Łebska wycieczka do Łeby

Dawno, dawno temu….mniej więcej w zeszły piątek: 

Ty, po co chcesz jechać do tej Łeby w ogóle? – spytała Ewka – Toć morze i piaskownice masz pod nosem. 

– Morze? Pomyje mam, a nie morze – obruszyłam się.  

– No może, może, morze – widać było, że się rozmarzyła, bo zamilkła w morzu…tfu, w oceanie własnych myśli.  

A poza tym, przespacerowałabym się na pokuszenie deptakiem w nowej kiecce, kawy bym się w kawiarni napiła, takiej wiesz, z kożuchem latte, łebski szyk mi się marzy. Muszelki na plaży, lekki powiew jodu, romantyczny zachód słońca… 

Weź…..pesel ci się przyśnił czy co? –  Ewka przerwała mi moje rozmarzenie – Jedź już. Teraz zaraz. Bo oszaleję. I normalnie, piwa się napij jak człowiek, wina, czy co tam chcesz. I tradycyjnie po chaszczach sobie połaź, po bezdrożach a nie po deptaku w kiecce. Możesz w sumie po lesie w tej kiecce też się przeczołgać. Chyba nie jest z jedwabiu?  

W mojej głowie zaświtał plan. Plan łebski, kreatywny i wcale daleko nie wykraczający poza deptak i moje ulubione wądoły. 

29.05.2020  

Oczywiście musiał nastać ranek. Wstałam przed budzikiem i o 3:07 zaparzałam kawę. Do swojego ekwipunku dołożyłam kalosze (żółte) i kurtkę przeciwdeszczową. Pies nie wiedział czy oszalałam, ale mimo wszystko postanowił trzymać się blisko, żeby niczego z szaleństwa nie przegapić. A nóż też pojedzie z pańcią? 

Czas start. 

Za Kielnem przyroda zrobiła mi nieziemską niespodziankę. Wschód słońca otoczony mgłą. Przepiękny widok. 

Pierwszą atrakcją, do której zmierzałam, to Kurhany w Lewinie.  

Cmentarzysko pochodzi najprawdopodobniej z X albo XI wieku. Oczywiście, że jest tam moc. Mam wrażenie, że budzę tutejszą przyrodę do życia, bo wszystko zaczyna się ruszać. Coś wyskakuje na drogę, ptaki ścigają się krzycząc niemiłosiernie. Aza zgłupiała, ja też.  Jem szybko kanapkę i jedziemy dalej.  

Lębork. Jest bardzo wcześnie rano, więc ruch niewielki. Mogę sobie pospacerować środkiem ulicy bez namordownika. Doczłapujemy się po rozkopanym mieście do Baszty Bluszczowej z 1363 roku. Roślinności, od której Baszta wzięła swoją nazwę nie ma od 1855 roku. Wtedy to, nadeszły bardzo tęgie mrozy i bluszcz zamroził się na wieki wieków. O Baszcie jest napisane na tabliczce przed wejściem, że ma podstawę czworoboczną a wyżej przechodzi w kształt ośmioboczny. Przyglądałam się temu zjawisku i chyba przegapiłam ten moment przejścia.  

Przed dalszą podróżą obowiązkowo – człog.  

Następny punkt wycieczki to Pałac w Zdrzewnie a przy okazji  wiatrak w którym straszy. 

Neoklasycystyczny Pałac został zbudowany w 1867. Między XV a XVIII w. był w rękach rodziny von Goddentow oraz von Weiher. 24 września 1804 roku właścicielem został Johann Wilhelm Zimdarsen. W pałacu szukała schronienia rodzina profesora Kreite, który był ordynatorem szpitala w Słupsku. Wraz z małżonką odebrali sobie życie w Pałacu, zażywając truciznę. W latach 90. mieściła się tutaj siedziba PGR-u. (źródło: https://pomorskie.dipp.info.pl/baza-dipp/item/42-gmina-wicko/22-palac-zdrzewno)

Wiatrak typu holenderskiego pochodzi z 1765 roku, pracował do pierwszej połowy XX w. Zniszczył go pożar w 1957 r. Jest jedynym zachowanym (mimo, że w opłakanym stanie) wiatrakiem w powiecie lęborskim. Wiatrak, tak jak i Pałac, wpisane są do rejestru Zabytków. I z roku na rok jest z nimi tylko gorzej. Do wiatraka nie można się zbliżyć, w obejściu rezyduje starszy pan z psami. który absolutnie nie słyszy co się do niego mówi. Jest nerwowy, rozdygotany….Może to prawda co mówią ludzie, że tam straszy. Chętnie wybrałabym się tam jeszcze raz w celu poplotkowania z mieszkańcami. Tylko tych mieszkańców jest tam zaledwie kilku, w tym ten roztrzęsiony staruszek.

Na zdjęciu powyżej, widać wiatrak i nerwowego staruszka. Na tereny tych dwóch atrakcji, ze względu na odpowiednie tabliczki: grozi zawaleniem, teren prywatny, do rozbiórki itd. nie można wchodzić, więc oczywiście, że absolutnie nigdzie nie wchodzę.  

Po drodze jeszcze rzut oka na renesansowo barokowy Pałac w Chabrowie. Pałac został wybudowany w 1660 roku przez Lorenza Christopha von Somnitz. Stanowił on główną siedzibę rodu aż do końca II Wojny Światowej. Po obszerniejsze informacje zapraszam tutaj: http://www.krajobrazy.pomorskie.pl/parki-i-ogrody/zalozenie-palacowe-charbrowo/

I jeszcze zabudowania okołopałacowe:

Za Chabrowem zahaczamy o las. Tylko po to, żeby się rozprostować i takie tam. No wiadomo, że nie dla grzybów. 

No i w tym właśnie momencie doszłam do wniosku, że moja głupota jest bezgraniczna. I ja chciałam dzikie zwierzęta? Łosie w Puszczy Kampinoskiej? Dziki w Gdańsku już były i nie wystarczyły. To musiałam pod Chabrowem natknąć się na stado pędzących saren. Albo jeleni, danieli, nosorożców, sama już nie wiem co to było. Na cholerę mi te dzikie zwierzęta? Pozostanę spokojnie przy motylach.  

Do Łeby już tylko 11 km, więc teraz odpoczynek, kawa, relaks a w zasadzie dojście do siebie. Leżę na trawie i podziwiam widoki.

 

W Łebie gorąco. Nikt nie chadza w maseczkach. Ludzie blisko i coraz bliżej.   

Kiedy ja ostatnio byłam w Łebie? Patrząc na ten zabytkowy pesel, to chyba sto lat temu. A nic się tutaj nie zmieniło, czyli w zasadzie idziemy łeb w łeb. Łeba i ja. Też się nic nie zmieniłam. 

Sprawdzam czy ruiny Kościoła św. Mikołaja są na miejscu. Aza żre szyszki. Ruiny jak stały tak stoją. 

A teraz w drogę na wydmy. Do przejścia spory kawałek a upał morderczy trwa, więc będę się wlec jak przystało na kobietę bez kondycji. Bez wygłupów i podskoków. Na szaleństwo, to sobie może pozwolić Azor. Co zresztą czyni ku uciesze spacerowiczów.  

Po drodze mamy stary Cmentarz Ewangelicki w Rąbce.

Idziemy, idziemy, idziemy. Po drodze ławeczki, na których siadam dla odpoczynku. Melexów brak. Dochodzimy do Wyrzutni Rakiet. Pies na szczęście może wejść, bo generalnie, pies na terenie Łeby, to prawie nigdzie nie może. Ale ja jestem uparta i nikt ze mną nie dyskutuje. Poza tym Aza robi dobre wrażenie.

Zwiedzanie Wyrzutni Rakiet zaczynam od kawy w barze, której nikomu jednak nie polecam. Pożywiam się bułką „na czarną godzinę” a Aza wczołguje się pod ławkę, w cień.

Idziemy dalej. Idziemy, idziemy i idziemy i końca nie widać. Myśl, że czeka mnie jeszcze powrót taką samą długą drogą, przyprawia mnie o niechęć do dalszej pieszej wędrówki. Zaczynam się buntować i odmawiam współpracy sama ze sobą. Na szczęście w chwili kryzysu dzwoni dobra dusza (pozdrawiam Cię Teresko!) i po chwili zwątpienia czołgam się dalej.

No i jestem. Wydma przede mną.

Rzucam się na kawałek piasku, pies pada obok mnie. Leżymy. Wsłuchuję się w podmuchy wiatru, ptactwo, krzyki dzieci i szelesty przyrodnicze. A miałam chłonąć jod na plaży, w kawiarni pić latte, spacerować po deptaku i w ogóle jakoś …. chyba miałam odpocząć. Dokonuję ponurego odkrycia, że nie umiem tak odpoczywać. Na wydmę nie wchodzimy, tutaj już urok osobisty na nic się zda, jak wół stoi tablica z przekreślonym psem.

Podnoszę się w końcu, otrzepuję odzienie z igliwia, trawy, piasku i jakichś farfocli. Jestem głodna, chce mi się pić. Może tutaj zostanę do jutra? Noc wcale już nie taka chłodna…..

Wracamy chwiejnym krokiem. Zaraz za pierwszą ławką z odpoczynkiem następuje sytuacja, do której powoli przywykam. Znowu dzikie zwierzę. Jedno. Na szczęście obok mnie jest stado ludzkie, więc nie czuję takiego strachu jak w Chabrowie przy nosorożcach. Udaje mi się ze spokojem zrobić dzikiemu zwierzęciu zdjęcie.

Po kolejnych setkach kilometrów robię ostatni odpoczynek. Posilam się w Karczmie Słowiańska Wydma. Pies zostaje dopuszczony do wodopoju, ja zamawiam piwo i pierogi. Siły wracają pomału, więc pomału idziemy jeszcze na taras widokowy.

Na dzisiaj koniec. Jeszcze tylko parę kilometrów i żegnamy się z tym kawałkiem Łeby.

O dodatkowych atrakcjach i innych doświadczeniach podróżniczych opowiadam na forum. https://znienacka.com.pl/index.php/forum/podroze/wehikulem-po-bezdrozach-czyli-wsie-laki-las-leba-i-kluki/#post-22635

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *