Za filmami muzycznymi nie przepadam. To znaczy nie aż tak jak nie przepadam za musicalami. Trudno, moim zdaniem, o głupszą konwencję filmową niż ta, w której normalnie toczy się akcje, a po chwili, ni z gruchy ni z pietruchy wszyscy zaczynają tańczyć i śpiewać. Ale to nie o tym jest ten wpis. W filmie muzycznym, na szczęście, nie ma takich bzdetów. Jest dużo muzyki, ponieważ fabuła na ogół kręci się wokół biografii jakiegoś muzyka czy zespołu istniejącego bądź wymyślonego. I tutaj kluczem, który daje szanse (ale nie gwarancję), że film mi się spodoba jest eksploatowany gatunek muzyczny. Filmy muzyczne, opowiadające historię artysty, którego twórczość nie jest moją bajką, mają znacznie mniejsze szanse na pozytywny odbiór.
„Narodziny gwiazdy” już na starcie miały więc pod górkę, bo Lady Gaga, nic a nic mnie nie obchodzi, nie potrafię skojarzyć żadnego utworu z tą artystką i na dobra sprawę dopiero oglądając ten film zorientowałem się jak ona wygląda. Umówmy się, że melodramat to też nie jest to co Kustosze lubią najbardziej. Ale były i pewne szanse, ponieważ noszę w sobie mgliste, pozytywne raczej, wspomnienie poprzedniej wersji tego z filmu, z roku 1976 z Barbarą Streisand w roli głównej. Poza tym film zebrał bardzo pozytywne recenzje, więc zakładałem, że musi chyba coś w nim być.
Niestety. Nudniejszego filmu dawno nie oglądałem. Milady proponowała nawet porzucenie seansu w połowie, ale postanowiłem dzielnie dotrwać do końca. Fabuła, nie dość że cholernie miałka to wlecze się jak flaki z olejem przez cały film. Cholernie długie dwie godziny i piętnaście minut. I nawet momenty, które w zamierzeniu twórców, miały zapewne wycisnąć łzę smutku lub wzruszenia, zostały wyprane z emocji. Głębi psychologicznej postaci nie udało się osiągnąć. Tandetne, papierowe romansidło z piosenkami słabymi (w wykonaniu LG) i średnimi (w wykonaniu partnerującego jej Bradleya Coopera). Cooper gra tutaj, podstarzałą gwiazdę rocka, outsidera zmagającego się z używkami i z samym sobą i jest to zdecydowanie najmocniejszy atut tego słabego filmu.
Ja czekam, aż ktoś nakręci film o realizacji drugiej wersji "Narodzin gwiazdy" - z historycznych informacji wynika, że byłaby to fascynująca historia.
...z historycznych informacji wynika, że byłaby to fascynująca historia.
Mianowicie?
W sieci jest więcej, ale wklejam to, co napisał Kydryński w swojej książce o kinie muzycznym:
A ja "Narodziny gwiazdy" widziałam dwukrotnie. Lady Gaga to też nie moje klimaty, ale w tym filmie podobała mi się. Uważam, że została dobrze dobrana do roli którą zagrała i zrobiła to dobrze. Cooper zresztą również, a nawet lepiej, poza tym oglądałam go z przyjemnością 😉. Duet Gaga- Cooper przekonał mnie.
A ja mam ogromny problem z oceną tego filmu.
Ścieżkę dźwiękową uwielbiam i mogę słuchać na okrągło. Płytę z muzyką z filmu kupiłam jeszcze przed obejrzeniem go.
Lady Gaga i Bradley Cooper zagrali moim zdaniem wspaniale, bardzo przekonująco i świetnie pasowali do swoich ról. Nie potrafilabym powiedzieć, które z nich podobało mi się bardziej.
Ale ... Film jest niestety słaby i mocno przewidywalny. Wychodziłam z kina wkurzona tym, jak można łatwo schrzanić coś, czego rezultat mógł być tak piękny.
Ścieżkę dźwiękową uwielbiam i mogę słuchać na okrągło.
To jak tak zdecydowanie nie mam:) Gdyby muzycznie mi się podobało, pewnie byłby w stanie wiele filmowi wybaczyć. A tak... nuuuuda (ziew);)
W sieci jest więcej, ale wklejam to, co napisał Kydryński w swojej książce o kinie muzycznym:
Hmm... myślałem, że chodzi o realizację wersji z Barbarą Streisand. Tej z Garland nie widziałem.
Ja widziałam krótszą wersję dawno temu i miałam mieszane uczucia, bo pewien rodzaj ekspresji, popularny w tamtych czasach, mocno się zestarzał i w dramatach mocno rzuca się to w oczy. Potem trafiłam na różne informacje o tej produkcji, które okazały się bardzo ciekawe. Tym bardziej, że film niejako odbił się w życiu, przede wszystkim dlatego, że Garland na tym etapie była kimś w rodzaju Normana, a Mason jak na hollywoodzką gwiazdę był bardzo grzeczny. Sądzę, że film o kulisach realizacji "Narodzin gwiazdy" mógłby pokazać to, o co w "Narodzinach..." chodziło - mechanizmy Fabryki Snów, cenę sukcesu, ciemne strony kariery, ulotność sławy...
Sądzę, że film o kulisach realizacji "Narodzin gwiazdy" mógłby pokazać to, o co w "Narodzinach..." chodziło - mechanizmy Fabryki Snów, cenę sukcesu, ciemne strony kariery, ulotność sławy...
Takie zaglądanie za kulisy rzeczywiście bywa ciekawe. Tak a propos. Netflix właśnie wyprodukował serial "Hollywood" opowiadający o początkach fabryki snów. Rzecz podobno mocno kontrowersyjna. Jak to dzisiaj jest w modzie, w bardzo swobodny sposób miesza się tam prawdziwe biografie i fakty z fikcją.