Jak głosi napis przy wejściu – „Kamienne Kręgi trwają w dostojnym odosobnieniu zasłuchane w leśną ciszę i w niewzruszonym milczeniu strzegą swej tajemnicy…”, tak my ruszamy na rozpoznanie terenu we wzniosłym milczeniu, starając zachować się poważnie i tajemniczo, adekwatnie do miejsca.
Zacznę jednak od tego, że nie mogliśmy dostać się do Rezerwatu normalnie, jak każdy cywilizowany człowiek. Wyposażeni w gps, inteligencję wrodzoną oraz znajomość terenu nadjechaliśmy dokładnie z drugiej strony, po wądołach i bezdrożach. Zaparkowaliśmy prawie na polu ziemniaków a potem zasuwaliśmy po chaszczach leśnych. Nie mam niestety zdjęcia całej naszej trójki – ale uwierzcie mi, wyglądaliśmy fantastycznie i dziko z rozwianym włosem, schetani od przedzierania się przez krzaki i grzybem w ręce sztuk jeden.
Minęliśmy cywilizowany parking – jednak dało się innym dojechać normalnie. W oczekiwaniu na strażnika rezerwatu obejrzeliśmy plan sytuacyjny terenu i zdenerwowaliśmy się grupką zbyt głośnych turystów. Jak nic, samce wyrwały się żonom spod skrzydeł i resztkami sił zaznaczały swoje ego, strosząc piórka i drąc się niemiłosiernie jak ludzie pierwotni.
Strażnik w końcu wynurzył się z otchłani i zaczął opowiadać o Kamiennych Kręgach. Młodzież słuchała uważnie, ja niestety nie umiem robić trzech rzeczy naraz, więc kompletnie nie zrozumiałam treści. Gdybym skupiła się na słowie mówionym a nie oddychaniu, to zapewne bym się przewróciła.
Uwaga – już tutaj, na wstępie, zaczęły mnie przenikać energetyczne wibracje.
Pierwszą pozycją było Oczko Polodowcowe.
„W tym miejscu straszy” jak głosi legenda. Chwilę wsłuchiwałam się w szemrzący las i już, już wydawało mi się, że słyszę kościelne dzwony ale nie, niestety. To tylko cywilizacja, czyli zwykły dźwięk komórki jakiegoś kolejnego turysty.
Chwilę zeszło mi na powrocie do kontemplacji i ponownego wczucia się w klimat. Wróciliśmy do I kręgu. Młodzież zginęła mi z pola widzenia ale wiedziałam, że udali się do „swoich” kamiennych kącików.
Pochyliłam się nad kamieniem i doznałam, pełna drżenia i niewymownego wzruszenia, że przenika mnie dobra energia. Wyłączyłam niepotrzebne zmysły i poczułam, że już nie przeszkadzał mi ten nadprogramowy tłum, byłam sama, odczuwałam wszechświat, oddychałam bezmyślnie, wyzwalając to co we mnie najlepsze. Pozwoliłam finezyjnej sile na przeniknięcie całego mojego jestestwa, wyzwalając jednocześnie swoją zawiłą, chaotyczną, ale jakże poczciwą energię.
Pięknie pachniał sosnowy las a przyroda z chróścikiem kępkowym na czele pochłonęła mnie całkowicie. Te wszystkie porosty mają tyle lat, że są niewątpliwe świadkami nie jednej historii.
Dokonałam obserwacji naziemnych kładąc się na ścieżce w pobliżu kurhanu. I tak sobie leżałam, leżałam…. aż do momentu, kiedy moja córka przypomniała mi, że przecież to cmentarzysko i co bym za bardzo się nie wczuwała w rolę. Przez chwilę pomyślałam o własnym pochówku, po czym zerwałam się błyskawicznie – niechże jeszcze zobaczę ten Spitsbergen chociaż!
Doszliśmy do kolejnego kręgu. Coraz bardziej chciało mi się spać i zaczęło mi być niepokojąco w ciele. Minęliśmy II i III krąg. Martyna wdrapała się na platformę widokową i z góry oglądała teren. Dołączyłam do niej i razem skupiłyśmy się na wąchaniu drzewnych aromatów leśnych. Jakże pięknie wyglądały tutaj jesienne barwy. Od blado żółtej do mocno czerwonej i brązowej. A wszędzie jeszcze było tyle zieleni. Wrzosy niestety już przekwitły ale mogłam sobie wyobrazić całą feerię barw i cieszyć się, że wstałam z tej ścieżki przy kurhanie, bo jeszcze tyle piękna mogłam zobaczyć.
Z nadmiaru myśli i kosmicznego głosu natury zaczęło mi być po prostu słabo. To tylko promieniowanie, którego tutaj pełno, ale w tym miejscu miało ponad 100 000 jednostek w skali Bovisa. Nie chciałam znowu się kłaść, więc truchtem zmierzyłam do kolejnego kręgu z energią tzw. białą, oczyszczającą. Nie wiem czy pomogła mi ta biel czy widok moich (oczywiście, że nie mogło ich zabraknąć!) szuwarów na Wdzie, ale poczułam się znacznie lepiej.
Jakimś dziwnym cudem, omijając zapewne po drodze jakiś krąg, znalazłam się już przy Elipsie. To ostatni punkt programu. Tutaj usiadłam i wsłuchałam się w głębię swojej duszy. Całkiem poważnie (tak, to jest czasami u mnie możliwe) odczułam, że za chwilę pochłonie mnie nicość i marność. Ale nie przeraziłam się zbytnio tą wizją, wszak jesteśmy jako ludzie tylko maleńkim pyłkiem w bezmiarze kosmosu. Ważne, że jesteśmy istotni dla tych, których mamy obok, bliżej niż kosmos, bo to właśnie oni są naszym wszechświatem.
Siedziałam tak, trochę jeszcze użalając się nad sobą, ale w końcu poczułam, że nadszedł czas żeby wstać i ruszyć z miejsca. A odpowiedzi na zadane pytania, rzucone w przestrzeń Kamiennych Kręgów, przyszły same i spowodowały jednocześnie żal połączony ze smutkiem, ale też spokój i zrozumienie.
Naenergetyzowana mocą przodków, jakby nie było, odnalazłam zadowoloną i uśmiechnięta młodzież i ruszyliśmy ku wyjściu.
Oczywiście wrócę tutaj w dzień przesilenia letniego, być może odnajdę wtedy tajemnicze źródełko, o którym nadal krążą legendy i sama stanę się legendą tego miejsca.
Dopisek autorki:
Aby na stałe utrzymywał się we mnie odpowiedni poziom energii musiałbym zamieszkać w takim miejscu jak Odry i to w środku jakiegoś Kamiennego Kręgu. Niestety, życiowe przemyślenia i optymizm zacierają się z chwilą opuszczenia miejsca mocy z każdym dniem coraz bardziej.
Opowieści powyżej nie należy brać poważnie i absolutnie nie można jej pojmować jako rozprawy życiowo energetycznej, wszak autorka nigdy do swojego życia nie podeszła rozsądnie i normalnie, oraz nie przejawia i nie będzie przejawiać ku temu żadnych chęci.
O mojej wycieczce możemy porozmawiać na NASZYM FORUM.
Po raz kolejny to powiem – lubię Cię czytać.