BTW, od czasów przedszkola do podstawówki najlepsze koktajle mleczne były w kamienicy Puławska 1A, wchodziło się od strony Placu Unii.
tak jest! i trzy rodzaje do wybory tam były: na kefirze (bue, kwaśne), na mleku (chyba tańsza wersja) i... popraw mnie proszę - na śmietanie lub jogurcie, wersja deluxe!
popraw mnie proszę - na śmietanie lub jogurcie, wersja deluxe!
moim zdaniem jogurt
Twtter is a day by day war
Po co kupować dodatkowe urządzenie, które trzeba gdzieś upchnąć, jak jest piekarnik w kuchence?
jak to po co? po to by zabrać do miniaturowego domku na działce, żebym mógł sobie o prodiż przysmażyć nogę 🙂
A tak na serio: każda gospodyni wiedziała, że prodiż o wiele lepiej wypieka niż kuchenka Wrozamet.
Po co kupować dodatkowe urządzenie, które trzeba gdzieś upchnąć, jak jest piekarnik w kuchence?
@yvonne teraz zadałaś pytanie jak młodzież, która nie ogarnia świata bez smartfonów 🙂
A co grok2 mówi na temat prodiży i kuchenek?
Prodiże, czyli przenośne elektryczne urządzenia kuchenne służące do pieczenia, zaczęły być używane w Polsce na szerszą skalę od lat 50. XX wieku, szczególnie w okresie PRL. Ich historia wiąże się z rozwojem czeskiego wynalazku – Remoski, stworzonej przez inżyniera Oldřicha Homutę. Pierwsze prototypy Remoski powstały w latach 1953–1955, a produkcja seryjna rozpoczęła się w 1957 roku w Czechosłowacji. W Polsce prodiże zyskały popularność wkrótce potem, stając się praktycznym rozwiązaniem w czasach, gdy piekarniki gazowe czy elektryczne nie były jeszcze powszechnie dostępne w gospodarstwach domowych.
W kontekście PRL prodiże były szczególnie cenione w latach 60. i 70., kiedy to brak nowoczesnych sprzętów AGD oraz ograniczone możliwości mieszkaniowe (małe kuchnie w blokach) sprawiały, że takie kompaktowe urządzenie było idealne do pieczenia ciast, mięs czy zapiekanek. Ich użycie stopniowo malało w miarę upowszechniania się piekarników elektrycznych w latach 80. i 90., choć w niektórych domach były wykorzystywane jeszcze długo po transformacji ustrojowej.
Twtter is a day by day war
Nie rozumiem tego, co do mnie napisałeś.
Wyjaśnisz?
Moje pytanie było zadane na serio.
Po co w domu dodatkowe urządzenie, które ma identyczną funkcję jak coś, co w domu już jest?
@yvonne Nie wiem jak u Pawła ale zarówno moja mama jak i wszystkie ciotki wolały używać prodiża, pomimo że miały piekarniki. Ciasta bardziej wyrastały, prodiż miał lepszą grzałkę, i od dołu i od góry, a te peerelowskie piekarniki albo robiły zakalce albo paliły ciasto.
Prodiż miał grzałki elektryczne, a Wrozamety miały piekarnik gazowy.
Nie w każdym domu był piekarnik. Albo był, ale na przykład w tradycyjnej kuchence (na wsi zwłaszcza), opalanej drzewem czy węglem. Upalnym latem było wygodniej i szybciej użyć elektrycznego prodiża.
Z piekarnikiem w kuchence było więcej zachodu, zwłaszcza jeśli (jak u mnie) służył do przechowywania patelni i podobnych akcesoriów. Dlatego był używany głównie przy większych okazjach, np. przy świątecznym pieczeniu ciastek "przez maszynkę". Prodiż stał sobie na wysokiej szafce, tak że nie zajmował przestrzeni użytkowej. Łatwo było go myć i używać. Do tego pieczenie w prodiżu jest super łatwe, bo nie ma on właściwie żadnych dodatkowych funkcji. Po prostu włączasz i czekasz, aż upiecze, co najwyżej można wcześniej wyłączyć górę albo dół. W rezultacie jeśli ktoś nie miał sklerozy to trudno było coś przypalić. Plus, jak pisał Nieprzypadek, takie tradycyjne potrawy, np. ciasta, wychodzą bardzo dobre. Nie wiem, jakie zasady tu działają, ale ta mała przestrzeń i równomierna, niezbyt wysoka temperatura daje taki efekt, jak wypasione termoobiegi.
Jak o jedzeniu to naszło mnie o zakupach spożywczych.
Po pierwsze słodycze - niewiele pamiętam - kojarzę drażetki w płaskich okrągłych, plastikowych opakowaniach z dziurką. Górną częścią się kręciło tak aby dziurka w tej części "naszła" na dziurkę w dolnej i wtedy można było na rękę wysypać... no właśnie nie pamiętam co było w środku 🙂 Były okrągłe lizaki białe z kolorowymi kwiatkami i obwódką. Ten kolor był kwaskowy i obwódkę się obgryzało. Pamiętam "pudrowe" cukierki, częściej były miętowe, rarytasem owocowe. Były przeznaczone do ssania ale oczywiście się je gryzło. Było również coś czego zupełnie nie mogę skojarzyć z żadnym produktem, mianowicie małe brudno-różowe grudki o kwaskowym smaku. Uwielbiałem to. Z dawnych czasów pozostały oczywiście oranżadki w proszku, których nikt normalny nie wsypywał do wody bo najlepiej się je jadło bezpośrednio z torebki językiem, albo wysypywało na dłoń, oraz słodzone mleko w tubce, zwykłe i czekoladowe.
Twtter is a day by day war
Lizaki i pudrowe cukierki nadal są, choć oczywiście trudno powiedzieć, czy smak się zgadza. Ja pamiętam jeszcze "picie w woreczku", które kupowało się na ulicy, jak watę cukrową. Nie wiem, co tam dodawali ale było pyszne (czyli pewnie sam cukier i konserwanty 😉 ). Z cukierków królowały landrynki i dropsy. Dropsów już nie ma, landrynki niby są, ale trochę inne. Oczywiście krówki, kukułki, irysy... Czekoladowych mniej, a nawet jeśli były to często "czekalodopodobne". A, i galaretki nie w czekoladzie, tylko w cukrze. Plus różne kombinacje domowe, jak czekolada z mleka w proszku albo coś, co w domu nazywało się kaszanką, a w sklepie blokiem czekoladowym. Dużo ciast. No i coś, co właściwie zniknęło z naszej domowej kuchni (a przynajmniej ja od bardzo dawna się z tym nie zetknęłam), czyli różne kremy podawane w salaterkach, od bitej śmietany po krem sułtański. Można to było zjeść w kawiarniach i restauracjach, można było zrobić w domu na jakieś urodziny czy niedzielny obiad. Teraz rzadko się je spotyka, czasem w kawiarniach, głównie nawiązujących do PRL-u. Zostały wyparte przez ciasta, lody i wymyślne kawy.
Lizaczki w wersji mini (są i większe)
Ja z Warszawy nie pamiętam napojów w torebkach, natomiast zawsze w ten sposób sprzedawano napoje na plażach nad Bałtykiem. Sprzedawcy szli plażą i krzyczeli "cytroneta", bo zazwyczaj napój miał lekko kwaśny cytrynowy smak.
Ze słodyczy była jeszcze "wyższa półka" czyli jak udało się kupić - na święta czekoladę ze skórkami pomarańczowymi van Houten'a, biszkopty San i cała gala produktów "22 lipca dawniej E. Wedel", co nie przeszkadzało oczywiście nazywać nadal tego producenta "Wedel". Te odświętne - Ptasie Mleczko i Torcik Wedlowski i te codzienne, które babcia dla nas kupowała - nadziewane czekolady z seriami na obwolutach, pamiętam, że były z samochodami oraz batoniki - Telesfor i Teodor.
Był oczywiście cały zestaw bombonierek w pudełkach w kwiatki i beczułki z alkoholem. Tylko to trafiało w ręce dzieci wyłącznie przy okazji rodzinnych imprez.
Twtter is a day by day war
Lizaki podobne do tych ze zdjęcia (tylko większe) lubiłem. Te dzisiejsze smak mają trochę inny. Mają też inną konsystencję. Są twarde i trzeba je lizać. Tamte były dość miękkie i dawało się je obgryzać. Były jeszcze lizaki rzemieślnicze. Takie wielkie czerwone albo żółte, od których robiły się zajady. Niezbyt mi smakowały. Albo mniejsze, podobne w smaku, tzw żołnierzyki bo część niejadalna to był taki tandetny żołnierzyk z plastiku albo jakaś postać z bajki.
Świetne były krówki. Ja lubiłem i nadal lubię kruche, nie znosiłem ciągutek. Warto też wspomnieć o gumach do żucia. Top topów to oczywiście Donaldy ale polskie Bolki i Lolki (w listkach) też były git.
Ze słodyczy rzadko dostępnych uwielbiałem koreczki czyli żelki a'la miśki tylko bardziej miękkie i posypane czymś w rodzaju pudru.
Warto też wspomnieć, że w latach 80, słodycze były na kartki. Kartki na słodycze przysługiwały tylko dzieciom do lat 18. Pamiętam jak się martwiłem co to będzie jak już będę dorosły:) Zniesienia kartek wtedy nie przewidywałem.
yły jeszcze lizaki rzemieślnicze. Takie wielkie czerwone albo żółte, od których robiły się zajady.
Tak
Ja lubiłem i nadal lubię kruche, nie znosiłem ciągutek.
Też tak mam, zjem ciągutkę ale nie przepadam.
Warto też wspomnieć, że w latach 80, słodycze były na kartki. Kartki na słodycze przysługiwały tylko dzieciom do lat 18.
Wydaje mi się, że tylko czekolada.
Twtter is a day by day war
O Mamuniu, ale mi narobiliście smaka! Ja to wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Te landrynki posklejane, z blaszanej puszki, na której były karciane symbole (karo, trefl itd.). Ja polowałem na żółte - cytrynowe, a białych – migdałowych nie trawiłem. A landrynki można było rozpuścić w ciepłej wodzie by mieć cytronetę. A oranżadkę w proszku Safari2, która kosztowała grosze, należało wysypać na dłoń, napluć i zlizać, a ona drapała przyjemnie w gardło i uderzała do nosa. A woda z saturatora, po drodze z budy na chatę – to zawsze stała na rogu Sobieskiego i Bonifacego. A w soku kąpały się osy, a woda była z hydrantu z ulicy, a szklanki były na łańcuchu, ale szklane, a płukane były po naciśnięciu srebrnego guziczka na saturatorze, a gaz był z butli, a sprzedawca był w białym fartuchu, a cena było 0,50 zł za bez soku i 1,50 zł ze sokiem, a wcześniej to chyba 2x taniej, a saturator był na kółkach i wieczorem odjeżdżał do kanciapy w pobliskim bloku, a kolejka stała po wodę i trzeba było czekać aż ten klient wcześniej zwolni szklankę, A jak przyszło się do domu, to może akurat była woda w syfonie i wtedy można było sobie samemu zmieszać ze sokiem (a robieniu soków było poprzednio), a jak syfon stał pusty, to mogłem pójść do warzywniaka i wyprosić 5 zeta z rybakiem na wymianę, a mogłem też kupić naboje do syfona metalowego i nalać wody z kranu, a co z tego że śmierdziała chlorem albo fenolem. A potem wkręcić szybko nabój który robił się zimny w tej sekundzie, a jeśli wkręciło się krzywo to gaz ulatywał na bok i nabój był zmarnowany, a taki syfon musiał odstać z godzinkę w lodówce, by woda nadawała się do picia. A jeśli nie było soku, to może był w domu Visolvit? A ten działał tak samo jak Safari2, ale nie Vibovit bo ten się nie nadawał. A cytroneta w torebkach ze słomką była żółta lub czerwona, a żółta była dobra, a czerwona za słodka. A w warzywniaku była także oranżada po 2 zeta z porcelanowym kapslem na drucikach, a trzeba było wiedzieć jak go otworzyć, by pyszny i bezcenny napój się nie spienił i nie wykitrał na ulicę. A potem w sklepach pojawił się Ptyś i to była pycha, bo sama Mazowszanka była jak woda bez soku. A Coca-Cola lub Pepsi to za Gierka była, a potem się zmyła. A pierwsza wódka nazywala się Stołowa i musiał nam ją kupić jakiś dziad, a my byliśmy w 7-mej klasie. A spiliśmy się tak, że spaliśmy na podłodze w korytarzu, a wielki sznaucer kolegi próbował nas budzić, a gdy wrócili jego starzy, to uciekłem do swojego domu i spałem w piwnicy, pod schodami, bo bałem się wejść na piętro. Ach jakże było wspaniale.
A jak przyszło się do domu, to może akurat była woda w syfonie i wtedy można było sobie samemu zmieszać ze sokiem (a robieniu soków było poprzednio), a jak syfon stał pusty, to mogłem pójść do warzywniaka i wyprosić 5 zeta z rybakiem na wymianę,
A ja mam takiego syfona...
Twtter is a day by day war
Tak, przy upałach nic tak nie gasiło pragnienia jak woda z sokiem z saturatora 😀 A oranżada w proszku - nie wiem, czy kiedykolwiek próbowałem, jak smakuje rozpuszczona, zawsze się to jadło na sypko.
A woda z saturatora, po drodze z budy na chatę – to zawsze stała na rogu Sobieskiego i Bonifacego. A w soku kąpały się osy, a woda była z hydrantu z ulicy, a szklanki były na łańcuchu, ale szklane, a płukane były po naciśnięciu srebrnego guziczka na saturatorze, a gaz był z butli, a sprzedawca był w białym fartuchu, a cena było 0,50 zł za bez soku i 1,50 zł ze sokiem, a wcześniej to chyba 2x taniej, a saturator był na kółkach i wieczorem odjeżdżał do kanciapy w pobliskim bloku, a kolejka stała po wodę i trzeba było czekać aż ten klient wcześniej zwolni szklankę,
U nas nie było gościa z staturatorem. Stał za to automat. Woda czysta kosztowała 50 groszy - wrzucało się z lewej strony, z sokiem złotówkę i wrzucało się z prawej strony. Na początku wystarczyło walnąć pięścią żeby poleciała woda, więc chuligani walili. Wtedy firma wystawiająca automat się scwaniła i miejsce, w które trzeba było uderzać zostało nabite ćwiekami. Potrzeba matką wynalazku, zaczęto walić cegłą.
Automat wpierw stał tam gdzie numerek 3, później przestawiono w miejsce 5. W sklepie z 1 był "Sam spożywczy" tylko wejście było nie od tej strony co teraz do biedry tylko od ulicy. 2 to od zawsze był Ruch, a 4 to był sklep rybny.
To oczywiście cała historia dzieciństwa, bo szkoła jest kilka kroków dalej, po drugiej stronie ulicy. To tutaj się stało w kolejce po chleb przed świętami, a jak ludzie dostawali cynk, że już nie będzie dostawy to trzeba było jechać do piekarni na Żeraniu i stać w kilometrowej kolejce, bo całe Bródno się tam zjeżdżało. W rybnym za to od 6 rano stało się w kolejce po karpia, bo święta Bożego Narodzenia bez karpia to nie święta. No i nie było kąpieli przez dwa dni, bo karp pływał w wannie. A później przychodził sąsiad i go młotkiem umartwiał.
Twtter is a day by day war
A teraz będzie o jedzeniu, którego często-gęsto nie było. Trudno to sobie teraz wyobrazić, ale pamiętam czasy względnego dobrobytu, a nawet luksusu, gdy Mama przywiozła z NRD całą walizkę kiełbas, różnych salami, metki łososiowej, która była tak inna niż wszystko znane z polskich sklepów, że zastanawialiśmy się z czego jest zrobiona – może z dzika? Przywoziła też okrągłe pudełka trink-fix czyli kakao w proszku, które żarliśmy łyżkami mając namiastkę czekolady, bo szkoda było rozpuszczać z mlekiem. A te prawdziwe czekolady chowała gdzieś w mieszkaniu, bo będą na święta, a my z brajdalem węszyliśmy po regałach jak wygłodniałe charty. I misie-gumisie przywoziła, a raz przywiozła takie czarne, które okazały się ohydne, że nie dało się ich zjeść, no ale zjedliśmy, bo jedzenia nie można marnować. A potem się dowiedziałem że to jakaś lukrecja. Natomiast z Czechosłowacji przywoziła Lentilki – czekoladowe drażetki powlekane oraz mleko skondensowane Tatra w niebieskich tubkach i jeszcze lepszą śmietankę czyli Jesenkę w żółtych tubkach. Uwielbiałem też kokosanki, których w Polsce nie dało się uświadczyć.
Ale były też czasy stanu wojennego, gdy czasami w domu nie było nic, oprócz starego chleba i zeschniętego, twardego jak kamień, żółtego sera. I wtedy ktoś wpadł na pomysł, by ten ser smażyć na patelni i wtedy wydzielał smakowity zapach (potem się okazało że wytrąca trujące substancje), a jeszcze potem się okazało, że to narodowe czeskie danie. Serowy kamień można było zetrzeć w malakserze z cebulą lub dodatkowo z pieczarkami, posmarować ten suchy chleb i zrobić pyszne zapieksy, które jedliśmy dzień w dzień, z wielkim smakiem.
Byliśmy tak spragnieni słodyczy, że potrafiliśmy zeżreć łyżką torbę mleka w proszku, które zatykało usta i ciężko tę pulpę było przełknąć, ale dawało się z niego wyssać namiastkę czegoś słodkiego. Później jeden kolega z klasy nauczył mnie, jak robić blok czekoladowy ze skruszonych herbatników i to był hit. Robiliśmy też batony czekoladopodobne z płatkami owsianymi, z dodatkiem rumu lub spirytusu (w zależności co było w barku). Te wynalazki z mlekiem w proszku, kakao, masłem roślinnym – nie były wypiekane tylko chłodzone w lodówce.
Kruche, maślane ciastka Mama wypiekała w dużych ilościach. Ciasto kręciło się w maszynce do mięsa, gdzie dokręcało się specjalną końcówkę i z maszynki wychodziły długie węże ciasta, które należało pociąć i wypiec na blasze. Ciastka dawało się przetrzymać nawet przez wiele tygodni w lnianej szmatce, no chyba, że zostały zlokalizowane przez lotną brygadę i zeżarte.
Jednym z firmowych ciast w rodzinie był topielec. Kulę ciasta należało zmrozić, walić o blat oraz utopić. Mam w domu cały zeszyt z przepisami z przełomu 70/80 i nie waham się go używać.
Jako boomer muszę obowiązkowo napisać, że choć mieliśmy tak mało i tak kiepsko (z dzisiejszego punktu widzenia), to wszystko naprawdę docenialiśmy u cieszyliśmy się każdą głupotką. Taką jak symboliczna pomarańcza w paczce od świętego Mikołaja. A teraz dzieci mają wszystko, ale czy coś doceniają - oczywiście poza trendami, jak osławione lody Ekipy?
Ciastka przez maszynkę piekło się w wielu domach. Były jak zupa pomidorowa - nawet z identycznego przepisu każdemu wychodziły inaczej. Oczywiście u mnie w domu były najlepsze 😉 .Teraz można kupić je w wielu sklepach i piekarniach, ale cóż, smak nie ten. Nie tylko przez nostalgię, ale i fakt, że dawne przepisy opierały się często na składnikach, które wtedy były tanie i dobrej jakości, jak masło czy jajka. Jak teraz widzi się przepis "2 kostki masła, 12 żółtek" to portfel i karta zaczynają automatycznie protestować...