Zbrodnia Ikara

Czy samobójstwo to zbrodnia? Z punktu widzenia prawa, nie, ale w ujęciu metaforycznym za zbrodnię można by chyba uznać ograbienie świata z owoców swojego wielkiego talentu. Popełniając samobójstwo, rzucamy szyderczo nasze życie Panu Bogu pod nogi. Samobójstwo to plunięcie Stwórcy w twarz.* Czy Mietek Kosz zabił się świadomie czy tylko nieodpowiedzialnie igrał ze śmiercią? Tego nie wie nikt, jednak Maciej Pieprzyca, reżyser i autor scenariusza filmu pt. „Ikar. Legenda Mietka Kosza” zdaje się podsuwać nam jedno z możliwych rozwiązań.

Jeśli nie jesteś fanem jazzu, „Ikar” raczej cię znudzi niż zachwyci. I to jest chyba powód kinowej porażki tego filmu. Nagrodzony Srebrnymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni obraz Pieprzycy, ledwie po dwóch tygodniach od premiery zaczyna schodzi z afisza w multipleksach. Trudno było znaleźć jakiś wieczorny seans w ubiegły weekend. Ale wyszło nam to na dobre, bo obejrzeliśmy „Ikara” w kameralnym kinie Kinematograf, w łódzkim Muzeum Kinematografii, którego atmosfera idealnie skomponowała się z klimatem filmu.

Siłą „Ikara” nie jest scenariusz. Jego siłą jest muzyka (chapeau bas dla Leszka Możdżera, który odpowiada za tę stronę filmu) i atmosfera końca lat sześćdziesiątych wokół tej muzyki zbudowana. Mieczysław Kosz, jest dziś postacią całkowicie zapomnianą. Nigdy o nim wcześniej nie słyszałem choć słucham jazzu od lat. Dziwne, ponieważ jego historia ma w sobie wszystkie składniki legendotwórcze, które powinny zapewnić mu miejsce w zbiorowej pamięci publiczności, nie tylko jazzowej. Niezwykle utalentowany muzyk, niewidomy, ekscentryczny, nieszczęśliwy i samotny, który zabłysnął jak kometa i zginął tragicznie w niejasnych okolicznościach w wieku 29 lat, u szczytu możliwości twórczych.

Siłą tego filmu jest chyba również rola Dawida Ogrodnika, uhonorowanego główną nagrodą za pierwszoplanową rolę męską na festiwalu w Gdyni. Chyba, ponieważ moje odczucia nie są jednoznaczne. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zza postaci Kosza wyłazi ciągle Tomek Beksiński kreowany przez Ogrodnika w filmie „Ostatnia rodzina”. Ogrodnik zagrał Mietka Kosza według tego samego klucza, na tym samym poziomie ekspresji. Niedopasowany do świata, ekscentryczny neurotyk z problemami, mniej tylko przerysowany niż Beksiński w tamtym filmie. Czy taki właśnie był Kosz? Nie wiem, ale jakoś nie mogę uwierzyć Ogrodnikowi, skoro te postacie są tak do siebie podobne. Gdyby nie ten kontekst przychyliłbym się zapewne do zgodnego chóru peanów na cześć aktora, który całym sobą wcielił się w tę postać.

Do kina poszedłem przygotowany, wiedziałem więc czego mam się spodziewać. Obejrzałem film dokumentalny o Mietku, przeprowadziłem też eksperyment. Zastosowałem metodę Stanisławskiego, jakbym to ja sam miał zagrać w tym filmie i odbyłem półgodzinny spacer z zamkniętymi oczami (zdany wyłącznie na życzliwą pomoc Milady). Bardzo ciekawe doświadczenie, które pomaga zrozumieć jak wyłączając wzrok, pobudzamy pozostałe zmysły, jak słuch nagle zjawia się na pierwszym planie zaczynając przejmować podstawowe funkcje obrazowania otoczenia. Taki był świat Mietka Kosza, odkąd jako dwunastolatek utracił wzrok. Jak ten świat pokazać, skoro jesteśmy w kinie i musimy przecież operować obrazem?

Filmową narrację rozpoczyna koncert Kosza na festiwalu Jazz Jamboree w 1967 roku, który otworzył mu drzwi do kariery. Od tego momentu, skromny, niepewny swoich sił chłopak z prowincji powoli przeobraża się w dojrzałego, pewnego swojego talentu, niepokornego i kapryśnego wirtuoza jazzu. W zasadzie nic nowego ponieważ podobny schemat, z alkoholem, trudnymi relacjami z kobietami, samotnością, wypełnia fabułę większości filmów biograficznych na temat życia gwiazd sceny czy filmu. W retrospekcjach widzimy jeszcze migawki z niełatwego dzieciństwa, ciepłą relację z matką, moment całkowitej utraty wzroku, pobyt w ośrodku szkolno-wychowawczym dla niewidomych dzieci w Laskach, naukę w krakowskiej szkole muzycznej i późniejsze granie w knajpach do kotleta.

Tym co wyróżnia dzieło Pieprzycy jest klimat ulepiony z muzyki i emocji. Już w pierwszej scenie znajdujemy się w ich kipiącym tyglu. Nerwowa koncentracja na twarzy Mietka i dłonie zawieszone nad klawiaturą fortepianu przed jednym z najważniejszym koncertów w jego życiu. Chwila rozciągnięta w czasie do kilku długich minut, przeplatana obrazami z przeszłości, napięcie narastające aż do granicy trwogi. Takich scen, silnie oddziałujących na emocje widza, mamy w tym filmie więcej. Poruszający jest kontrast między pewnym siebie, charyzmatycznym liderem, którym Kosz jest na scenie, a zagubionym, nieporadnym Mietkiem, po koncercie, zdanym na upokarzającą łaskę kolegów z zespołu.

Podobają mi się też efekty podkreślające ociemniałość bohatera, kiedy wydobywany na pierwszy plan strzęp jakiegoś dźwięku zaczyna dominować nad przytłumionym obrazem. Ale „Ikar” to nie tylko smutek i wystudiowane emocje. Jest również w tym filmie sporo humorystycznych scen, a moja ulubiona to spotkanie Mietka z jego idolem, światowej sławy pianistą jazzowym, Billem Evansem.

Mimo zastrzeżeń do kreacji Dawida Ogrodnika, jego osobowość (a może osobowość Mietka Kosza) bez wątpienia góruje na pozostałymi członkami obsady, którzy, używając metafory muzycznej, zaledwie mu akompaniują. Wyróżnia się jeszcze Justyna Wasilewska w roli piosenkarki Zuzy, chociaż jest w tej aktorce coś, co mnie drażni.

O życiu Mietka Kosza nie wiadomo zbyt wiele. Ale to co udało mi się wygrzebać w Internecie pozwala wierzyć, że reżyser starał się dość wiernie odwzorować tę postać. Unikać upiększaczy fabuły, które w innych biograficznych filmach stały się już niemal regułą. Cieplejsza wydaje się w filmie relacja Mietka z ojcem, mimo, pełnej dramatyzmu sceny w stajni. Poznajemy też tylko jego jednego brata, podczas gdy w rzeczywistości pochodził z wielodzietnej rodziny. Nietrudno wyśledzić kim są pozostałe postacie z otoczenia Mietka, chociaż w filmie nazywają się inaczej. Pianista Bogdan Danowicz, kreowany przez Piotr Adamczyka to najprawdopodobniej znany jazzman Adam Makowicz, a piosenkarka Zuza, to w rzeczywistości występująca z Koszem wokalistka jazzowa, Marianna Wróblewska.

Ciekawi mnie jeszcze jeden szczegół. Jest w filmie scena u lekarza, kiedy pojawia się możliwość operacyjnego leczenia za granicą i w efekcie przywrócenia widzenia w jednym oku. Mietek Kosz rezygnuje z tej szansy bojąc się pogorszenia słuchu w wyniku operacji. Składa więc swoje osobiste szczęście na ołtarzu sztuki, którą tworzy. Czy tak było naprawdę, czy reżyser chciał dodać tragizmu postaci swojego bohatera? Nie znalazłem informacji na ten temat.

Rozpocząłem ten tekst patetycznie, ale patos pasuje chyba do zmitologizowanej nieco w filmie śmierci jazzmana. Mamy powracający motyw Kosza, który pod wpływem alkoholu i silnych emocji, lubi balansować na parapecie otwartego okna, popisywać się brawurą igrając z losem. Ale w ostatniej scenie filmu jest jeszcze coś więcej. Reżyser łączy w czasie moment śmierci artysty z chwilą skomponowania przez niego utworu, któremu nadaje tytuł „Ikar”. Sugeruje tym samym, że Mietek Kosz, nie tylko metaforycznie, próbował wzbić się do lotu. Czy tak jak Ikar poszybował zbyt blisko słońca?

Widzieliście już ten film? A może dopiero wybieracie się do kina? Zachęcam do dyskusji na NASZYM FORUM.

*Cytat z powieści Milana Kundery pt. „Walc pożegnalny”.