Poprawianie samopoczucia – w różnym tego słowa znaczeniu – to jeden z odwiecznych celów rozrywki, a więc i kinematografii. Są filmy, po których widz ma być wzruszony lub zmuszony do refleksji, są takie, po których chce się strzelić kielicha lub zacząć działać… Ale spora część tzw. kultury masowej ma za zadanie sprawić, by widz poczuł się lepiej, a więc i wrócił po więcej.
Kiedy wybierałam film dla DKF-u miałam wiele kandydatur. Zauważyłam jednak, że większość z nich działa na podobnych zasadach: emocjonalna karuzela, finałowy zastrzyk endorfin i poprawa humoru. Na jakieś dwie godziny. Dlatego zdecydowałam się na film, który nie pasował do tego schematu, a jednocześnie zapewnia mi dobre samopoczucie zarówno podczas seansu, jak i teraz, kiedy wrócę do niego myślami.
„Czerwone i złote” to film skromny, kameralny i staromodny. Reżyser całkiem świadomie uwypuklił te cechy, wykorzystując je do zbudowania specyficznego klimatu opowieści. Miasteczko, które ożywa tylko w weekendy, przez resztę tygodnia pogrążone w bezczasie, trochę jakby obok realnego świata. Staroświecki styl opowieści, z prostą symboliką i liryczną nutą. Fabuła, w której niewiele się dzieje, prywatna, powolna. Bohaterowie, którzy nie pasują do większości stereotypów z „filmów o miłości” – starzy, mało atrakcyjni, wręcz pospolici… Tacy ludzie w 99% filmów pojawiają się na drugim lub trzecim planie, jako postacie charakterystyczne lub elementy tła. Reżyser podkreślił to jeszcze, powierzając główne role aktorom, którzy występowali w polskich filmach przez kilkadziesiąt lat i właściwie nigdy wcześniej głównych ról nie zagrali – Jadwiga Chojnacka debiutowała w „Ostatnim etapie” (1947), Zdzisław Karczewski w przedwojennym melodramacie „Szpieg w masce”(1933). Dla Karczewskiego występ w „Czerwone i złote” był zresztą przedostatnią rolą w życiu…
Zanim jednak utonę w analizach filmoznawczych i kontekście historycznym przejdę do sedna: dlaczego uważam, że film Stanisława Lenartowicza pasuje do kategorii „filmów poprawiających samopoczucie”?
„Czerwone i złote” to opowieść o uczuciu, które z braku lepszego słowa nazywamy miłością. O tym, że pragnienie bycia z drugim człowiekiem nie ma ograniczeń wiekowych i że główne przeszkody na drodze do związku stawiamy sobie sami lub pozwalamy, by postawiło je społeczeństwo. Bohaterowie filmu są zwyczajnie starzy, mają pewnie ok. 70. Nie mogą liczyć na te drugie złote gody, nie będą mieli dzieci, pewnie nie czeka ich bogate życie erotyczne. Ale czy to jedyne powody, by być razem? Okazuje się, że nie. Owszem, początkowo bohaterowie się wykorzystują – Ignac znajduje dom, Barbara w końcu przestaje być porzuconą żoną. Jednak stopniowo zaczyna im na sobie zależeć. Do tego stopnia, że mistyfikacja, którą wspólnie budowali, musi runąć. Ignac wycofuje się w chwili, gdy jego plan miał zakończyć się sukcesem, kiedy zostałby oficjalnie uznany za… no cóż, Ignaca. Barbara rezygnuje z wygodnej iluzji, wybiera związek, który „zewnętrznie” nic jej nie daje i wywoła zapewne skandal mega rozmiarów.
I ten właśnie motyw sprawił, że „Czerwone i złote” wywołuje u mnie bardzo pozytywne uczucia. Wybór. Autor scenariusza, Stanisław Grochowiak, opowiedział o miłości, która jest decyzją, a nie koniecznością, wynikiem uwarunkowań, normą społeczną. Barbara nie akceptuje Ignaca tylko dlatego, że jest on rzekomo jej mężem. Jedną z najważniejszych scen w filmie jest ta, kiedy Bożenka pyta „Kochałaś go, ciociu?”, a Kaczmarkowa odpowiada „Nie pamiętam”. W tych dwóch słowach brzmi taka codzienna, prosta prawda: miłość nie jest wieczna, niezmienna, odgórna czy automatyczna. Nie sprawia, że po 40 latach można wrócić do tego, co było, jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki. Związek między dwojgiem ludzi wymaga pracy, uczucie potrzebuje pożywki w postaci wspólnych doświadczeń. To nie jest kwestia papierka czy prawa. Dlatego kiedy w finale Barbara postanawia być już nie z „Ignacem”, ale z Zenonem, jest to jej świadomy wybór, którego podstawą nie są żadne wspomniane wcześniej korzyści, żadne konwenanse czy pozory, ale decyzja: chcę być z tym człowiekiem. I tyle, więcej nie trzeba. A to zgadza się z małą iskierką romantycznego idealizmu, która gdzieś we się we mnie tli. W rezultacie seans filmu „Czerwone i złote” kończę w optymistycznym, „ciepłym” nastroju, bez wybuchów i nagłych skoków endorfin, ale z nadzieją, która zostaje ze mną na dłużej i da się wykorzystać w codziennym życiu.
P.S. Fabuła filmu „Czerwone i złote” przypomina trochę autentyczną historię Martina Guerre, jednak trudno powiedzieć, czy Grochowiak się nią inspirował – podobnych sytuacji mogło być więcej…
O tym co podobało wam się w tym filmie, a co nie podobało i czy poprawił wam samopoczucie porozmawiajmy na NASZYM FORUM.
zdjęcie ilustracyjne: https://www.alekinoplus.pl/ms_galeria/galeria/2833_1.jpg