Pan Samochodzik i Szatański Plan – Jerzy Seipp

Od momentu kiedy zainteresowałem się filmem „Animacja” Jerzego Seippa, dla którego inspiracją był „Uwodziciel” Zbigniewa Nienackiego, prowadzimy ze sobą żywą korespondencję, która obfituje w rozmaite ciekawostki. Między innymi, Jerzy zdradził mi, że zaczął kiedyś pisać kontynuację przygód Pana Samochodzika i to z błogosławieństwem samego Nienackiego. A było tak:

Jerzy Seipp: Podczas wizyty w Jerzwałdzie w 1984 roku, jakkolwiek dotyczącej innych tematów, prosiliśmy pana Zbigniewa, aby pisał dalej o przygodach Pana Samochodzika. Powiedział wtedy, że nie, że ma już zupełnie inne plany twórcze (chodziło o „Dago”).
— Niech pan sam napisze — uśmiechnął się do mnie. — Dam panu wszelkie pozwolenia.

Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym to zrobić. Ale kiedy po jego śmierci zaczęły się pojawiać artykuły, a nawet książka, szkalujące naszego ukochanego Artystę – przypomniałem sobie tę rozmowę i zaprojektowałem „Szatański plan” – powieść o Panu Samochodziku dziejącą się w 1964 roku, pomiędzy „Księgą strachów”, a „Niesamowitym dworem”, i wyjaśniającą dlaczego pan Tomasz wspominał przygodę z dukatem Łokietka, która nigdy nie miała miejsca.

Złoty dukat Łokietka

Projekt ten pozostaje na razie nieukończony, ale kto wie, być może przyjdzie jeszcze na to czas. Póki co, uzyskałem zgodę Jerzego Seippa na opublikowanie fragmentów jego książki o przygodach Pana Samochodzika na naszym portalu.

Prolog

„Czyżby to był powód mojej wizyty? Zdumienie można było pewnie odczytać z mojej twarzy, bo ksiądz Jan odstawił herbatę i poprawił się w fotelu.
– Nie uważa pan, że nadszedł wreszcie czas, by skończyć z legendą złotego dukata Łokietka? Że czas opowiedzieć prawdę?
Milczałem. Patrzyliśmy sobie w oczy.
– Przez te wszystkie lata czytałem każdą książkę, którą pan napisał, panie Tomaszu, śledziłem kolejne odkrycia, nowe przygody. Podziwiałem pana konsekwencję i umiejętność zachowania tajemnicy. Ale może nie trzeba już dłużej nikogo chronić? Znieśliśmy przedwczoraj granice, o które tysiąc lat przelewaliśmy krew. Czy nie może być lepszej okazji dla ujawnienia starych sekretów? Przecież dzisiaj nikomu już pan nie zaszkodzi. Parafrazując kabaretowy tekst, teraz już chyba można?
Milczałem.
– Czterdzieści lat – wyszeptałem wreszcie. – Przez czterdzieści lat tak mocno wmówiłem sobie, że ta diabelska awantura w ogóle się nie wydarzyła, że chyba w końcu sam w to uwierzyłem. Nawet przyjeżdżając tutaj nie przypuszczałem, że może o nią chodzić, chociaż przecież nigdy więcej nie spotkaliśmy się, nic innego nas nie łączyło.
– Uratował pan wtedy Polskę przed chaosem i wojną domową. A kto wie, co stałoby się ze światem, gdyby Polacy nagle chwycili za broń przeciw rosyjskim okupantom. Podejrzewam, że kryzys kubański okazałby się przy tym nic nie znaczącym epizodem. Nuklearne pociski latałyby z kontynentu na kontynent, aż życie na Ziemi wróciłoby do etapu protobiontów.
– Jednym słowem – uśmiechnąłem się, próbując opanować nagłe drżenie rąk – sugeruje ksiądz, że Pan Samochodzik uratował nie tylko świat ale i życie na Ziemi.
– Niech pan się tego nie wstydzi – ksiądz Jan pochylił się i dotknął mojej dłoni. – Niech pan opowie wszystkim o swojej największej, najgroźniejszej, najbardziej tajemniczej przygodzie, o której musiał pan milczeć przez 40 lat…”

Szatański plan

Str. 7 […]

Kawiarnia Pod Ormianinem mieści się na staromiejskim rynku. Składa się z kilku niedużych salek i pokoików na różnych poziomach, ma stylowe sklepienie i gustownie urządzone wnętrze. Całe szczęście, bo w naszym małym miasteczku nie mieliśmy zbytniego wyboru. Jeżeli ktoś nie miał ochoty na wódkę pod kotleta, kawiarnia stanowiła jedyne miejsce, gdzie można było spotkać się, żeby porozmawiać przy kawie z ekspresu.

Wszedłem do środka. Kawiarnia była jeszcze dosyć pusta, zauważyłem tylko niewielkie grupki młodzieży. Przy służbowym stoliku dwie kelnerki zaśmiewały się z dowcipu, który pewnie opowiedziała im siedząca tyłem do mnie kobieta. Kelnerki spojrzały w moją stronę, kobieta odwróciła się. Zobaczyłem śliczną dwudziesto-paroletnią dziewczynę o delikatnych rysach twarzy i pięknych kasztanowych włosach.

Duże niebieskie oczy spoglądały na mnie ironicznie, a drobne, czerwone usta powiedziały:
– Jest i mój narzeczony.
Po raz drugi już dzisiaj zabrakło mi słów ze zdumienia.
– Ciotka… Pani Zenobia! – wyszeptałem wstrząśnięty.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni jasnej zamszowej kurtki kilka monet, które zostawiła na stoliku. Pożegnała się z kelnerkami jak z dobrymi znajomymi i podeszła do mnie, który wciąż tkwiłem przy drzwiach jak słup soli.
– Pani Zenobia! Z 24…  – bełkotałem w szoku, a ona zrobiła szybko ostatni krok i pocałowała mnie w usta.*
– Postanowiłam zrobić ci niespodziankę, kochanie – powiedziała głośno biorąc mnie pod ramię. – Cieszysz się?

Puściła oko do kelnerek, a potem wyprowadziła mnie z lokalu jak niemowlę. Kiedy tylko znaleźliśmy się na ulicy jej ton zmienił się gwałtownie.
– To, że musiałam zdemaskować się przed panem nie oznacza chyba, że będzie pan teraz biegał po rynku i rozgłaszał gdzie pracuję! – szeptała ze złością, nawet szarpnęła mnie kilka razy za ramię. A ja szedłem posłusznie nic nie mówiąc. Jej uroda, piękny zapach perfum – sama obecność tu, w P.! – oszołomiły mnie i nie pozwalały jasno myśleć. Mojej konfuzji dopełniały słowa o narzeczeństwie i pocałunek pachnący kawą, który wciąż czułem na swoich ustach. – Panie Samochodzik, weź się pan w garść, bo przechodzący ludzie pomyślą, że prowadzę pana pijanego i dostanie pan naganę w pracy!
– Przepraszam, ale skąd pani tutaj? – wciąż nie mogłem dojść do siebie. – I odkąd to jesteśmy narzeczeństwem? Czy to pani namieszała w głowie biednej Maciaszkowej?
– Zaraz zamieni się pan w znak zapytania.

Ze sklepu spożywczego po drugiej stronie ulicy wyszła księgowa muzeum, pani Zosia, w towarzystwie znajomych kobiet. Zobaczyła nas, zawahała się. Ukłoniłem jej się trochę bezradnie, a Zenobia przytuliła się do mnie i pocałowała w policzek. Tym razem jej zachowanie otrzeźwiło mnie wreszcie.
– Pani Zenobio! – wyszarpnąłem się, kiedy za rogiem ulicy znaleźliśmy się sami. – Proszę mi natychmiast powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć! Być może jest pani wyjątkowo piękną kobietą, a ja jestem zbyt wrażliwy na damską urodę, ale…
– Naprawdę uważa pan, że jestem piękna? – przerwała mi przechylając głowę i mrugając rzęsami jak niewinna panienka.

Musiałem użyć całej swojej woli, żeby przypomnieć sobie jak znakomitą jest aktorką, i jak zeszłego lata grając naiwną idiotkę wyprowadziła w pole nie tylko mnie, ale nawet osławionego Jamesa Bonda, który przecież z niejedną pięknością miał do czynienia. Byłem zdecydowany nie dać się nabrać tym razem. Zenobia nagle spoważniała, przestała mrugać rzęsami.
– Proszę dać mi chwilę czasu, a wszystko panu wytłumaczę. A na razie, czy nie mógłby pan chociaż udawać, że cieszy się z mojego przyjazdu?
– Nic nie muszę udawać. Naprawdę bardzo się cieszę – wybąkałem i znowu pozwoliłem prowadzić się jak dziecko.

Maleńką staromiejską uliczką doszliśmy do kościoła farnego, który – przebudowywany – stoi tutaj od XII wieku, czasów Bolesława Krzywoustego.
– Jak tu pięknie – zachwyciła się Zenobia, a potem zadarła głowę, aby dojrzeć górującą nad miastem, czworoboczną wieżę. – Wejdziemy do środka?
– Dosyć tego! – jeszcze raz wyrwałem swoje ramię z uścisku Zenobii. – Czy naprawdę uknułyście z Maciaszkową jakiś diabelski plan? Wejdziemy do środka, a tam już czeka ksiądz dobrodziej ze stułą?
– Panie Samochodzik, niech pan lepiej popatrzy w lustro! – uśmiechnęła się kpiąco. – Zgarbiony okularnik z zapadniętą klatką piersiową. Może wtedy przestanie się panu wydawać, że kobiety tylko czyhają, aby pozbawić pana uroków starokawalerstwa.

Zrobiło mi się głupio. Potulnie wszedłem z nią do kościoła i już bez protestów  oglądałem w milczeniu znane mi dobrze gotyckie prezbiterium z łukowatym sklepieniem. Przeszliśmy jeszcze do ośmiokątnej absydy. W kościele nie było oprócz nas nikogo.
– To może być największa przygoda ze wszystkich, które pan do tej pory przeżył, panie Tomaszu. Ale i najbardziej niebezpieczna – wyszeptała Zenobia. – Jeżeli zdecyduje się pan przeżyć ją ze mną, musi mi pan już teraz całkowicie zaufać.
– Toż to zdania prosto z poradnika małżeńskiego! – jęknąłem.
– Staje się pan nudny – o dziwo, nie nakrzyczała na mnie. Zastanowił mnie jej poważny ton. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Nie zauważyłem w nich tym razem ani kpiny, ani obrażającej poufałości. Nagle przytuliła się do mnie całym ciałem, nieśmiało objąłem jej plecy. – Boję się, naprawdę boję się zadania, do którego zostałam wyznaczona – szeptała. – Postanowiłam wciągnąć w nie również pana, ale właśnie zrozumiałam, że jeżeli pan się zgodzi, będę się bała również o pana.

W ustach kogoś innego takie słowa brzmiałyby może jak fantazjowanie, mitomania. Ale ja wiedziałem, że Zenobia jest agentem polskiego kontrwywiadu, odkąd została zmuszona ujawnić się przede mną, abyśmy zdołali złapać groźnych przestępców. A jak dobrym agentem niech świadczy o tym fakt, że pokonała nie tylko tajnych wysłanników organizacji niemieckich rewizjonistów, ale i brytyjski wywiad MI5. Nie będę ukrywał, że miałem swój niebanalny udział w jej sukcesie. Dlatego dla mnie jej tajemnicze słowa nie były konfabulacją niedowartościowanej panienki. Jeżeli zdecydowała się przyznać do swojej misji znaczyło to po prostu, że widzi w niej rolę i dla mnie. Obydwoje wiedzieliśmy, że nie musi mnie pytać, czy się zgadzam. Zanim tu przyjechała ktoś stojący o wiele wyżej w hierarchii wywiadowczej musiał ją do tego upoważnić i prawdopodobnie wiedzieli tam o mnie więcej niż ja sam o sobie. Uznali, że można mi zaufać. Że moja niepohamowana żądza przygody, ciekawość nowych odkryć, nie pozwoli mi odmówić udziału w kolejnej awanturze.
– Pozwoli pani Zenobio, że sam będę się o siebie troszczył – mówiłem, chłonąc zapach jej włosów. Uniosła swą piękną twarz. To była Zenobia jakiej jeszcze nie znałem: poważna, z troską w oczach. – I aby postawić kropkę nad i oświadczam, że ufam pani bez zastrzeżeń.
– To dobrze – patrzyła na mnie uważnie. – Za chwilę przekażę pana w inne, męskie ręce i dowie się pan rzeczy, o których wolałby pan nie wiedzieć i dalej spać spokojnie. Pańskie zaufanie do mnie będzie wystawione na ciężką próbę. Zacznie mnie pan podejrzewać o najgorsze. Dlatego zamiast przysiąg małżeńskich, których tak się pan boi, złożymy teraz inną deklarację, o której będzie pan pamiętał, kiedy nie będzie mnie w pobliżu. Panie Tomaszu, czy wierzy pan, że tylko sojusz ze Związkiem Radzieckim gwarantuje nasze bezpieczeństwo i nienaruszalność granic?

Widocznie limit moich zdumień na dzisiaj był wciąż niewyczerpany.
– Ależ pani Zenobio – wyjąkałem. – Tutaj, w kościele? Takie otrzymała pani polecenie? Sprawdzić moją lojalność?
– Ja w to wierzę. Proszę o tym pamiętać kiedy ksiądz Jan weźmie pana w obroty i zacznie pan mnie posądzać o zdradę Polski – wciąż była poważna!
– Dobrze, w takim razie odpowiem, że ja też wierzę że tylko Związek Radziecki jest w stanie obronić socjalistyczną Polskę i jej granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej.
– Niech więc pan się dowie – odwróciła spojrzenie w stronę ołtarza – że właśnie zawarliśmy przymierze silniejsze niż więzy małżeńskie. Bo od chwili, kiedy stąd wyjdziemy, aż do końca misji w każdej minucie stawką będzie nasze życie – spojrzała na mnie, objęła moją głowę i pocałowaliśmy się. – Za to zakończenie tej przygody powinno usatysfakcjonować pańskie starokawalerskie fobie – powrócił znany mi aż za dobrze kpiący ton Zenobii. – Jeżeli przeżyjemy, nie spotkamy się nigdy więcej.

Str.23 […]

Ksiądz Jan zahamował, a ja wyskoczyłem na pobocze. Było zupełnie ciemno, można było jedynie zauważyć ściany lasu po obu stronach drogi. Zerwałem z twarzy swędzącą bródkę, zrzuciłem z głowy biret. Zrobiłem kilka kroków między drzewami, wziąłem kilka głębokich oddechów. Nocny zapach lasu przywracał mi rzeczywistość – nawet dotknąłem kory jednego z drzew. Spojrzałem w górę: na tle nieba rozpościerała się nade mną korona starej sosny. Usłyszałem trzask samochodowych drzwi. Po chwili ksiądz Jan stanął obok mnie.
– Dlatego wiozę pana do Krakowa. Pozna pan tam osoby odpowiedzialne za losy kraju – dotknął ręką mojego ramienia. – Mogę pana pocieszyć, że gdyby to pan przyszedł do mnie z tą historią też bym panu nie uwierzył. Uznałbym pana za prowokatora. Dlatego Bardzo Ważne Osoby uznały, że wprowadzić pana musi ktoś, kogo pan zna i komu pan zaufa.
– Zenobia – wyszeptałem.
– Jesteśmy tylko pionkami, które los ustawił sobie na szachownicy myśląc, że z nas zadrwił. Na razie. Bo niedługo dostanie pan władzę hetmana i będzie pan rządził i dzielił, i to my będziemy musieli ufać pańskim sądom i opiniom.

W Krakowie zajechaliśmy na ulicę Franciszkańską pod numer 3. Brama otworzyła się bardzo szybko i na bardzo krótko. Ledwo wjechaliśmy na dziedziniec, a już dwie osoby zawarły jej skrzydła z powrotem.
– Co to za budynek? – zapytałem, ponieważ oprócz dwóch „odźwiernych” nie zauważyłem żywej duszy. Stało natomiast kilka samochodów, wśród nich rządowa wołga.
– Siedziba Archidiecezji Krakowskiej. Mieści się tu także Kuria Metropolitarna – ksiądz Jan zatrzymał samochód, spojrzał na mnie. – Pozwoli pan – sięgnął do mojej twarzy, poprawił mi bródkę. – Tutaj wszyscy jesteśmy cały czas inwigilowani, więc na wszelki wypadek niech pan jeszcze trochę wytrzyma.

Wysiedliśmy z samochodu. Owiał mnie lodowaty wiatr. Spojrzałem na zegarek – brakowało 5 minut do godziny 23. W kwietniu noce potrafią być bardzo zimne. Zobaczyłem słabo oświetlone kolumny i krużganki, i próbowałem przypomnieć sobie, co wiem o tym zabytku.

Pałac Biskupi w Krakowie zbudowano w XIV wieku. Wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany, w czasach króla Władysława IV zajął już cały kwartał miasta, od ulicy Franciszkańskiej aż do Wiślnej. Spłonął w wielkim pożarze Krakowa w 1850 roku. Służył potem przez jakiś czas jako szkoła miejska, miało tu także swą siedzibę słynne Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych. Odbudowano go pod koniec XIX wieku, starając się przywrócić mu renesansowy charakter.
– Proszę tędy – ksiądz Jan już stał w uchylonych drzwiach. Wszedłem za nim do niewielkiej sionki. – To jest boczne wejście, ale zaprowadzi nas prosto do mieszkania gospodarza.
– A kto jest dzisiaj gospodarzem? Biskup Baziak nie żyje już od dwóch lat, a nic nie słyszałem o wyborze jego następcy.
– No tak, pańska Trybuna Ludu nie uznała tego za ważną wiadomość. W styczniu tego roku został mianowany nowy arcybiskup metropolita krakowski. Nazywa się Karol Wojtyła.

[…]

Czy „Szatański plan” ma zadatki na zadatki na rasowego „Samochodzika”? O tym i o innych wrażeniach z lektury tego fragmentu książki Jerzego Seippa możemy porozmawiać na NASZYM FORUM.


* O przygodach pana Tomasza w towarzystwie Ciotki Zenobii można przeczytać w powieści Zbigniewa Nienackiego „Księga Strachów”

Źródło tytułowej ilustracji.