zupełnie nie kojarzę. Wakacje, podwórko, wtedy nikt się nie zastanawia czy 22 lipca, czy niedziela, dzień jak każdy.
Dzieci pewnie tak traktują teraz 15 sierpnia.
Dzieci pewnie tak traktują teraz 15 sierpnia.
Podejrzewam, że jest trochę inaczej. Po pierwsze nie ma podwórka. Po drugie nie ma kolonii zakładowych za niewielkie pieniądze, które powodowały, że każdy kogo rodzice pracowali "na państwowym" w praktyce mógł wyjechać.
Teraz ten 15 sierpnia jest jednym dniem z urlopu rodziców, dzięki któremu można mieć długi weekend.
Twtter is a day by day war
22 lipca kojarzył mi się tylko z nudą w telewizji. Wolne było i tak.
Dozorca i ORMO-wiec? Jaka piękne połączenie
przecież większość dozorców albo była ORMOwcami albo TW. Taka robota.
U nas ta fucha nazywała się instytucją blokowego/blokowej. W naszym przypadku pełniła ją niepełnosprawna kobieta lat 70-75. ORMO-wcem nie była na pewno, TW też raczej nie. Ale to nie Warszawa.
Świat Młodych
nr 54 – wtorek 6 maja 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Za kilka dni kolejna wola sobota. Akurat ta jest trochę inna od poprzednich, świąteczna, ale te które były dotychczas pozostawiły we mnie takiej bardziej… różne wspomnienia.
W ogóle to myślę, że cała ta rzecz urządzona jest trochę niesprawiedliwie. No bo tak – rodzice mają wolne, a my zasuwamy do procy. W końcu szkoła, to nasza praca, nie?! Na początku, to miało być tak, że w te wolne soboty lekcje będą nieco inne – same śpiewy, wuefy, rysunki… Żeby, jak kto nie przyjdzie, nic nie stracił. Ale też nie bardzo było wiadomo, którzy to moją być ci ktosie, co mogą nie przychodzić. Wolno wszystkim? Chyba wolno. Więc skąd to przekonanie, że będą tacy, co przyjdą. Przecież nowel ci, których rodzice w wolne soboty pracują mogą sobie sami ułożyć program bardziej interesujący od „nieobowiązkowego” śpiewu i wuefu. Nie lubię lipy, a z góry było wiadomo, że wygląda to lipnie.
I faktycznie. W naszej klasie na przykład zostały w te wolne soboty zorganizowane dodatkowe lekcje powtórkowe z najważniejszych przedmiotów. Pomysł nawet niegłupi, bo takie coś jest potrzebne, a jak wiadomo normalnie w czasu zazwyczaj brakuje. Tylko jedno pytanie: co mają zrobić ci, których turystycznie nastawieni rodzice naprawdę zaplanowali sobie wyciągnięcie potomka na dwudniową eskapadę? Bo jeśli chodzi o stratę, to tok obiektywnie patrząc, jest ona większa niż gdyby udać się na wagary jakiegokolwiek innego dnia. Na szczęście mało kto z nas jest taki drobiazgowy – „kujony” zgrzytają zębami, ale chodzą a reszto jak kiedy — raz chodzi, raz wolną sobotę robi sobie naprawdę wolną. A tak naprawdę, to głównie robi się bałagan.
Ja to bym chciała, żeby wolna sobota była wolna dla wszystkich. Bałagan to zrobiłby się jeszcze większy niż teraz. Hanka mówi — ona chce zostać nauczycielką — że wtedy, to i w piątki już połowa uczniów, by nie przychodziła, a w poniedziałki jeszcze by jej nie było. Tej połowy. Zostałby więc wtorek, środa, czwartek… Trzy dni!
Brzmi to interesująco, a byłoby zupełnie fascynujące, gdyby nie lekka wewnętrzna wątpliwość, że wtedy każdego z tych dni mielibyśmy podwójną ilość lekcji. Za tamte trzy. Ostatecznie przez osiem lat wryło mi się w komórki mózgowe, że program musi być zrealizowany, każdy nauczyciel to powtarza po wiele razy. O rety! 12 lekcji, to byłoby od ósmej rano do siódmej wieczorem! Koszmar! To już chyba lepsze są te teraźniejsze niesprawiedliwe soboty! Jak mogłam narzekać?!
MAGDA
__________
Wydaje mi się, że gdy chodziłem do szkoły, wolne soboty (jedna w miesiącu?) były już normalnie wolne, także od szkolnego obowiązku.
No i wbrew obawom Magdy wprowadzenie pięciodniowego tygodnia nauki jednak nie doprowadziło do upadku szkolnictwa.
Wydaje mi się, że gdy chodziłem do szkoły, wolne soboty (jedna w miesiącu?) były już normalnie wolne, także od szkolnego obowiązku.
No i wbrew obawom Magdy wprowadzenie pięciodniowego tygodnia nauki jednak nie doprowadziło do upadku szkolnictwa.
Mi się po głowie kołacze, że rzeczywiście były wolne soboty z lekcjami ale nie dałbym ręki sobie za odciąć.
A analizy ekonomiczno-organizacyjne jako żywo przypominają to co od pewnego czasu się teraz dzieje w kontekście pracy zdalnej.
Twtter is a day by day war
Felieton jest z maja 1975, wtedy nie chodziłem jeszcze do szkoły. To o tyle ciekawe, że wydawało mi się, że na początku mojej podstawówki (a więc trochę później) chodziło się do szkoły we wszystkie soboty, choć było wtedy mniej lekcji. Wolne soboty kojarzą mi się dopiero z latami 80. Ale pewnie coś źle pamiętam.
Z dzisiejszej perspektywy sześciodniowy tydzień pracy wydaje mi się czymś absolutnie nie do przyjęcia. Weekend to podstawa i warunek żeby życie w ogóle miało sens.
Ja nie załapałam się w ogóle na pracujące soboty, od dziecka byłam przekonana, że zawsze są wolne, przynajmniej w szkole. Prawdę poznałam dzięki książkom, bo w starszej literaturze dla dzieci i młodzieży sobotnie zajęcia się pojawiały. Jednak to zmieniało się stopniowo i miało różne oblicza. Przykładowo w "Kwiecie kalafiora" Musierowicz mamy etap, o którym pisze Kustosz, czyli mniej zajęć:
Była to wolna sobota...
Przykry ten fakt Gabrysia uświadomiła sobie wkrótce po przebudzeniu. (...) Wolna sobota - a więc dwa dni postu, ponieważ zapomniało się wczoraj o zrobieniu wystarczających zakupów. Sprawa była beznadziejna. Sklepy zamykano o jedenastej, żeby i sprzedawczynie miały wolną sobotę, więc kto nie nabył chleba, mleka, warzyw i mięsa do godziny jedenastej, miał już tylko jedną szansę: pójść w niedzielę do jedynego w mieście dyżurnego Samu i stać tam przez około półtorej godziny bez specjalnej nadziei, że coś kupi.
Gabrysia zastanowiła się, czy aby nie zdąży wyskoczyć po zakupy przed pójściem do szkoły, ale zaraz pożałowała czasu. Na dziś zapowiedziano klasówkę z fizyki.
To początek roku 1978, klasa Gaby ma tylko trzy lekcje, ale normalne, bez taryfy ulgowej - na pierwszej zapowiedziana klasówka z fizyki, która zresztą się nie odbyła z powodu wizytacji z kuratorium. Czyli to "dobrowolne chodzenie" z felietonu Magdy raczej nie wchodziło w grę.
Czyli to "dobrowolne chodzenie" z felietonu Magdy raczej nie wchodziło w grę.
To dobrowolne chodzenie to w ogóle jakaś bzdura. W moich czasach tak na pewno nie było. Co zresztą w PRLu było dobrowolne z definicji? Nawet uczestnictwo w czynie społecznych i pochodzie pierwszomajowym było obowiązkowe a nie dobrowolne, choć oczywiście często się to olewało. Z konsekwencjami lub bez, w zależności od tego kto to egzekwował i czasu kiedy się to działo.
Moĵ plan lekcji z roku szkolnego 80/81
Sobota wcale nie na pół gwizdka.
Świat Młodych
nr 57 – wtorek 13 maja 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Spotkałam dzisiaj na ulicy Romka, który chodził z nami do ubiegłego roku, a później wyprowadził się. Ponieważ ani on się nie spieszył, ani ja, więc pogadaliśmy sobie co nieco. Opowiedział mi m. in. dramatyczno-komiczną historię której mimo woli stał się niedawno osią.
W ogóle, to wszystko razem brzmi tak nieprawdopodobnie, że gdyby nie fakt, iż opowie dział mi o tym Romek, człowiek, którego cechą charakterystyczną jest patologiczny niemal brak fantazji, pewnie bym potraktowała to za wymysł. Romek ma hobby. Niegroźne, rozwiązuje krzyżówki i nagminnie wysyła rozwiązania do wszystkich gazet i czasopism, które je drukują. Czasami otrzymuje nawet jakieś nagrody. Dwa, trzy miesiące temu również miał szczęście i wylosował książkę. Czasopismo od tej nagrodzonej krzyżówki wydrukowało listę nagrodzonych — taką nie tylko z nazwisk, ale i z adresów. No więc był tam wydrukowany i adres domowy Romka. Od tego się zaczęło!
Na trzeci dzień listonosz przyniósł mu trzy listy, na czwarty — 15, na piąty — 47, a potem to już nie wiem, bo Romek nie liczył. I tak ledwie czasu mu starczało na czytanie, a z matematyką za- wsze był na bakier. Twierdzi, że lektura to była (i jest) zupełnie szalona. Wszystkie listy były od dziewcząt, najstarsza (z tych, co się tak dokładnie przedstawiały, bo były i anonimki) miała lat 18, najmłodsza — 11. Wszystkie… zakochały się w Romku i wszystkie proponowały mu korespondencyjną przyjaźń, wymianę zdjęć z dedykacjami i temu podobne głupstwa. Romek, gdy mi to opowiadał, był dumny jak paw. Ze swojego powodzenia!
Faktycznie, ilościowo to powodzenie ma teraz szalone, ale jakościowo?! Nie rozumiem, jak może się lak głupio cieszyć. Przecież te dziewczyny to chyba się wszystkie wygłupiają, a on wierzy, że można się w chłopaku zakochać na odległość, nie widząc go w życiu na oczy i wiedząc o nim tylko jedno — że prawidłowo rozwiązał krzyżówkę i że ma trochę szczęścia (nagród jest zawsze mało!). Co prawda, to i dziewczyny nie bardzo rozumiem. Na co liczyły? Chyba na nic, no, a jak się na nic nie liczy, to szkoda forsy na znaczek pocztowy. W każdym razie mnie by było żal. Na razie żal mi Romka. Biedaczyna! Spotkało go przypadkiem coś tak zupełnie nieoczekiwanego, że… zgłupiał kompletnie. A kiedyś nie był wcale taki głupi. Czyżby nadmiar pozornych sukcesów tak właśnie wpływał na człowieka?! Muszę się nad tym poważniej i głębiej zastanowić, zaczynam się obawiać i o swoje komórki mózgowe — przedwczoraj bowiem udało mi się zupełnie przypadkiem rozwiązać bardzo trudne zadanie z chemii.
Magda
Dwa, trzy miesiące temu również miał szczęście i wylosował książkę. Czasopismo od tej nagrodzonej krzyżówki wydrukowało listę nagrodzonych — taką nie tylko z nazwisk, ale i z adresów. No więc był tam wydrukowany i adres domowy Romka. Od tego się zaczęło!
Na trzeci dzień listonosz przyniósł mu trzy listy, na czwarty — 15, na piąty — 47, a potem to już nie wiem, bo Romek nie liczył. I tak ledwie czasu mu starczało na czytanie, a z matematyką za- wsze był na bakier. Twierdzi, że lektura to była (i jest) zupełnie szalona. Wszystkie listy były od dziewcząt, najstarsza (z tych, co się tak dokładnie przedstawiały, bo były i anonimki) miała lat 18, najmłodsza — 11. Wszystkie… zakochały się w Romku i wszystkie proponowały mu korespondencyjną przyjaźń, wymianę zdjęć z dedykacjami i temu podobne głupstwa.
Stare czasy gdy nikt nie słyszał o RODO:)))
W każdym razie mnie by było żal. Na razie żal mi Romka. Biedaczyna! Spotkało go przypadkiem coś tak zupełnie nieoczekiwanego, że… zgłupiał kompletnie. A kiedyś nie był wcale taki głupi. Czyżby nadmiar pozornych sukcesów tak właśnie wpływał na człowieka?!
A przez Magdę przemawia zwykła zazdrość:)
Pisanie listów było chyba popularne w tamtych czasach, również z osobami obcymi. Taka forma aktywności socjalnej.
Inna sprawa, że wtedy poczta działała. Kojarzę listy do mojego taty, w których znajomi umawiali się z nim w kawiarni na następny dzień.
Twtter is a day by day war
Pisanie listów było chyba popularne w tamtych czasach, również z osobami obcymi. Taka forma aktywności socjalnej.
Jak najbardziej. Niejasno pamiętam, że były też jakieś metody na łączenie chętnych do korespondencji. W "Fotoplastykonie" Siesickiej jedna z bohaterek, Agata, rozpoczyna wymianę listów z kuzynką koleżanki mieszkającą w Lublinie (Agata jest z Warszawy). I o ile na początku listy są bardzo powierzchowne i sztampowe, to po pewnym czasie Agata zaczyna zwierzać się z rzeczy, o których głupio jej mówić rodzinie czy "realnym" znajomym. Trochę jak z internetem 😉 .
Jeśli to był okres silnego propagowania korespondencji to nic dziwnego, że Romek dostał ileś tam listów. Część pewnie jako żart, a część jako element gry, bo teoretycznie był cenną "zdobyczą" korespondencyjną, którą można się pochwalić, a w praktyce nie wiązało się to z większym ryzykiem. Symptomatyczne, że chłopak dostawał tylko listy, co było bezpieczną opcją. Żadna dziewczyna nie próbowała go znaleźć, więc albo wszystkie były spoza Warszawy ("mam chłopaka w stolicy!"), albo nawet te z Warszawy wolały unikać kontaktu bezpośredniego (te anonimy?)
Ogólnie mam wrażenie, że w tym tekście rozjeżdża się to, co prawdziwa Magda by czuła z tym, co Magdzie każe czuć autorka. Tak samo było w wątku o Stasiu Tarkowskim, kiedy przemyślenia bohaterki pasowały bardziej do osoby dorosłej, krytycznie oceniającej młodzieżowe zjawisko.
Niejasno pamiętam, że były też jakieś metody na łączenie chętnych do korespondencji.
Owszem, ja pamiętam, że "chętni" musieli być wszyscy:) W podstawówce, jak już uczyliśmy się rosyjskiego, nauczycielka wyznaczyła każdemu kolegę/koleżankę do korespondencji, z ZSRR. Ale skończyło się na jednym albo dwóch listach, przynajmniej w moim przypadku.
Znajomości korespondencyjne można było nawiązywać dzięki prasie młodzieżowej. Pamiętam, że w "Na przełaj" (w jakieś 10 lat to było po wypadkach opisanych w tekście Magdy) po przesłaniu kilku kuponów (pięciu?) wyciętych z tygodnika, redakcja drukowała ogłoszenie chętnego do korespondowania, a później przesyłała mu pakiet listów od osób, którym to ogłoszenie wpadło w oko i miały chęć popisać z kimś, kto się tak zareklamował.
Świat Młodych
nr 60 – wtorek 20 maja 1975 r.
Pięć minut z Magdą
Całą aferę rozpętała Jagoda. Ni mniej ni więcej tylko postanowiła sprezentować swojej mamie na Dzień Matki… małego pieska. Nawet ma już kandydata na ten upominek, jednemu chłopakowi, który był z nami w ubiegłym roku na obozie harcerskim urodziły się szczeniaki. Śliczne, fakt! Nawet nie szkodzi, że odrobinę „niedorasowane”. Takie puszyste, okrąglutkie, łaciate. Sikają co trzy minuty i robią malutkie kałuże. Byłyśmy tam z Jagodą i wpadłyśmy w autentyczny zachwyt. Problem polega na tym, że mama Jagody to chyba w zachwyt nie wpadnie.
Jagoda morzy o psie od wieków. I nic. Nie chcą jej kupić. Teraz jest okazja, więc sobie wymyśliła, że dobrze wychowany człowiek nie wygrymasza nad prezentem, który od kogoś otrzymał. Demokratyczny savoir-vivre wymaga, żeby wydawać okrzyki zachwytu nad każdym upominkiem, nawet jeśli niezbyt jest on gustowny. Obawiam się jednak, że mama Jagody nie będzie na tyle „dobrze wychowana”. Bożena powiedziało, że ze strony Jagody byłby to po prostu podstęp i zwyczajna nieuczciwość. No, i od tego rozpoczęła się cała afera. Ja teraz aferą nazywam taką bardziej ożywioną dyskusję, podoba mi się to słowo.
Pies psem, w końcu Jagoda to sobie i tak po swojemu rozegra, i swoje za pomysł oberwie, ale cala sprawa jest szersza. Dzień Matki, to święto nie byle jakie, i okazało się, że większość z nas zastanawia się jakby je niebanalnie uczcić. Kwiaty? To za proste! Laurka? To dobre dla maluchów! Więc co? Pies?!
My tak na temat tego psa chichotałyśmy, ale jak doszło co do czego, to Hanka zwierzyła się, że ma już dawno zakupione dla swej mamy 3 motki puszystej włóczki. Dowcip polega na tym, że na drutach lubi robić Hanka, a nie jej mama. Bożena ma zamiar kupić swojej mamie jakąś przebojową płytę — tylko, że płyty zbiera Bożena, a nie jej mama. Ja chciałam podarować swojej mamie kolorowe flamastry. Wydawało mi się, że to pomysł super — teraz zaczynam mieć wątpliwości. Na razie jeszcze niewielkie, ale rosną mi z godziny na godzinę.
Tym bardziej, że jestem po tej naszej dyskusji. Czy prezent powinien się podobać ofiarodawcy czy otrzymującemu? Nie wiem, zdania były podzielone. Właściwie to jest bezsensowne, aby tylko ofiarodawcy, najważniejszy jest solenizant. Z drugiej strony nie jest najprzyjemniej dawać coś, co mnie samej się nie podoba. Najlepiej by było, gdyby oba warunki były spełnione. Ale jak to zrobić, aby mama Jagody zachwyciła się malutkim sikającym co trzy minuty pieskiem?
MAGDA
Tym razem mało pedagogiczny felieton. Pies to nie włóczka, ani płyta, ani flamastry, bo pies to nie zabawka, a tutaj bardzo przedmiotowo potraktowany. Dylemat, komu ma się podobać prezent, mocno wydumany.
Pół wieku temu ludzie mieli inny stosunek do zwierząt.