Nowe przygody nad Jeziorakiem

Prolog

Spontanicznie zaplanowaliśmy w tym roku dwudniowy rejs po Jezioraku, podczas którego miałam się przekonać czy taka forma aktywności będzie dla mnie odpowiednia. Jachty widywałam już wcześniej, czasem nawet je dotykałam, ale były to jedyne moje tego typu kontakty z żeglarstwem czyli prawdopodobnie do niczego się na łódce nie przydam, poza towarzystwem. Zapytaliśmy więc Nietajenkę czy nie miałby ochoty z nami popłynąć. Na szczęście się zgodził, a ja rozpoczęłam odliczanie dni do naszego krótkiego rejsu miotając się w swoich uczuciach pomiędzy lękiem a podekscytowaniem.

Poniedziałek: lotny dzień

Jednak nie od rejsu rozpoczęliśmy nasz pobyt nad Jeziorakiem. Postanowiliśmy skorzystać z ładnej pogody i wyruszyliśmy dwa dni wcześniej. Po drodze zahaczyliśmy o ruiny zamku w Radzyniu Chełmińskim, które ja znam bardzo dobrze, natomiast Kustosz był w tym miejscu po raz pierwszy.

Ruiny te, o czym wszyscy chyba dobrze wiedzą, zagrały w serialu „Samochodzik i Templariusze”. Kustosz oczywiście polatał dronem nad zamkiem, a efekt tego latania można zobaczyć poniżej:

Ale czas nas gonił, chcieliśmy jeszcze za dnia dojechać do Jerzwałdu, nie starczyło więc czasu by zatrzymać się przy innych, ciekawych z naszego punktu widzenia miejscach (Engelsburg, kościół w Okoninie czy pałac w Mełnie). Będzie powód żeby jeszcze się tam kiedyś wybrać.

Na obiad zatrzymaliśmy się w Łasinie. Na rynku znaleźliśmy jedyną czynną restaurację i normalnie nie zamieszczałabym opisu spożywanego posiłku, ale to było naprawdę ciekawe doświadczenie. Okazało się, że mój barszcz czerwony to taki barszcz instant z tłuszczem. Zdecydowanie lepiej by wypadli gdyby podali mi zupkę chińską. Drugie danie było mało jadalne nawet dla Kustosza. Dziwna była również kolejność podawania potraw. Najpierw dostaliśmy drugie danie, dopiero później zupę a na samym końcu herbatę, o której musieliśmy przypominać dwa razy, pomimo iż na sali nie było nikogo poza nami, a kelnerka bardzo uroczo odburkiwała „woda się gotuje”. Omijajcie to miejsce z daleka.

Nie oglądając się za siebie opuściliśmy Łasin i przez Susz pomknęliśmy do Jerzwałdu gdzie spotkaliśmy się z Bogusiem. Wpadliśmy znienacka i tylko na chwilę, jednak magia miejsca połączona z urokiem gospodarza sprawiły, że zapomnieliśmy o upływającym czasie. Dopiero gdy się porządnie ściemniło pomyślałam, że chyba czas najwyższy zainteresować się noclegiem, który na szybko rezerwowałam dzień wcześniej i wcale nie miałam pewności czy mamy gdzie nocować.

U Bogusia zastaliśmy sporo zmian. Uschła charakterystyczna brzózka rosnąca samotnie obok mostku, który pamiętamy z wielu zdjęć ze Zbigniewem Nienackim. Pojawiły się za to uroczo wyglądające białe płotki ogradzające teren wyznaczony dla koni. Pojawiły się także same konie.

Na poniższym filmiku można obejrzeć nie tylko dom, który należał kiedyś do Nienackiego, ale też inne miejsca w Jerzwałdzie z całkiem innej perspektywy.

Wtorek: Jelonki i Mirekpiano

Na szczęście mieliśmy gdzie spać a warunki okazały się całkiem przyzwoite. Dzień zapowiadał się wietrznie więc musieliśmy zrewidować nasz plan przyjrzenia się lotu ptaka różnym zakątkom Jezioraka (rym przypadkowy). Jako alternatywę wybraliśmy wycieczkę do Jelonek gdzie znajduje się jedna z pochylni na kanale ostródzko-elbląskim. Dwa lata temu zwiedzaliśmy pochylnię w Buczyńcu i muszę przyznać, ze ta w Jelonkach wypada dużo lepiej. Brak tam otoczki komercyjnej i turystów. Mieliśmy farta. Gdy zbliżyliśmy się do olbrzymich kół zębatych maszyna poszła w ruch. Czyli uda nam się popatrzeć jak jacht bądź motorówka „sunie po trawie”.

Zza wzniesienia powoli wyłania się łódka. Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy nie byliśmy w stanie dostrzec nikogo z obsługi pochylni. Być może ktoś znajdował się za wzniesieniem ale nie dawało to odpowiedzi na pytanie jak osoby płynące z drugiej strony (czyli od strony drogi gdzie się znajdowaliśmy) mają wiedzieć jak korzystać z pochylni. Na pewno znajdzie się wiele osób, które pokonują tę trasę po raz pierwszy. Gdy udaliśmy się dalej wzdłuż pochylni natrafiliśmy na budynek maszynowni. Ponieważ nadpłynęła kolejna łódka znaleźliśmy również odpowiedź na nasze pytanie. Otóż w najwyższym miejscu znajdował się pan, który widząc nadpływającą łódkę pociągał za sznurek (bądź linkę), która uruchamiała dzwoneczek. Wtedy osoba znajdująca się w maszynowni wprawiała koła zębate w ruch. Wodniacy przeprawiający się przez kanał ostródzko-elbląski dostawali instrukcje na pierwszej pochylni, więc pozostałe (jak tę w Jelonkach) pokonywali bez trudu i z rutyną.

Reszta dnia upłynęła nam na obiedzie i leniuchowaniu. Dopiero na wieczór umówiliśmy się z Mirkiempiano.

Mirek nigdy nie przestanie mnie zadziwiać swoją otwartością i poczuciem humoru. Dzięki niemu spędziliśmy miły wieczór na rejsie w towarzystwie Leszka Możdżera oraz jego rodziny.

Później udaliśmy się na lustrację przyszłej sceny koncertowej pod Katalpę, gdzie miał odbyć się koncert gwiazd, z udziałem między innymi Leszka Możdżera, Janusza Olejniczaka i Adama Palmy. Niestety, ze względu na ogromne zainteresowanie koncert musiał zostać przeniesiony w inne miejsce, które pomieści wszystkich uczestników. W takiej obsadzie na pewno będzie to niezapomniane przeżycie.

Środa: Rozpoczynamy rejs!

Wiedziałam, że prędzej czy później do tego dojdzie. Byliśmy umówieni w Iławie na odbiór jachtu o godzinie 9:00. Szybkie sprawdzenie pogody poprzedniego wieczoru i już wiedziałam, że czeka mnie pobudka o nieludzkiej godzinie. Okazało się, że tylko rano będą odpowiednie warunki do latania dronem więc już o 8:00 stanęliśmy pod zamkiem w Szymbarku. Efekt w postaci klipu można już sobie obejrzeć.

Zaspani i bez śniadania punkt 9.00 w Iławie spotkaliśmy się z Nietajenkiem i dokonaliśmy odbioru łódki. Nasze Viko 20 to niewielka łódeczka, w sam raz dla trzy osobowej załogi.

Moją największą obawą była choroba lokomocyjna, która mogła mi skutecznie obrzydzić wyjazd. Rzeczywistość okazała się jednak dużo bardziej łaskawa niż się spodziewałam. Podczas rejsu nie dopadły mnie żadne przypadłości będące wynikiem felernego błędnika, mogłam również swobodnie schodzić pod pokład. Jedyny dyskomfort czułam opuszczając jacht, miałam wtedy wrażenie, że cały świat lekko się kołysze.

Jako nowicjuszka kompletnie nie rozumiałam pojęć jakimi między sobą przerzucali się Kustosz i Nietaj. Domyśliłam się co to grot i płetwa, ale w ogóle nie rozumiałam zwrotów takich jak sztag, miecz, bom czy te wszystkie różne windy. Na początku prawie w ogóle nie wiało, ale konsekwentnie próbowaliśmy sunąć na żaglach. Dlatego też ciężko było mi zakwalifikować żeglarstwo jako formę sportu, wyglądało to raczej na formę relaksu.

Między Szałkowem a Widłągami odpaliliśmy na chwilę silnik żeby wydostać się z wąskiej rynny Jezioraka. Tam już wiało. W planach mieliśmy dobicie na obiad do Siemian oraz nocleg na Lipowym Ostrowie. W pobliżu Gierczaków rozwiało się porządnie i wtedy dopiero zaczęła się zabawa.

Powoli zaczynałam rozumieć co Nietaj mówi do Kustosza i co należy robić. Byłam lekko zestresowana przechyłami na ostrych kursach, w końcu początek rejsu dostarczył mi zupełnie innych wrażeń. Tutaj też doszło do jednej fajnej akcji (fajnej dla mnie, choć Nietaj z Kustoszem nie musieli być zachwyceni). Byliśmy przed zwrotem już całkiem blisko trzcin. Gdy chcieliśmy wykonać manewr, coś się zacięło i nie można było poruszać płetwą sterową. Wiało dość mocno, jacht spychało w trzciny, straciliśmy sterowność i chyba groziło nam zderzenie z brzegiem. Zaciekawiona obserwowałam szybką akcję chłopaków. Kustosz pospieszył zrzucać szmaty (czyli żagle) a Nietaj zaczął zrzucać spodnie (w sumie też szmaty:)). Poczułam się nieco skonsternowana widząc jak w ekspresowym tempie pozbywa się części odzieży. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że zamierzał wskoczyć do wody i bohatersko ratować jacht. Na szczęście nie było to potrzebne. Dosłownie w ostatniej chwili udało się odpalić silnik, oddalić nieco od brzegu i wtedy zająć się nieszczęsną płetwą.

Halsowaliśmy do samego portu w Siemianach, który okazał się być bardzo słabo zorganizowany. Połowa pomostów była zarezerwowana dla konkretnych łódek i znaleźliśmy się w całkiem licznej grupie krążących w okolicy portu w poszukiwaniu miejsca do cumowania. Byliśmy jednak głodni więc postanowiliśmy przybić po prostu do brzegu, ryzykując nieco, że wpadniemy na miel. Na szczęście obyło się bez większych problemów i mogliśmy udać się na obiad Na Skarpę.

Po obiedzie dobiliśmy na Lipowy Ostrów gdzie spotkaliśmy się z bardzo fajnym klimatem i żeglarską atmosferą. Chłopaki zaczęli wspominać stare dobre, żeglarskie czasy.

Sam Lipowy Ostrów był bardzo dobrym wyborem na nocleg. Jeszcze za dnia przeszliśmy się po wyspie zwiedzając ruiny gospodarstwa Schultzów, unikatowe betonowe łodzie oraz dwa nagrobki, z którymi związana jest romantyczna legenda.

Lipowy Ostrów posiada także inne walory. Okoliczne gminy zadbały o to, aby na wyspach Jezioraka było czysto. Na Lipowym znajdowały się toi toie oraz specjalne worki na segregowane odpady. Dzięki temu wyspa nie jest zaśmiecona, ale o całym tym systemie na pewno dużo lepiej ode mnie opowie Nietajenko, którego musieliśmy długo nakłaniać, aby opuścił bardzo wygodną dziuplę.

Wieczorem oczywiście ognisko choć zdobycie drewna na opał, na popularnej wśród żeglarzy wyspie, graniczyło niemal z cudem. Gdy zapadł zmrok dźwięk naszej gitary oraz blask ogniska przyciągnęły żeglarzy z cumujących w pobliżu jachtów.

Były rozmowy, morskie opowieści, fajny żeglarski klimat i szanty. „Keję” śpiewaliśmy chyba z piętnaście razy:) A potem czekała mnie pierwsza noc na łódce.

Czwartek: Wszystko co dobre szybko się kończy

Jak to zazwyczaj bywa, po nocy nastał poranek dnia następnego. Z radością stwierdziłam, że noc spędzona pod pokładem pozbawiona była jakiegokolwiek dyskomfortu związanego z chorobą lokomocyjną. Ranek powitał nas rześkim, świeżym powietrzem. Dopiero po opuszczeniu wyspy miało się okazać, że ciepłym promieniom słońca towarzyszył silny żeglarski wiatr.

Ale zanim postawiliśmy żagle i zjedliśmy śniadanie, wybraliśmy się na ponowne zwiedzanie wyspy. Z przeciwległego brzegu roztaczał się wspaniały widok na Siemiany.

Gdy odpływaliśmy, większość jachtów przycumowanych na tę noc przy naszym pomoście była już na wodzie.

Powitał nas dość silny wiatr. Dzisiaj jednak przechyły nie robiły na mnie już takiego wrażenia jak wczoraj. Choć muszę przyznać, że zdarzały się momenty kiedy byłam szczęśliwa, że noszę okulary przeciwsłoneczne – Kustosz i Nietaj nie widzieli, że przy bardzo silnych przechyłach zamykam oczy.

Każda minuta rejsu powodowała, że coraz bardziej ufałam swoim towarzyszom aż w końcu sama zdecydowałam się wspomóc Nietaja i obsługiwałam fok podczas zwrotów przez sztag. Wiatr stawał się coraz silniejszy. Szybko minęliśmy Gierczaki i zaczęło robić się naprawdę ekstremalnie. W pewnej chwili musieliśmy podjąć decyzję o zrzuceniu szmat. Oczywiście w tym momencie musiało się coś wydarzyć. Mimo lekkiego napięcia wśród męskiej części załogi ze spokojem obserwowałam jak Kustosz ściąga żagle a Nietaj ma problem z odpaleniem silnika. Tym razem, w śrubę wkręcił się fał płetwy sterowej. Znowu straciliśmy sterowność, ale tym razem w porównaniu z wczorajszą akcją, jacht mocno kołysał się na falach a silny wiatr nie był naszym sprzymierzeńcem. Chłopaki działali tak szybko, że nawet nie jestem w stanie odtworzyć co takiego zrobili, że nie zderzyliśmy się z brzegiem, na który spychały nas fale. Ostatecznie zaklinowana linka została uwolniona a silnik zadziałał. Używaliśmy go krótką chwilę, po czym podnieśliśmy żagle. I tak dopłynęliśmy do Półwyspu Indyjskiego na Jezioraku, z którego postanowiliśmy zrobić sobie spacer do Sarnówka.

Stąd mieliśmy już niedaleko do naszego portu macierzystego. Ostatnie pół godziny spędziłam szorując jacht. No cóż, to chyba nieodłączny element każdego rejsu, a jako nowicjuszka powinnam się cieszyć, że nie kazali mi obierać ziemniaków pod pokładem.:) W każdym razie żeglarstwo bardzo mi się spodobało i z niecierpliwością czekam na kolejną okazję do rejsu.

O nowych przygodach nad Jeziorakiem możemy podyskutować na naszym FORUM.