Na „Yesterday„, bo o tym filmie będzie mowa, ostrzyłem sobie zęby odkąd tylko o nim usłyszałem. Jak wyglądałby świat popkultury, gdyby nigdy nie istnieli Beatlesi? Absurdalny, ale ekscytujący pomysł, prawda? Wypatrzyłem przedpremierowy seans w warszawskim kinie Wisła, namówiłem Milady, Anię i Pawła i… musiałem przełknąć duże rozczarowanie.
Niestety „Yesterday” jest łzawą komedią romantyczną w typowo brytyjskim stylu, choć daleko jej do takich klasyków gatunku jak „Cztery wesela i pogrzeb” czy „To właśnie miłość”. Fajny koncept z kilkusekundowym blackoutem i w efekcie zapomnieniem przez świat słynnej czwórki z Liverpoolu i kilku innych jeszcze ikon popkultury, to stanowczo za mało żeby zatrzymać uwagę widza przez dwie godziny kinowego seansu. Dobry film bez przyzwoitego scenariusza to raczej rzadkość, a tutaj klatka w klatkę schemat, sztampa, banał. Mamy tłumioną w sobie od lat miłość pary głównych bohaterów, która ujawnia się w pełnej krasie w obliczu nagłej, oszałamiającej kariery jaka otwiera się przez Jackiem Malikiem. Okazuje się wtedy, że światy nowej gwiazdy pop i jego wybranki zupełnie do siebie nie pasują, a wybranka oczekuje, że w imię miłości, wszystko zostanie po staremu. Cała historia uwalana jest w sosie infantylnych prawd, że najważniejsza jest miłość, która jeśli jest prawdziwa, przezwycięży wszystko. Jest też kulminacyjna scena z publicznym wyznaniem miłości, która w założeniu twórców filmu, ma zapewne spowodować szloch wzruszenia na widowni. Naprawdę, za dużo tego. Ilekroć w kadrze pojawia się główna bohaterka, cielęcym wzrokiem wpatrzona w głównego bohatera, dopadała mnie myśl: „o dżizaaas, znowu…”. Podsumowując, nuuuuda.
Wahałam się czy iść na ten film. Nie miałam jakiegoś mega parcia, ale zastanawiałam się . No i raczej nie pójdę. Zobaczę go sobie kiedyś.
Byłam pozytywnie nastawiona do tego filmu, ponieważ jestem fanką „Across the Univese”, w którym pokazano, jak różnorodnie można wykorzystać piosenki Beatlesow, nadając im często nowe znaczenie. Niestety to kolejna nieprzychylna opinia, na jaką trafiam… Wiele zarzutów się powtarza, ale naprawdę zniechęciła mnie informacja, że film, który powinien ukazywać fenomen Beatlesów, tak naprawdę go neguje. Po pierwsze, pokazując świat, w którym tego zespołu nie było… i nic to nie zmieniło, ani dla społeczeństwa (ok, to może przesada ;-), ani też dla historii muzyki. Po drugie, okazuje się, że Beatlesi jako osobowości się nie liczyli – z ich piosenkami byle śpiewaczyna może zrobić światową karierę… Cóż, obejrzę kiedyś w domu.
Trafne spostrzeżenia. Nie istnienie Beatlesów rzeczywiście nic w popkulturze nie zmieniło. Pytanie tylko czy powinno? W końcu to tylko popkultura. Drugi zarzut zdaje się mieć solidniejsze podstawy. Według scenariusza piosenki Beatlesów to samograj, niezależnie od tego kto je wykonuje i tu już trudno nie mieć zastrzeżeń. Mam wrażenie, że w życiu często bywa odwrotnie. Hitem staje się coś dlatego, że firmuje to uznana gwiazda, gdyby to samo zaoferował Mr. Nobady nikt by nawet uwagi nie zwrócił. Tak dzieje się zresztą w dziedzinie sztuki w ogóle (w literaturze zwłaszcza), nie tylko w muzyce.
A wracając jeszcze na chwilę do „Yesterday”. Najbardziej podobały mi się epizody z Edem Sheeranem, zwłaszcza ten, w którym Ed zgłasza sugestię, że tytuł „Hey Jude” trzeba zamienić na „Hey dude”, to lepiej się sprzeda:)