Nic tak nie poprawia samopoczucia jak pobudka w środku nocy, jesień a za oknem lekki deszcz. O godzinie 3:23 wszystko wydaje się lepsze i bardziej rześkie, dlatego od razu skroił mi się plan na odpowiednią wycieczkę, zamiast gnicia pod pierzyną. Przed wyjazdem należało jednakże wypić kawę, upiąć koafiurę, zeżreć śniadanie, lub właściwie późną kolację, a potem rzucić wszystko inne i dopiero w drogę.
Plan okazał się planem "mniej więcej", bo zapomniałam naładować telefon, a mapa w głowie przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Ale miało być optymistycznie, więc bez cienia żalu do siebie ruszyłam z piskiem opon, z psem i bez kanapek na drogę. Było jeszcze na tyle ciemno, że wyobraźnia podpowiadała mi, że mknę na koniec świata i, że na zawsze.
Ale już za Żukowem musiałam przestać się wygłupiać i ruszyć trybikami intelektu, aby prawidłowo skręcić na Kościerzynę, a nie przypadkiem na Kartuzy.
Pierwszy punkt wycieczki to Trątkownica czyli "Kamienne Wesele" jak głosi legenda:
jest to zaklęty w kamienie orszak weselny, wracający z kościoła. Zła kucharka, która nie zdążyła przygotować na czas wspaniałej uczty, w obawie przed utratą dobrej reputacji, rzuciła na nich przekleństwo, oby skamienieli.
W Trątkownicy znajduje się pięć dużych kurhanów otoczonych wieńcami kamiennymi i ponad 60 grobów płaskich, które są rozrzucone na dużej przestrzeni wiejsko-leśnej.
Jeszcze parę lat temu kurhany były zarośnięte, kamienie leżały odłogiem i mało kto nazywał to miejsce cmentarzyskiem czy kamiennymi kręgami. Wszak na Pomorzu kamieni w lasach jest całe mnóstwo a pagórków i kopczyków też nie mało. Badania tego terenu ciągle trwają i nadal są owiane tajemnicą, ale zbudowano już dróżki, drogowskazy i postawiono tablicę informacyjną.
Ciekawostką tego miejsca jest fakt, że przed Gotami, prawie 500 lat wcześniej, zajmowała ten teren kultura wschodniopomorska, a dopiero na ich siedlisku i cmentarzysku osiedlili się Goci.
Nie miałam śmiałości dokonać energetyzacji swojego wewnętrznego ja, bałam się, że zbyt duża dawka takiego zasilania, może doprowadzić mnie do jakiegoś szaleństwa, czy coś w tym stylu, a zamierzałam jeszcze trochę pozwiedzać na spokojnie.
Aza zapytana o odczucia wypluła tylko piłkę a wraz z nią zeżartą wcześniej koniczynę z okolic kurhanów.
Niedaleko Trątkownicy znajduje się zagroda łosi, ale obawiając się, że Aza potraktuje biedne zwierzątka jak owce i będzie chciała je zaganiać jak przystało na owcę...tzn na owcarka 🙂 , dałam sobie spokój i ruszyłam dalej.
Następna wioska to Smokowo i jej ciekawsze część czyli Uniradze, gdzie znajduje się około 2tys kurhanów. Ale o tym za chwilę.
Po chwili zadumy nad przemijaniem i ze świadomością nieuniknionego końca, popatrzyłam ze wzruszeniem na piękno otaczającej mnie przestrzeni. Rozmarzyłam się artystycznie nad kolorami lasu, nad zapachem powietrza i nad wszystkimi dźwiękami życia jesiennej przyrody.
Pochyliłam się nad miękkim mchem, który otulał pobliskie drzewo, jakby je chroniąc przed światem i zadumałam nad śmiercią tego wszystkiego i przyjściem nowego w to samo miejsce. Nad ludzką, ulotną i wybiórczą pamięcią i tym co po nas zostanie.
Po tej jakże wyczerpującej medytacji w końcu ruszyłam w drogę do Uniradze.
Cmentarzysko w Uniradze jest wyjątkowe nie tylko w skali Polski ale całej Europy. Na terenie około 6 km kw. znajdują się kurhany i groby skrzynkowe różnej przynależności kulturowej z okresu późnego brązu i wczesnego średniowiecza.
Zaszumiał las i wyjrzało słońce zza chmur. Przykucnęłam z psem przy rozrzuconych kamieniach i poczułam coś, jakby pewną obecność. Pies zamachał ogonem a ja przeraziłam się nie na żarty. Oczywiście wiem, jak bardzo moja wyobraźnia potrafi sama tworzyć obrazy i dokonywać niebywałych spustoszeń w mojej psychice, ale tym razem się nie wygłupiałam. Normalną rzeczą byłoby się odwrócić i zobaczyć, że nic za nami nie ma. Ale nie miałam takiej odwagi i runęłam przed siebie ciągnąc psa, który wcale nie czuł takiej paniki. Kiedy wyleciałam w końcu na leśną ścieżkę zobaczyłam, że jestem dokładnie w tym samym miejscu gdzie weszłam w las, a to przecież niemożliwe, bo zwiewałam zupełnie w innym kierunku. No dobra, głupota głupotą, ale absolutnie nie chciałam zabierać lęku ze sobą, więc postanowiłam wrócić w to samo miejsce i go tam zostawić. Jakoś nie poczułam przejmującej energii kosmicznej tylko zwykłe rozeźlenie na samą siebie. Wracałam do miejsca grozy rozglądając się pilnie na boki, tak trochę ukradkiem, żeby nie wciskać sobie, że tu straszy czy coś. I nagle na kurhanie zobaczyłam światełko, błysnęło, zgasło i znowu odżyło. Oczywiście, że się nie poddałam trwodze i ruszyłam na przód. Nie gapiłam się cały czas na kurhan, bo inaczej zabiłabym się o wystające konary i inne nieprzyjemności, więc jak spojrzałam ponownie to światełka nie było. Na kurhanie też nic nie było, ale dopiero teraz usłyszałam jaka jest w tym lesie cisza. W istocie piękna, ale jakby zbyt wciskająca się w każdy zakamarek umysłu. Nauczona metod relaksacji na wieczorowych terapiach dla znerwicowanych postanowiłam odrobić lekcje na łonie natury. Udało się na tyle, że strach, światełko bez błysku i bez życia na kurhanie i lęk zostawiłam tam skąd przyszły i od razu zrobiło się lepiej. I od razu zaszumiał las itd….tak, słońce też wyszło ponownie zza chmur.
Wyjazd z Uniradze zajął mi sporo czasu, najpierw pchałam się do leśniczówki a potem po wądołach w ślepe leśne zaułki. Kręciłam się po lesie w kółko i miałam wrażenie, że zostanę tam na zawsze. W końcu wybrałam drogę najmniej pewną i w ogóle nieprawdopodobną i …. oczom mym ukazał się asfalt. Cóż za radość na widok ułamka cywilizacji, szczególnie po takiej kontemplacji i po zbrataniu się z przyrodą.
Z tego wszystkiego aż zachciało mi się pojechać nad jakiekolwiek jezioro. Psa napoić a siebie zmorsować. Jezior nie brakowało mi po drodze, ale zjazdów nie było żadnych. Dopiero za pięknym kaszubskim muralem z Kłobukiem wyłoniły się pewne możliwości. Jezioro Boruckie nie było jednakże gościnne do kąpieli, ale pies zdążył zamoczyć pysk a ja zdążyłam zająć się trzcinami.
Gdzieś po drodze zgubiłam Lewino, Kurze Grzędy i Kaszubski Park Miniatur, ale dojechałam jakimś cudem i bardzo naokoło do Grot Mirachowskich po najbardziej niemożliwych leśnych dróżkach. Jezioro Lubogoszcz przy grotach również nie było zachęcające, dałam sobie więc spokój z wygłupami wodnymi.
Niedaleko Grot Mirachowskich znajduje się bunkier Ptasia Wola i okazały Diabelski Kamień - ale to na kolejną wycieczkę, wszak ominęłam z własnej głupoty jeden cmentarzyk kurhanowy, więc będzie do czego wrócić.
Groty Mirachowskie utworzone są z wyrobiska żwirowego. Żadne legendy o pogrzebanej żywcem księżniczce nie krążą po wsiach, bo groty powstały w latach 50-tych, więc strachu żadnego nie czułam. Chociaż w sumie… aż szkoda. Groty nie są duże, jedna ma 3m, druga 6m. i absolutnie nie można tam wchodzić, więc….absolutnie się nawet nie zbliżyłam.
Z tej wycieczki to już wszystko. Szkoda, że tyle ciekawostek uciekło mi po drodze i że tak szybko robi się ciemno, przez co zapuszczanie się w nieznane tereny ( i to bez mapy!) jest nieco…ryzykowne.
Na razie sama do lasu więcej nie pójdę.
Dobrze, że psa miałaś chociaż ze sobą. Aldona, ty se jakiś powerbank kup, a nie tak bez telefonu (czytaj mapy) po świecie łazisz.
Dobrze, że psa miałaś
E tam.....strachobliwy gówniarz z niej 😀