jednak, do planowanego startu zostawało 5 dni, a nie mieliśmy czym płynąć. Po wielu godzinach rozważań w grę wchodziły już tylko dwie opcje. Jedna to wynajęcie kajaków w Warszawie, spłynięcie i odstawienie z powrotem (koszt to około 1550 zł). Druga opcja to zakup kajaka w Warszawie i sprzedaż po spłynięciu. Trochę bardziej ryzykowna sprawa, bo mogło się okazać, że utopimy na dłużej kasę, jeśli szybko nie odsprzedamy kajaka po spływie, ale w perspektywie mieliśmy nadzieję, na obniżenie kosztów.

Koniec końców, na 2 dni przed planowanym rozpoczęciem, zostaliśmy zaliczkowo posiadaczami kajaka dwuosobowego marki Prijon CL490. Z uwagi na to, że nie mielibyśmy go gdzie przechowywać, planowaliśmy szybką sprzedaż po spływie. Kajak posiadał zamykaną osobno gródź, co pozwalało nam liczyć na to, że mamy miejsce, gdzie zawsze będzie sucho. Dokupiliśmy jeszcze fartuchy do kajaka na wypadek deszczu. Następnie mogliśmy się skupić na sprzęcie biwakowym i wyżywieniu, a w międzyczasie opracowałem plan z podziałem na noclegi i miejsca przystankowe na posiłki.

Ze sprzętów mieliśmy mały namiot dwuosobowy, śpiwory, karimaty, dwie małe butle gazowe do gotowania wody, czołówki, powerbanki, oraz zestaw młodego skauta zawierający saperkę i papier toaletowy, oraz mokre chusteczki. Do tego jedzenie, wodę i ciuchy. Rzeczy potrzebne „pod ręką” trzymaliśmy w zakręcanych słojach plastikowych, po odżywkach dla „pakerów”. Najlepiej się do tego nadają na kajaku.

Umówiliśmy się na sobotę pod mostem Poniatowskiego, a start zaplanowaliśmy na 11:00. Oby tylko kajak dotarł.

Rozdział II : Warszawa – Płock

Pociągami z Tczewa i Opalenicy dotarliśmy późnym rankiem na dworzec w Warszawie. Po ostatnich zakupach (potem już postanowiliśmy tylko zakupić nad samą Wisłą wodę) odprowadzeni przez siostrę Pitta, udaliśmy się na miejsce wodowania. O dziwo dotarł również kajak. Po załatwieniu formalności z poprzednim właścicielem zaczęliśmy pakować sprzęt do kajaka. Z początku wydawało nam się to niemożliwe, aby upchnąć cały bagaż w kajaku, który nagle wydał nam się raczej mały…

W końcu wystartowaliśmy. Było nieco po 12-tej, a do pokonania mieliśmy 56 km. Jak się potem okazało, był to raczej ambitny plan. Początek trasy, jak wiadomo, wiódł przez Warszawę, mieliśmy więc okazję podziwiać stolicę z nieco innej strony niż zwykle się to robi. Pitt robił sporo zdjęć. Uwieczniał wszystkie mosty po drodze, więc i w Warszawie miał co robić. Pogoda dopisywała i można było podziwiać piękne widoki. Z tyłu głowy mieliśmy jednak plan dnia i głupio byłoby zawalić terminy już na samym początku. Na szczęście dzień w sierpniu jest jeszcze długi, a siły pierwszego dnia, doładowane dodatkowo adrenaliną.

Pierwszą niespodzianką na dość szerokiej rzece w Warszawie były dziwne zawirowania w nurcie, które zobaczyliśmy z pewnej odległości. Wyglądało to tak, jakby w poprzek rzeki na dnie leżały zatopione jakieś głazy. Wokół głazów tworzyły się szumiące odkosy. Z naszej perspektywy była to niemal katarakta. Niepewnie wybraliśmy kurs, który wydawał się najbezpieczniejszy. Wywrotka w pierwszych godzinach rejsu nie była w naszych planach. Trwało to chwilę, ale kajak bezpiecznie prześliznął się między przeszkodami. Takiego ryzykownego fragmentu nie spodziewaliśmy się na samym początku rejsu. Dopiero potem okazało się, że napotkana przeszkoda nazywana jest Rafą Żoliborską.

Wreszcie minęliśmy ostatni most Marii Curie-Skłodowskiej z trasą nr 61 i powoli zaczynała się już dzika Wisła. Jeszcze tylko Jabłonna, a potem już zakole w lewo i cywilizacja została za nami. Poziom wody był dość niski, rzeka w zasadzie w tym miejscu nie była jednym ciekiem wodnym, a dzieliła się na wiele odnóg, które opływały mniejsze i większe, często już zalesione wysepki, tak, że nie było pewne, czy wpływając w jakąś odnogę, damy radę z niej wypłynąć. Zdarzało się, że musieliśmy wysiadać z kajaka, aby przepchnąć go, bo obciążony osiadał na żwirze. Tak więc nie zawsze krótsza droga okazywała się szybsza. Malowniczo jednak było. Z ludzi widywaliśmy tylko z rzadka wędkarzy. Zaskoczony byłem natomiast mnogością ptactwa. Nie jest tak źle z naszą przyrodą. Ilość czapli białych, siwych, kormoranów, pelikanów i wszelakiego innego zwierza latającego jest naprawdę spora. Jeszcze przed pierwszym zakolem, minęliśmy prom w Łomiankach, a kolejnym punktem orientacyjnym był dla nas dopiero most Marszałka Piłsudskiego na wysokości Nowego Dworu Mazowieckiego, który znajdował się 20 km dalej. Zaraz za nim podziwialiśmy budynki Twierdzy Modlin i ujście Narwi. Od tego miejsca mieliśmy jeszcze prawie 20 km do planowanego noclegu, a powoli już czuliśmy trudy machania wiosłem. Było coraz ciężej, ale daliśmy radę. Pierwszą nockę postanowiliśmy spędzić gdzieś w okolicach przeprawy czołgowej w Wychódźcu. Dawniej znajdował się tutaj most, ale został wysadzony przez wycofujące się wojska niemieckie w czasie II WŚ.

Jakże marzyliśmy już, żeby odpocząć, zjeść coś innego niż batoniki energetyczne, a chyba najbardziej wypić coś ciepłego. To właśnie myśl o upragnionym wypoczynku pozwalała nam dalej płynąć. Jeszcze przed rozpoczęciem rejsu wybór pierwszego miejsca noclegowego padł na dość dużą wyspę blisko brzegu. Była częściowo pokryta krzakami, drzewami i inną roślinnością, która osłaniała nas od strony brzegu. To co stało się po wylądowaniu zmieniło bieg historii, a na pewno naszej wyprawy.

Do wyspy zbliżyliśmy się nie od strony głównego nurtu, a jego wąskiej odnogi po lewej stronie. To był nasz pierwszy błąd nowicjuszy. Wylądowaliśmy na brzegu wyspy pokrytym nieprzyjemnym cuchnącym mułem. Ciągnąc przez całe metry nasz kajak na brzeg zapadaliśmy się do połowy łydek w ciemnym błocie. Robiło się jednak ciemno i nie mieliśmy ani sił, ani ochoty aby szukać innego miejsca na nocleg.

Z pewnością każdy kiedyś obudził się w nocy pogryziony, a bzyczenie nawet jednego natrętnego komara, nie pozwoliło mu lub jej w spokoju zasnąć. Ile razy impreza w plenerze, dokończona musiała zostać w domu z powodu ataku kilku tych krwiożerczych bestii? Oczywiście są offy i inne muggi, w które byliśmy zaopatrzeni, ale działa to może na pierwszy tysiąc owadów. Wygłodniałe nadwiślańskie komary nic sobie z tych „psikadełek” nie robiły. Nie było szans, na to, żeby zrobić sobie ognisko, zjeść upieczoną kiełbaskę. Ba, nie było nawet szans na zaparzenie herbaty. Zmęczeni, po ciemku, oganiając się od latających potworów ledwo rozbiliśmy namiot, wpełzliśmy do niego i wybiliśmy te, które wleciały za nami. Żaden z nas nie odważył się nawet wystawić na zewnątrz rąk, żeby odpalić kocherek. Miliony, dosłownie miliony kłujących owadów wirowały w ciemności, obijały się o płótno namiotu, bzyczały nieznośnie.

Zmordowani i obolali, zjedliśmy po bułce z mielonką, zagryzając pomidorami koktajlowymi, popijając to zimną wodą. W tej sytuacji prosty posiłek smakował nam jak wykwintne danie u Gesslerowej, chociaż mieliśmy – zwłaszcza pod koniec dzisiejszej trasy – nadzieję na bardziej wyszukaną kolację. Dla obolałych mięśni leżenie na cienkich karimatach położonych na nierównych kępach trawy też nie należało do najprzyjemniejszych. A sen miał przynieść nam wymarzony wypoczynek. Pomyślałem wtedy, że jednak nie jesteśmy do końca normalni. Każdy ruch, próba przekręcenia się, powodował ból w całym ciele i przebudzenie. Komary pod tropikiem przypominały nam o tym, co czeka na zewnątrz, gdyby ktoś musiał jednak skorzystać z zestawu młodego skauta. Przyszło mi do głowy po raz pierwszy, że może jednak nie damy rady.

Poranek tchnął jednak nową nadzieję. Komarów za dnia było znacząco mniej, tzn. dopuszczalna ilość. Wspaniałym pomysłem okazało się zabranie przez Pitta kapeluszy z moskitierą, które – wobec mizernego działania preparatów chemicznych – okazały się jedynym zabezpieczeniem przed komarami. Wyglądaliśmy w nich dziwacznie, ale można powiedzieć, że uratowały eskapadę. Była piękna pogoda, zrobiliśmy sobie śniadanko z gorącą herbatą i nasze morale znacząco wzrosło. Ramiona i barki nadal pieruńsko bolały, ale wiedziałem, że to ból do rozruszania, a poza tym miałem ketonal 😊.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, która tego dnia, miała zakończyć się planowo na Kępie Ośnickiej, tuż przed Płockiem. Do przebycia mieliśmy zatem 55 km, czyli podobny odcinek, jak poprzedniego dnia. Startowaliśmy o ponad 2 godziny wcześniej niż w pierwszym dniu, więc zaplanowaliśmy także dłuższy postój na coś w rodzaju obiadu. Wisła cały czas nie była za szeroka. Gęsto usiana łachami i wyspami w kształcie soczewek o różnej wielkości. Postanowiliśmy poszukać nurtu, bo płynięcie po najkrótszej linii chyba nie było najlepszym rozwiązaniem. Nurt niestety nie był zbyt wyraźny, poza tym co chwilę przechodził z lewej do prawej i z powrotem, i nie było łatwo się w nim utrzymać. Zresztą mając w pamięci jak wygląda Warta w okolicach Poznania, czy Odra w środkowym biegu, nie mówiąc już o Drawie, liczyłem na większą pomoc ze strony naszej królowej polskich rzek. Ona okazała się jednak bardzo leniwa i nie chciała nam pomóc zbytnio w dotarciu do morza. Płynęliśmy więc stylem pijanego zająca, tracąc chyba więcej sił niż powinniśmy. Jasnym też stało się, że machać wiosłem, a pływać dobrze kajakiem, to dwie różne rzeczy. Mam wrażenie, że w miarę poprawnie technicznie zaczęliśmy płynąć dopiero gdzieś trzeciego dnia. Wiedzieć, że pcha się wiosło, które znajduje się w powietrzu, a nie ciągnie te które jest w wodzie, to jedno, a przełożyć to na pracę ciągłą, to zupełnie inna sprawa, która zajęła nam kilka dni.

Po ok 10 km, zrobiliśmy sobie postój w Czerwińsku nad Wisłą w celu uzupełnienia zapasów, oraz skorzystania z toalety. Obiad przewidziany był za Wyszogrodem więc wzięliśmy się za wiosłowanie. Nasz wybór padł na dużą łachę, która jednak musiała okresowo być połączona z lądem, lub też bród pozwalał na przejście na nią krów, których obecność dało się zauważyć. Rozbiliśmy się pod znakiem kilometrowym 599.

Och, jak wspaniale smakowało kaszotto z mielonką turystyczną. Słońce prażyło tego dnia niemiłosiernie, więc kąpiel w chłodnych wodach Wisły była cudownie ochładzająca. Na szczęście byliśmy przygotowani na taką pogodę. Bez filtrów UV, a przede wszystkim czapki i okularów słonecznych, nie ma się co wybierać na taką wyprawę. Mimo, że płynęliśmy głównie na zachód, a później północ, bardzo odczułem późniejsze zgubienie okularów. Po kąpieli starczyło jeszcze czasu na zrobienie kawusi w kawiarce, którą zabraliśmy ze sobą. Takie chwile prawdziwej przyjemności są bardzo potrzebne podczas spływu.

Zostało nam niespełna 10 km do mety tego dnia, co przy tempie, które osiągaliśmy, zajęło nam ok. 1,5 godziny. Nauczeni wypadkami wieczora dnia poprzedniego postanowiliśmy kilka rzeczy związanych z lądowaniem zmienić. Po pierwsze, noclegów musimy szukać jak najdalej od roślinności, a co za tym idzie, wybierać powinniśmy piaszczyste łachy jak najbliżej środka rzeki, z nadzieją, że komary nie będą miały czego tam szukać, a poza tym nie będą miały schronienia. Druga sprawa dotyczyła powstania kolejnego zestawu. Do zestawu młodego skauta, dołączył nie mniej ważny, zestaw desantowy. Składał się on z dwóch dużych worków na śmieci do rozłożenia na mokrym piasku, długich spodni i bluzy z rękawami, pełnych butów (w kajaku oczywiście boso, ew. w klapkach) oraz kapelusza z moskitierą. Po lądowaniu natychmiast zakładaliśmy wszystko na siebie, ograniczając ugryzienia do minimum. Wtedy dopiero można było zakładać obozowisko. Wciągaliśmy kajak, aby był bezpieczny, rozpalaliśmy ognisko i rozbijaliśmy namiot. Również procedura namiotowa uległa modyfikacji. Rozbijaliśmy go na płasko, następnie przez lekko rozpięte drzwi wrzucaliśmy wszystko co nam było w nocy potrzebne, dopiero wtedy ustawialiśmy zewnętrzny szkielet i zakładaliśmy tropik. Wejście do środka też było planowane tak, aby jak najmniej wpuścić do środka tych bestii. Trzeba było być szybkim jak grzechotnik i czujnym jak ważka, bo niestety na piaszczystych łachach wraz z zapadnięciem zmroku, komary – nie wiadomo skąd – też się pojawiały. Co prawda nie było ich 5 milionów na sto metrów sześciennych, tylko zaledwie milion, ale długie siedzenie przy ognisku nie wchodziło w grę. Zresztą byliśmy tak wyczerpani, że codziennie o 22-23 już byliśmy w objęciach Morfeusza. Jeszcze tylko jedną rzecz postanowiliśmy przed snem. Bardzo istotne są dłuższe postoje z ciepłym obiadkiem w połowie dnia i codziennie musimy je robić. Po takim zastrzyku energii i wypoczynku kolejne godziny wiosłowania są dużo przyjemniejsze. Noc spędziliśmy na piaszczystej łasze, z której już widać było, na prawym brzegu, górujące nad drzewami zabudowania Płocka.

Ciąg dalszy nastąpi…

A naszą wyprawę można komentować na FORUM.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *