Apropos wcześniejszego tekstu. Kłopotu by nie było gdyby nowa koleżanka powiedziała: mam na imię Marysia, ale nie lubię tego imienia, mówcie mi Marlena. Ale tak czy inaczej nie sądzę, że byłby to powód do kpin gdyby opisana sytuacja zdarzyła się w moich szkolnych czasach.
Ja na przykład w sytuacjach około Jerzwałdzkich zawsze przedstawiam się jako Kustosz:)
garnitury, krawaty, aktówki...
W zawodówce mechanicznej? No to cholernie dużo się zmieniło od czasów Anki do czasów kiedy ja chodziłem do szkoły:)
Kończyłeś podstawówkę w latach 80. więc to już trochę inna epoka.
Kończyłeś podstawówkę w latach 80. więc to już trochę inna epoka.
W 76 już chodziłem kilka lat do szkoły i jakoś nie kojarzę żeby starsi koledzy z podwórka chodzili do szkoły w marynarkach i krawatach. Wprawdzie głównie to było technikum samochodowe na Wilczej a nie zawodówka, ale nadal.
Twtter is a day by day war
Dziwny tekst. Tzn. rozumiem zamysł - żeby z niedojrzałych powodów nie wchodzić w towarzystwo, do którego się nie pasuje - ale sposób przedstawienia nieprzyjemny. Po pierwsze, co już zauważył Kustosz, ta zawodówka, do której chodzą eleganci pod krawatem. Po drugie, Marzena, niedużo starsza od Anki (czyli pewnie 1 klasa ponadpodstawowej?), ale "w superpłaszczyku i z lekko beżową szminką na ustach", jakby miało to jakiś związek z jej szkołą. Wrażenie jakby Marzena poszła do "męskiej" zawodówki, żeby się, brzydko mówiąc, poszlajać, a w najlepszym wypadku złapać szybko męża. No i chyba najdziwniejsze zdanie: "Nie żeby mi imponować specjalnie, tego nie powiem, ale wstrętu do tego towarzystwa też specjalnie nie czułam." WTF??? Jak się nie zachwyca, to ma patrzeć z obrzydzeniem? I niby dlaczego? Przecież wszyscy koledzy Marzeny to z wyglądu "wyższe sfery", z zachowania też raczej dobrze, bo jakby pili i klęli to mama Anki za nic by jej nie puściła. Zresztą na prywatce także zachowują się poprawnie, lepiej, jeśli traktują Ankę jak dziecko, niż gdyby mieli ją podrywać. OnaA ma 13 lat, to jeszcze nie wiek, kiedy na uczniów zawodówki patrzy się z góry "bo tak". Dziewczyna jest w klasie przeważająco męskiej, część jej kolegów prawdopodobnie nie pójdzie do liceum. Dlaczego Anka miałaby czuć wstręt do kolegów Marzeny? Chyba wychodzą uprzedzenia samej autorki...
Nie będę bronił autorki. Zwłaszcza, że zaliczyła z opisem samej Marzeny bardzo duża wpadkę. Miesiąc wcześniej, pod koniec września, Ania pisała o niej: "Marzena jest moją koleżanką nie ze szkoły – chodzi do VIII klasy – ale z podwórka".
Nieważne.
Nie będzie mnie w sieci przez kilka dni, więc kolejny tekst "5 minut z Anką" wrzucę dopiero pod koniec tygodnia.

Świat Młodych
nr 132 – wtorek 2 listopada 1976 r.

(9/1976) 5 minut z Anką
Już od dobrych paru dni szykuję się do imienin Sylwii. Jak się ubiorę – to wiem, kłopot nastręcza mi prezent. Bo funduszami zbyt obfitymi nie dysponuję, pomysł żaden mi jakiś extra oryginalny do głowy nie przychodzi, a przecież nie wejdę do księgarni i nie kupię pierwszej lepszej książki. Chciałabym podarować Sylwii coś specjalnego...
Ulka się ze mnie z tego powodu podśmiewa i nawet podejrzewa z mej strony jakieś mściwe wobec Sylwii zamiary. Właściwie... kiedyś takie miałam, dawno.
Chyba w każdej klasie jest zwyczaj, że jak ktoś ma imieniny, to kupuje torbę cukierków i częstuje resztę. Oczywiście z tymi cukierkami to tak jest, że nie sposób mieć w torbie akurat tyle sztuk, ile jest koleżanek i kolegów w klasie, zazwyczaj ma się więcej. I najpierw każdy zostaje poczęstowany jednym – sprawiedliwym, a potem – zależnie od charakteru solenizanta – zostaje rozparcelowana ta reszta, najczęściej pomiędzy jego najbliższych przyjaciół.
Było to w III klasie i były akurat imieniny Sylwii, i Sylwia z torbą krówek robiła tę pierwszą, tę „sprawiedliwą” rundę po klasie. Mnie ominęła. Więc Ulka ją za rękaw, że się pomyliła. A Sylwia na to, że nie, tylko że ja mam imieniny w czasie wakacji i w związku z tym klasę omijają moje imieninowe cukierki, to nie widzi powodu, dlaczego np. ona miałaby mi dawać swoje. I poszła sobie dalej z tymi krówkami. A ja oczywiście w ryk.
W domu wystąpiłam z pretensjami do rodziny, że dali mi takie głupie imię, które stawia mnie w idiotycznej sytuacji wobec klasy. W każdym razie od tej pory bardzo się z Sylwią nie lubiłyśmy. Ja jej, bo na krówkę miałam ochotę, a ona mnie, bo wychowawczyni, która o sprawie się dowiedziała, kazała jej mnie przeprosić.
To złowrogie milczenie między nami trwało bardzo długo, prawie 4 lata. Obiecywałam sobie, że przy okazji się zemszczę. W tym momencie to ja miałam rację. Tylko... że okazji nie było i raczej nie będzie. W czasie ostatnich wakacji byłyśmy z Sylwią w jednej grupie kolonijnej – absolutnie przypadkowo, bo np. gdybym ja wiedziała, że ona tam będzie, to bym nie pojechała – i bardzo się polubiłyśmy. Lipiec był. Dostałam od niej na swoje imieniny malutkiego, kudłatego pieska, którego sama mi zrobiła z włóczki. Głupia sprawa! Jeden włóczkowy piesek i... Jakoś nie potrafiłam zachować się konsekwentnie. Co najgorsze, wcale mnie to nie martwi.
Anka

Świat Młodych
nr 135 – wtorek 9 listopada 1976 r.

(10/1976) 5 minut z Anką
Czy można zaadoptować siostrę lub brata? To nie ja zadałam to pytanie, tylko Ulka. Bo – jak powiedziała mi w sobotę – wychodzi już sama z siebie, ma po czubek nosa… bycia jedynaczką. Tego, że ma swój własny, do wyłącznej dyspozycji pokój, swój własny magnetofon, własny rower, ze jak dostaje tabliczkę czekolady, to ma ją sama dla siebie, że po nikim nie musi donaszać sukienek ani butów… Ulki problem bycia jedynaczką polega bowiem nie na samotności, ale na tej wyłącznej własności. W ogóle sytuacja sama w sobie nie byłaby najgorsza, gdyby nie to, że każda rzecz jest jej stokrotnie wypominana. Przez rodziców. A ponieważ… rodzice ogromnie ją kochają, to ciągle dostaje od nich jakieś prezenty i za każdym razem łącznie z prezentem jest i przemówienie: „Ty, Ula to masz dobrze, wszystko dla ciebie, nie musisz się z nikim dzielić!”
Bo jej rodzice musieli. Ojciec Ulki miał czworo rodzeństwa, a mama – troje. Widocznie tak im życie w licznej gromadzie braci i sióstr obrzydło, że postanowili swojemu dziecku tego oszczędzić. I są z tego dumni. I przy każdej nadarzającej się okazji chwalą się tym, przypominając Ulce, czego to im nie zawdzięcza.
W ogóle – głupia sprawa. Ulka wie, że staruszkowie chcą jak najlepiej i skądinąd to naprawdę docenia te wszystkie dobra, które w nią ładują. Tak w duchu, podejrzewam, nie byłaby wcale zachwycona, gdyby naprawdę musiała np. dzielić swój wychuchany pokoik z siostrą.
Z drugiej jednak strony takie wypominanie wszystkiego jest faktycznie mało strawne. Jest tak jak jest. I cześć! Przecież w swoim czasie nikt Ulki się o zdanie nie pytał czy chce mieć siostrę albo brata. To, że jest jedynaczką – żadna jej zasługa. Ale jej winy też w tym nie ma.
A chyba długo jeszcze będzie musiała. Pomysł z zaadoptowaniem brata albo siostry należy do gatunku żartobliwych, sama Ulka nie wzięła go ani przez moment poważnie. Ale żadnego bardziej na serio też nie ma. Ot – jest tak jak jest! Jednym się pewnie wyda, że cóż to w końcu za nieszczęście, inni – poczują dla Ulki trochę współczucia.
Tak jak i ja. Pomyślałam sobie w tym momencie, że na szczęście ja nie staram się być dla nikogo dobra na siłę. Chociaż… czasami mam ochotę zrobić komuś coś miłego i przyznam, że mnie samej sprawia to sporą przyjemność. A… temu komuś?! Hm, głupia sprawa…
Anka

Świat Młodych
nr 138 – wtorek 16 listopada 1976 r.

(11/1976) 5 minut z Anką
Zaczęło się normalnie. Dwóch chłopców z VIII „,b” zamiast do szkoły — wyrwało się do Warszawy na „Trzęsienie Ziemi”. W końcu nic takiego, bywa, że ludzie chodzą na wagary. Mocnych wrażeń było im jednak mało (a tak ten film reklamują, że we wrażenia obfity!), bo następnego dnia też do szkoły nie poszli. Pogoda akurat była wtedy niczego sobie, więc relaks w plenerze musiał być przyjemny. Wrażenia zaś – takie bardziej przyszłościowe, bo mogli przypuszczać, że w szkole im rzecz nie ujdzie na sucho. Nie wiem jak w innych szkołach, ale w naszej, to najbardziej nielubiane są takie seryjne wagary. Jeden dzień, to jeszcze może się zdarzyć, że nie zauważą, ale więcej… Trzeciego dnia doszli widać do wniosku, że jak już ryzykują kłopoty, to niech będzie przynajmniej wiadomo za co. W taki oto sposób minął im cały tydzień.
Nie wątpię, że sympatycznie go spędzili. Mniej sympatyczny był kolejny. Ale za to obfitował we wrażenia — wychowawczyni, dyrektor, rodzice… I my. Tak się bowiem złożyło, że tych dwóch należy do naszej drużyny. A ponieważ nasz dyrektor — słusznie zupełnie — uważa, że harcerstwo to potęga, pozostawił ostateczną decyzję, co z nimi zrobić i jaką im karę zaaplikować – nam. Czyli – radzie drużyny. Bo dyrektor uważa, że rada to potęga nad potęgami.
I też ma rację, bo nasza rada drużyny to zupełnie niegłupia instytucja. Jak trzeba jakąś pracę podzielić, poszczególne zastępy za wykonanie zadań ocenić, zdecydować kiedy biwak, a kiedy wycieczka – wszystko gra. Trochę się niekiedy między sobą kłócimy, ale potem nasze decyzje są przyjmowane ze zrozumieniem. Właściwie to możemy być z siebie – jako rada drużyny – dumni. Mogliśmy.
Tym razem czuliśmy się bowiem… z lekka głupawo. Bo tak: nasi koledzy, a tutaj mamy ich sądzić. Nie powiem, ja np. nie uważam, że należy ich za tę eskapadę pochwalić, ale właściwie, to nie zrobili nic złego, a jeśli zaszkodzili, to sami sobie. Oni z kolei patrzyli na nas w czasie tej rady jak na coś gorszego od ciała pedagogicznego nawet. Bali się pewnie, że wykorzystamy swoją władzę. A myśmy z kolei bali się, co z tą władzą zrobić. W końcu stanęło na tym, że… odmalują ławki.
Mądre to?! Nasz pan dyrektor wyglądał na zadowolonego z tej decyzji rady. Więc chyba dobrze. Ale ja… to bym wolała już więcej takich decyzji nie musieć podejmować. Jestem na tych dwóch zła, strasznie zła! Gdyby nie poszli na te wagary, nie byłoby tego wszystkiego! Gdybym mogła, to bym… Ale właściwie – co?!
Anka
----
Za Wikipedią:
Trzęsienie ziemi (ang. Earthquake) – amerykański film z 1974 roku w reżyserii Marka Robsona. W 1975 roku film był nominowany m.in. do Oskara w czterech kategoriach; ostatecznie otrzymał statuetkę w kategorii najlepszy dźwięk.
Scenariusz Mario Puzo i George Fox. W rolach głównych Ava Gardner i Charlton Heston.
W Polsce film wszedł na ekrany w 1976, a w sali katowickiego Spodka był wyświetlany z efektami dźwiękowymi „Sensurround”.
Wiecznie ten sam problem. Sporej grupie ludzi się wydaje, że zarządzanie ludźmi to benefity. Oni by też chcieli, umieli, bo to nic wielkiego. I później zonk, bo się okazuje, że oprócz wybierania miejsca na biwak trzeba czasami podjąć trudną decyzję.
Nie pchaj się na afisz jak nie potrafisz.
Twtter is a day by day war
Z tym, że Ania do tej roli sędziego w ogóle się nie pchała.
---
Odcinka 12 nie wrzucę, bo skan jest tak słaby, że nie dałem rady odczytać dwóch akapitów ze środka ani zakończenia, w którym ucięty jest początek zdań. Szkoda trochę, bo to był fajny odcinek, taki bardzo PRL-owski.
PÓŁ GODZINY Z ANKĄ
czyli
WIELKI KONKURS TURNIEJOWY
„NASZĄ RZECZĄ JEST OJCZYZNA”
Nie wiem jak u was, ale w naszej szkole turniej wiedzy, to w tej chwili najważniejsza ze wszystkich spraw. Było już bardzo uroczyste rozpoczęcie, pokompletowały się zespoły turniejowe, a teraz przystępujemy do realizacji zadań. Nasz zastęp powiększony o nie należących do harcerstwa Jacka i Wojtka miał wczoraj zbiórkę.
Zaczęło się od tego, że... Wojtek pochwalił się, że rada zakładowa nadała jego ojcu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Dumny był Wojtek jak paw i to nic dziwnego, bo odznaczenie nie byle jakie tata dostał! Ale Andrzej już taki ma charakter, że zawsze szuka dziury w całym. Zamiast więc pogratulować koledze, mówi, że Wojtek coś pokręcił, bo rada zakładowa nie nadaje odznaczeń państwowych, tylko rada narodowa. I spojrzał na Wojtka tak jakoś z politowaniem, że niby taki niedouczony. To wtedy na Andrzeja tak samo z politowaniem spojrzała Krysia – że obydwaj się mylą, bo nie rada zakładowa, ani nie rada narodowa, tylko Rada Państwa. W końcu... stanęło na niczym mimo dyskusji, która się dość długo ciągnęła.
Ja myślę, że chyba rację miał Andrzej, że rada narodowa. Bo rada zakładowa to chyba takich wysokich uprawnień nie ma, a rada Państwa za dużo ma na głowie innych spraw, żeby się każdym nadawanym w Polsce odznaczeniem państwowym zajmować.
Potem Marta zabawiała wszystkich opowiadaniem o swoim domu i o terrorze... babci. Bo w Marty domu rządzi wszystkim babcia – ona decyduje, gdzie będzie stała szafa, a gdzie stół, co będzie na obiad, jakiego koloru sweter ma założyć siostra Marty, a jakiego koloru krawat jej tata... Babci też rodzice Marty oddają wszystkie pieniądze i tylko ona rządzi domową kasą. Bez akceptacji babci nikt nie śmie ani grosza na cokolwiek wydać. Śmieszne, ale i denerwujące. Marta trochę na to narzekała.
Na to Jacek powiedział, ze nie ma z czego się śmiać, ani na co narzekać, bo gdyby każdy wydawał forsę na prawo i na lewo, to guzik by mieli, a tak mają i samochód, i telewizor kolorowy, i różne inne rzeczy. Babcia jest gospodarna i planuje wydatki z głową. W każdej rodzinie powinno tak być, bo rodzina to jakby małe państwo. np. w Polsce budżet państwa jest uchwalany corocznie przez Radę Ministrów i nikt sobie nie wyobraża wręcz, że mogłoby być inaczej, bo wtedy zrobiłby się kompletny bałagan. Więc co tu się śmiać z babci?! Babcia Marty to taka rodzinna rada ministrów. Jednoosobowa, prawda, ale i rodzina jest przecież dużo mniejsza niż całe państwo.
Trudno było z Jackiem dyskutować – argument wysunął poważny i porównanie też takie „z grubej rury”. Zastanawiam się tylko, czy w porównaniu z lekka nie przesolił. Bo chyba budżet państwa to u nas uchwala nie Rada Ministrów, ale Sejm. Albo Rada Państwa?! Właściwie to nie jestem tego pewna.
---
Dalej były jeszcze dwie opowieści - o sprawie w sądzie (kto może zmienić wyrok?) i o wyjeździe za granicę (co zrobić, gdy nas za granicą okradną?), oraz długi kawałek zamykający.

Świat Młodych
nr 144 – wtorek 30 listopada 1976 r.

(13/1976) 5 minut z Anką
Myślałam, że Ulka to moja prawdziwa przyjaciółka, a ona… taka sknera! W ogóle – nie do pomyślenia!
Dostaję od rodziców nędzne kieszonkowe – pięć dych tygodniowo, które mają zupełnie niespotykany dar… parowania. Po prostu – były i nie ma. Sama nie wiem, gdzie mi się ta forsa rozchodzi, w każdym razie koło wtorku, a najpóźniej koło środy to w kieszeni pobrzękują mi jedynie jakieś nieliczne dwudziestogroszówki. Tygodniówkę dostaję w sobotę po południu.
Tata mówi, żebym nie narzekała, bo to bardzo dużo pieniędzy. Wyliczył mi nawet, że rocznie wypada tego 2,5 tys. Hm, jak żyję nie miałam w reku tyle! Gdybym miała, to mogłabym sobie kupić włoskie kozaczki w komisie, ale… senne marzenie! Nawet nie śmiem proponować, żeby tata wypłacił mi kieszonkowe pierwszego stycznia za rok z góry. Ani on się nie zgodzi, ani… ja bym tak naprawdę tego nie chciała. Wtedy to bym dopiero wpadła w tarapaty finansowe!
Bo i tak ciągle w nich jestem! Dotychczas ratowała mnie z nich Ulka. Gdy chciałam sobie np. kupić płytę za 80 zł – ja zbieram płyty – to pożyczałam na to od Ulki, a potem co tydzień oddawałam jej po dwadzieścia. Regularnie i systematycznie, w sobotę wieczorem. Naprawdę nie mogła na mnie narzekać; ani razu nie zdarzyło się, żebym jej nawaliła! Więc tym bardziej jestem oburzona teraz. Wrrr… warczałabym na nią, gdybym potrafiła warczeć!
Wczoraj Marta przyszła do szkoły w nowej czapce. Śliczna, puchata, no – cudo! Dwie stówy. Konferencja z mamą nie na wiele się przydała. Mam kilka znośnych czapek, a poza tym mogę sobie coś sama na drutach zrobić, resztek włóczek w domu bezliku. Na ten ostatni pomysł sama bym wpadła, gdybym taką włóczkę miała, ale nie mam i dostać też takiej nie można. Pozostało jedyne wyjście – sama sobie kupię.
No więc poszłam do Ulki. Ona ma na książeczce ponad tysiąc złotych, więc dwie stówy nie problem. Jak szłam, to czułam się już właścicielką puchatej czapki. A ta Ulka…! powiedziała, że – nie. Że tym razem dosyć, że koniec, że ona nie bank. Że ona odkłada, oszczędza, a ja – na gotowe. I kropka!
Jak głaz była. Prosiłam ją, poniżyłam się do błagania nawet, guzik! Kto by pomyślał, że taka z niej sknera, przecież jej oddam! Sama nie ruszy i innemu też nie da! I to ma być przyjaciółka!
Nie będę miała czapki. Chyba, że… sama zacznę na nią zbierać. Hm, kto wie…
Anka
------
Próbowałem sobie przypomnieć, jak u mnie było z kieszonkowym, ale nie pamiętam ani kiedy zacząłem dostawać, ani ile.
"Świat Młodych" zacząłem kupować jakoś tak z początkiem 1978 roku, więc chyba już wtedy musiałem mieć stały dopływ gotówki a 1,50 zł x 3 to nie był duży wydatek tygodniowo dla dziesięciolatka mieszkającego na wsi, więc pozbawionego dostępu do kasożernych atrakcji. Wydaje mi się, że 50 złotych tygodniówki to było sporo. Pierwsze książki, jakie sam sobie kupiłem - "Wyprawa Tapatików" (KAW 1977) i "Ryży Placek i portowa kompania"(KAW 1979) kosztowały odpowiednio 40 i 25 zł (Tapatiki są prawie dwa razy grubsze od Placka).
Z tym, że Ania do tej roli sędziego w ogóle się nie pchała.
no niestety zarządzanie ludźmi to nie tylko wydawanie poleceń, ale również rozsądzanie sporów i wyciąganie konsekwencji. Rozumiem, że Ania by chciała być taką zastępową, która decyduje, dostaje sprawności za zastęp, dostaje pochwały "w imieniu zastępu", ale jak przychodzą obowiązki mniej przyjemne, to "w ogóle się nie pchałam".
Fajnie, tylko to tak nie działa w realnym życiu.
Twtter is a day by day war
100% zgoda. Ludzie w ogóle nie chcą brać za nic odpowiedzialności, a z niepopularne decyzje to już w ogóle.
O ile mogę zgodzić się z uwagami o odpowiedzialności, to moim zdaniem głównym problemem w tej sytuacji był dyrektor. Wagarowicze złamali szkolne zasady i to szkoła powinna ich ukarać. Drużyna owszem, powinna coś dołożyć za "postawę nielicującą z...", ale przerzucanie na kolegów winowajców całego odium za karę to błąd pedagogiczny i etyczny.

Świat Młodych
nr 147 – wtorek 7 grudnia 1976 r.

(14/1976) 5 minut z Anką
Zdaje mi się, że postąpiłam wczoraj wieczorem skończenie po chamsku. I… wcale nie mam z tego powodu ani wyrzutów sumienia, ani nie żałuję. Gdyby sytuacja powtórzyła się… E, chyba się nie powtórzy. Artur na dobre się pewnie obraził.
Bo było tak. Rozmawiałam z Ulką na przerwie i spytałam jej się, czy nie mogłaby zdobyć takiej jednej książki, którą bym chciała przeczytać. Ulka na to, że raczej chyba nie. To tyle przed południem, akt pierwszy skończony. Akt drugi rozegrał się wieczorem. Przytuptał Artur i pyta się, o jaką to książkę chodziło, bo on nie dosłyszał tej naszej rozmowy, ale chętnie by książki. poszukał. Miło z jego strony, prawda? A ja zamiast na życzliwe pytanie kolegi odpowiedzieć… zatrzasnęłam mu przed nosem drzwi. Nie trawię już ani jego, ani tej jego uczynności!
To mógłby być zupełnie fajny chłopak ten Artur, gdyby nie ta jego paskudna wada! Wada, o której kiedyś myśleliśmy, że — jest zaletą. Bo Artur jest wręcz chory na punkcie wyświadczania wszystkim dookoła przeróżnych uprzejmości. Jak kogoś to spotkało z jego strony po raz pierwszy — zachwycał się, po raz drugi, trzeci i czwarty — też, po raz dziesiąty — czuł się skrępowany, a po raz setny… Można wyjść z siebie!
Nie można przy Arturze powiedzieć, że szukasz szydełka nr 5 lub chcesz mieć na sobotę płytę „Abby”. Na głowie stanie, spod ziemi wygrzebie, a przyniesie! Nie można nawet wspomnieć, że np. nie rozumiesz jakiegoś tematu z fizyki. Artur zjawi się u ciebie tego samego dnia po południu i czy chcesz, czy nie chcesz, zacznie ci ten temat tłumaczyć. Nie można powiedzieć, że chce ci się pić, bo za półtorej minuty Artur ci szklankę wody poda. Ufff…!
Narzeka się teraz dużo na tzw. znieczulicę, na brak życzliwości do ludzi. To są bardzo nieciekawe ii mało sympatyczne zjawiska, ale nie wiem, co jest gorsze – zupełny brak życzliwości, czy jej nadmiar? Artur ją posiada w ilości wystarczającej na sprawiedliwe i hojne obdzielenie nią wszystkich obywateli średniej wielkości miasteczka. Byłoby to pewnie bardzo miłe miasteczko.
Jak na razie jest jeden Artur. Artur, którego kiedyś wszyscy lubili, a teraz uciekają przed nim, gdzie pieprz rośnie. Cała klasa, bez wyjątku.
Pewnie jestem niesprawiedliwa, bo Artur ma w stosunku do nas dobre chęci. Mnie chciał wczoraj pomóc…
Trudno, nie mogę jakoś wykrzesać z siebie wdzięczności, chociaż… Czyżbym mu zazdrościła, że jest taki jaki jest?!…
Anka
-----
Magda była zdecydowanie sympatyczniejsza.
Magda była zdecydowanie sympatyczniejsza.
A raczej mądrzejsza. Przypadek powyżej, to problem z dzieckiem, które szuka potwierdzenia siebie, chce żeby wszyscy je lubili. Gdyby to miał być tekst pokazujący ścieżkę do uporania się z problemem, to by nie zaczynał i kończył od "zamknięcia drzwi". Tutaj tylko jest pokazanie problemu, bez diagnozy i dalszych kroków. IMO młodzi ludzie czytający ten tekst, stwierdzali "oooo, to tak jak ten IMIĘ" i tyle. Pośmiali się, może jeszcze pognębili trochę "pomocnego", krzycząc za nim "w Świecie Młodych o tobie pisali".
Twtter is a day by day war
Przyjęta konwencja i szczupłość miejsca raczej nie pozwalają zająć się aż tak dogłębnie problemem.
Przyjęta konwencja i szczupłość miejsca raczej nie pozwalają zająć się aż tak dogłębnie problemem.
To nie problem z konwencją tylko problem z pomysłem autorki. Proaktywna Anka jako zastępowa powinna się zastanowić, czy nie ukierunkować zapędów pomocowych kolegi w harcerstwie. Ale w sumie czego oczekiwać od kogoś kto nie ma predyspozycji nie tylko do bycia zastępową, ale nawet harcerką.
Twtter is a day by day war
Nie zapominaj, że to zwykła czternastolatka. Nie każda dziewczynka musi być Pippi Langstrumpf czy Gretą Thunberg.
Nie zapominaj, że to zwykła czternastolatka. Nie każda dziewczynka musi być Pippi Langstrumpf czy Gretą Thunberg.
Nie każda musi być również zastępową. Doskonały przykład kogoś, kto nie powinien być.
Twtter is a day by day war


