Spojrzałam na swoje odbicie w szybie okna pociągu. Niemrawa i rozmazana była ta postać, jak całe jej życie, ale coś na kształt zadowolenia próbowało się delikatnie przeciskać spod szmaty na twarzy. W miejscach gdzie szyba była mocno czystsza, widać było odbicie oczu, w których za moment miał eksplodować rześki optymizm. Tymczasem, i póki co, przyglądałam się sobie z niejakim rozbawieniem i starczym politowaniem. Zamiast uśmiechu (maseczka) wypełzły wszystkie twarzowe uskoki, załamania, wgięcia i zagięcia skóry. Mimo, że szyba to nie lustro, to i tak widać było to, czego doświadczył mnie los, upływ lat od chwili narodzin, niepohamowane lenistwo kosmetyczne oraz biegłość w temacie używek. Ale zanim doszło do tak uporczywej kontemplacji mego jestestwa, musiałam się podnieść. Wręcz nawet sturlać z legowiska i ruszyć tyłek. A nic tak na mnie nie działa porywczo jak widmo zgnicia w fotelu na wieki.
Otworzyłam portal pkp i przystąpiłam do losowania celu podróży ... krótkie wstrzymanie oddechu ... żeby to nie było Zakopane, Białystok albo Świnoujście..... Ufff.... padło na Gniezno. Azorzyca zapytana czy chce jechać przytargała piłkę, mruknęła coś pod nosem, łypnęła zza grzywki i stwierdziła, że w sumie nic innego w planach nie ma, więc może. I tak oto włochaty pies ze swoją przemiłą panią znaleźli się w pociągu. O podróży pociągami mogłabym w nieskończoność....
Jedziemy, cisza spokój. Chwila drzemki nastąpiła po wnikliwej analizie odbicia w szybie. Przy okazji, układając twarz do snu, zadbałam o to, żeby za bardzo się dodatkowo nie pomarszczyć i nie nabrać odgniotów od chropowatej materii plecaka. W Gnieźnie przywitalł nas Przemysł II i upał piekielny.
Oraz całe stado królików o czym za moment napiszę relację.
O, obie dzisiaj napisałyśmy posty o wydarzeniach w Gnieźnie 🙂
Czekam na ciąg dalszy.
Otworzyłam portal pkp i przystąpiłam do losowania celu podróży ... krótkie wstrzymanie oddechu ... żeby to nie było Zakopane, Białystok albo Świnoujście..... Ufff.... padło na Gniezno.
I po tym zdaniu mam pewność, że relacja będzie nietuzinkowa.
relacja będzie nietuzinkowa
No cóż.... ja myślę, że tradycyjna 🙂
A co do królików.... to nie mogę się oprzeć, żeby nie przypomnieć słynnego królika montypythonowskiego
No cóż.... ja myślę, że tradycyjna 🙂
Chyba tradycyjnie nietuzinkowa.
Spojrzałam na swoje odbicie w szybie okna pociągu. Niemrawa i rozmazana była ta postać, jak całe jej życie, ale coś na kształt zadowolenia próbowało się delikatnie przeciskać spod szmaty na twarzy. W miejscach gdzie szyba była mocno czystsza, widać było odbicie oczu, w których za moment miał eksplodować rześki optymizm. Tymczasem, i póki co, przyglądałam się sobie z niejakim rozbawieniem i starczym politowaniem. Zamiast uśmiechu (maseczka) wypełzły wszystkie twarzowe uskoki, załamania, wgięcia i zagięcia skóry. Mimo, że szyba to nie lustro, to i tak widać było to, czego doświadczył mnie los, upływ lat od chwili narodzin, niepohamowane lenistwo kosmetyczne oraz biegłość w temacie używek. Ale zanim doszło do tak uporczywej kontemplacji mego jestestwa, musiałam się podnieść. Wręcz nawet sturlać z legowiska i ruszyć tyłek. A nic tak na mnie nie działa porywczo jak widmo zgnicia w fotelu na wieki.
Tak się zastanawiałem co mi ten Twój styl przypomina i już wiem. Michał Radoryski! Musisz tylko dodać trochę elementów absurdalnego science fiction i możesz spokojnie pisać kolejny tom "Zbigniew Nienacki vs ktoś tam":)
Tak się zastanawiałem co mi ten Twój styl przypomina i już wiem. Michał Radoryski!
Cóż za obrzydliwe i nietaktowne porównanie!
Musisz tylko dodać trochę elementów absurdalnego science fiction i możesz spokojnie pisać kolejny tom "Zbigniew Nienacki vs ktoś tam":)
O nie, w tym akurat jesteś znakomity, więc nie będę Ci odbierała pola literackiego. Jak byś znalazł z piętnaście minut to wyklepiesz nie jeden a z sześć tomów przygód z "kimś tam". Do dzieła Kustoszu.
Jestem za - przykładowo Nienacki vs Gombrowicz albo Witkiewicz.
Nie wiem czy Kustosz "robi" taką literaturę od ręki i na zamówienie, ale wolałabym żeby Nienacki spotkał żywego np. Twardocha.
Tymczasem łazimy po Gnieźnie a raczej jego obrzeżach.
Zmierzamy ku urokliwemu parczkowi, gdzie oprócz przyrody, zwierzątek i (niestety) śmieci jest zupełna cisza i spokój. Moja przewodniczka, Magda, pokazuje nam park z uwielbieniem w głosie i roztkliwia się na każdym zakręcie dzikiej alejki. A ja łażę po krzakach i oddaję się pasji keszerskiej. Park jest zaskakujący. Przez środek przebiegają tory pociągowe, które niegdyś prowadziły do rzeźni. Próbowałam znaleźć na terenie parkowym grodzisko zwane Gnieźninek, ale przyglądając się wszystkiemu wokół musiałam po prostu uwierzyć, że to co widzę, to właśnie to. Ale nijak mi ten widok do niczego nie pasował. Niestety Magda, więcej powiedzieć nie mogła w tym temacie a i w internecie skąpo informacyjnie.
Przy okazji łapiemy królika hokeistę z czego najwięcej frajdy zaczynają mieć młode magdziątka.
Na koniec wycieczki parkowej idziemy jeszcze "złapać" rzeźbę ilustrująca legendę o Piaście Oraczu. https://traktkrolewski.gniezno.eu/legenda-o-piascie-oraczu/
Pogoda dalej nam sprzyja, więc idziemy zjeść coś treściwego. Ogródki już otwarte ale obłożenia wielkiego nie ma, więc posiłek dostajemy szybko. Zamawiamy jeszcze kawę, desery i ruszamy w dalszą drogę. Oczywiście mamy już szał na króliki i łapiemy kolejne trzy szaraki.
Idziemy z Rynku w dół (lub w górę) ulicą Farną i dochodzimy do Kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. Ileż razy bym tu nie była, to kościółek ten jest zamknięty. Tym razem oczywiscie też.
Królika żużlowca nie przegapiamy, skręcamy zaraz za nim w prawo i dalej ulicą Wawrzyńca zmierzamy ku Bazylice.
Wój Piastowski wskazuje nam drogę nad jezioro Jelonek.
Magda żegna się z nami, bo najmłodsze dzieciątko już zaczęło grymasić i zrobiło się dodatkowo dziwnie wietrzyście. Umawiamy się na wieczór a tymczasem wędruję z Azą na powrót na Rynek, żeby zobaczyć gdzie nam przyszło zamieszkać tej nocy.
Po krótkim odpoczynku, dzięki któremu Aza nabrała weny twórczej, a ja niedorozkoszowałam się ilością drzemki, ruszyłyśmy w nieco inne rejony miasta. Moją uwagę zwróciło to, że ten gnieźnieński świat opustoszał. Jeszcze przed chwilą byli jednak jacyś ludzie, samotnie i w stadach, a teraz tylko pojedyncze sztuki w bardzo dużych odległościach. W zasadzie mi to nie przeszkadzało, ale trudniej się ukryć w przestrzeni jako widoczna jednostka z psem. A zamierzałam połazić po podworkach. Czekając na rodzinę magdziąt łaziłyśmy trochę bez celu wszelkimi uliczkami zerkając na bramy i próbując wejścia na tereny zadomowe. Niestety, wszystko pozamykane na łańcuchy, domofony a do tego furczące psiaki i dzikie kury. Od razu przypomniałam sobie Lublin - tam na tereny podwórkowe dostęp był po prostu przyjemny i urokliwy. A już Zamojskie podwórza zrobiły na mnie wyjątkowo pozytywne wrażenia. Tymczasem pozostały ulice i tereny publiczno drogowe. W tym króliki, króle, ławeczki parkowe i obserwacja nadciągającego deszczu.
Wieczór nastał jakoś tak niespodziewanie.
Może dlatego, że przestałam się zastanawiać nad tym, która jest godzina i wyrzuciłam z myśli te myśli, które mi tylko zabierały niepotrzebnie miejsce. Kilometrów nadreptałyśmy niespodziewaną ilość, schetałam się niestety nad wyraz, zapomniałam, że nie powinnam się tak eksploatować. Na efekt długo nie czekałam, rano nie mogłam się podnieść i szlag trafił beztroski powrót do domu.
Ale żeby tak łatwo się nie poddać (bo potem wiedziałam, że i tydzień przeleżę sklejając się), to jeszcze okrążyłyśmy jeziorko i pożegnałyśmy się z ostatnim królikiem.
W Żorach zostały nam żarki, w Kołobrzegu mewy, ślimaki w Pasymiu, w Mielnie mają powstać morsy (jeden już jest), Malbork ma Marianki, nie mówiąc już o łódzkich figurkach czy tych z Bielska-Białej.... a gdzieś jeszcze rzuciły mi się w oczy kaczki.
*jeszcze gwarki w Tarnowskich Górach, pofajdoki w Szczytnie i misie w Białymstoku 🙂
Trzeba szlifować kondycję.
Trzeba szlifować kondycję.
Szlifuj, szlifuj, bo jeszcze Warmia i Mazury czekają :).